Och ile się naczekałam na trzeci sezon Marelous Mrs Maisel. Miałam nadzieję, że ta produkcja okaże się naprawdę jednym z tych rzadkich przypadków, gdzie każdy kolejny sezon jest ciekawszy od poprzedniego. Zwłaszcza, że druga odsłona historii standuperki z zamożnej żydowskiej rodziny, wydała mi się ciekawsza i lepiej pomyślana niż sezon pierwszy. Jakie było moje rozczarowanie, kiedy sezon trzeci nie spełnił pokładanych w nim nadziei.
Gdybym miała wskazać największą wadę sezonu trzeciego byłby nią fakt, że showrunnerka – Amy Sherman-Palladino chyba za bardzo wzięła sobie do serca zachwyty jakie w widzach wywołały jej odcinki sezonu drugiego które działy się poza Nowym Jorkiem. W sezonie trzecim bohaterka rusza w trasę i właściwie widzimy ją tylko w Las Vegas i na Florydzie. Nowy Jork pojawia się tylko pod postacią rozgrywających się głównie w Queens wątków jej rodziców i w zasadzie trzecioplanowym wątku premiery teatralnej. Co prawda w sezonie pojawia się Chinatown ale i ono jest potraktowane jako egzotyczna dekoracja, której nie można brać na poważnie. Ten serial, który był tak mocno zakorzeniony w konkretnym mieście, stał się produkcją, która odjechała od swoich korzeni najdalej jak się da. Moim zdaniem dzieje się to ze szkodą dla fabuły z dwóch powodów. Po pierwsze – za bardzo serial zamienia się w piękną pocztówkę z najpiękniejszej ze wszystkich wizji Stanów Zjednoczonych. W pierwszym sezonie mieliśmy nieźle rozłożone kontrapunkty między zamożnymi mieszkaniami bogatej wyższej klasy średniej, a klubami komediowymi, gdzie lepiła się podłoga i niewielka nowojorska bohema przychodziła posłuchać krytyki tego co dzieje się wokół. Teraz jednak serial właściwie zapomina o tym, że ktokolwiek żyje na marginesie tego świata i pozwala sobie na tak podrasowaną wizję przeszłości, że na tym tle Mad Men wypada niemal jak produkcja przełamująca ramy społecznej pamięci.
Druga sprawa to wyrwanie Midge, bohaterki, z jej środowiska. Zostawia ona za sobą męża i dzieci i rusza w trasę. Co prawda sezon co pewien czas zwraca uwagę na to, że być może gdzieś tam pojawiają się wyrzuty sumienia czy tęsknota, ale ogólnie – jak to zwykle bywa w serialach Sherman-Palladino – relacje między bohaterką a jej byłym mężem są jak najbardziej pozytywne. Osobiście nie uważam by Midge musiała jakoś niesamowicie cierpieć z powodu opuszczenia dzieci, ale byłoby fajnie, gdyby ten wątek był nieco bardziej rozbudowany. W pierwszym sezonie ważna w historii była ta warstwa emancypacyjna. Kobieta, której życiowym celem było znalezienie męża i wychowanie dzieci, nagle znajduje dla siebie zupełnie nowe zajęcie, które sprawia, że musi sobie ułożyć na nowo relacje nie tylko z rodziną, ale i sama ze sobą i swoim miejscem w świecie. To był ten najciekawszy wymiar całej historii, który powracał też w drugim sezonie, kiedy przed bohaterką otwierała się możliwość powrotu na ten dawny obrany kurs. W trzecim sezonie teoretycznie można było poruszyć temat kosztów nowego życia, ale zupełnie to nie występuje, a jeśli już gdzieś się pojawia to zdecydowanie zbyt lekko i komediowo. A to oznacza, że właściwie zniknął ten najciekawszy wymiar opowieści.
Co mamy zamiast tego? Absolutnie przepiękne kadry, jak zwykle dobre aktorstwo i w sumie – niewiele więcej. Przy czym komediowy wątek rodziców głównej bohaterki, którzy nagle muszą zamieszkać z jej teściami – wydaje się za bardzo farsowo slapstikowy. Tak, miło się to ogląda, ale jednocześnie, trochę żal że np. matka Midge nie pokazała więcej swojego buntowniczego oblicza, które córka jak najbardziej po niej odziedziczyła. Doskonały wątek jej pobytu u konserwatywnej rodziny w Oklahomie, były zdecydowanie lepszy, gdyby zajął więcej niż pół odcinka. Zupełnie zbędne wydają się także prześmiewcze fragmenty, w których ojciec bohaterki stara się redagować gazetę z karykaturalnie nieodpowiedzialnymi studentami. Cały ten wątek wygląda jak przeciągnięty gag. Z kolei wątek Susie, która zostaje nagle menadżerką wielkiej gwiazdy – Sophie Lennon, byłby zdecydowanie lepszy, gdyby nie jego puenta, która moim zdaniem wypada bardzo płasko. Widać, że pod względem aktorskim wszyscy wciąż dają radę, ale scenariusz oferuje zbyt często albo proste wątki komediowe albo znane puenty i zakończenia.
I byłabym na ten sezon zła niewymownie (bardzo nie lubię rok czekać na produkcje które same nie wiedzą czego chcą) gdyby nie odcinek 5. W odcinku piątym pojawia się autentyczna postać, która była już wcześniej w serialu – czyli Lenny Bruce, którego gra Luke Kirby. I kiedy się pojawia dostajemy odcinek, w którym – jak rzadko w tym sezonie, pojawia się coś nieprzyjemnego, trochę nostalgicznego, ale też prawdziwego, coś co podpowiada, że do pewnego stopnia źródłem komedii jest poczucie braku miejsca w świecie, niedopasowania, próba przykrycia czegoś prawdziwego żartem. Chemia pomiędzy aktorami jest w tym wątku niesamowita, do tego stopnia, że nawet jeśli nic wielkiego się nie dzieje, można by przysiąc, że z ust bohaterów padły najważniejsze wyznania. Jednocześnie, ostatnie słowa jakie między nimi padają dość boleśnie przypominają o historycznej prawdzie – która nie pozwala zapomnieć, że Kirby umarł dość młodo. To odcinek, który pokazuje, że ten dowcipny, kolorowy serial jest najlepszy wtedy, kiedy próbuje wyjść poza dowcipną puentę najbliższej sceny i choć odrobinę dotknąć ludzkich emocji. Wtedy serial staje się prawdziwy, inaczej przypomina pocztówkę w podrasowanym technikolorze.
Trzeci sezon ujawnia też największy problem serialu, który był widoczny już wcześniej, ale dopiero teraz jest naprawdę wyraźny. Otóż nie wiem czy zgodnie z intencją scenarzystki czy nie. – Midge nie jest szczególnie sympatyczną postacią. Wręcz przeciwnie, jej postępowanie zwykle przysparza innym problemów, a ona sama, nie umie zauważyć jak bardzo jej zachowanie dotyka innych. Można byłoby to zrzucić na karb faktu, że jest młodą dość rozpieszczoną przez życie kobietą, ale jej cechy tylko się potęgują. Nie byłby to problem, gdyby widz miał stuprocentową pewność że tak ma być. Np. Don Draper nie jest miłym człowiekiem, ale oglądając „Mad Men” wszyscy zdajemy sobie sprawę, że dokładnie taka jest intencja scenarzysty. W przypadku „Marvelous Mrs. Maisel” miałam takie skojarzenia z dodatkowymi odcinkami „Gilmore Girls” gdzie postacią nieprzyjemną i rozkapryszoną była dorosła już Rory Gilmore. Tam widać było, że autorka nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo nieprzyjemną postać tworzy. Mam wrażenie, że dokładnie to samo dzieje się w „Marvelous Mrs. Maisel” (obie serie pisze ta sama osoba) – gdzie Midge ma być sympatyczna i mamy jej kibicować, ale coraz częściej zadajemy sobie pytanie – czy aby na pewno to jest taka miła postać.
Serial dostał już czwarty sezon, więc nie ma się co przejmować pytaniem czy dostanie kontynuację. Pozostaje jednak kwestia tego, czy uda się wrócić do bardzo wysokiego poziomu jaki prezentował na początku. Moim zdaniem zdecydowanie przydałoby się wrócić wszystkich do Nowego Jorku (trochę nie rozumiem po co było eksmitować wszystkich z jednego mieszkania tylko po to by ich potem przerzuć do innego mieszkania w tym samym budynku), i powrócić do kwestii tego jak kobieta robiąca karierę w latach sześćdziesiątych, zwłaszcza w tak specyficznej działce jak komedia (trzeci sezon w ogóle przestał nam przypominać, że lata sześćdziesiąte to nie był dobry czas żeby kobieta została uznana za zabawną) musi sobie radzić z rzeczywistością. Chętnie zobaczyłabym choć odrobinę więcej dzieci bohaterki, bo na razie mam wrażenie, że ma ona je tylko na papierze, bo tak wymyśliła scenarzystka, natomiast w ogóle nie przekłada się to na jej czas, możliwości czy zobowiązania. No i przede wszystkim – jak wody potrzebuję co najmniej jeszcze dwóch czy trzech odcinków, w których pojawia się Luke Kirby. Chociażby po to bym mogła po niech pomyśleć o corocznej powtórce „Slings and Arrows” (genialnego kanadyjskiego serialu o bólach wystawiania sztuk Szekspira).
Na koniec muszę powiedzieć, że mimo wszystkich narzekań – jestem stosunkowo prostą osobą. I tak w każdym odcinku nie mogłam oderwać oczu od stylizacji bohaterów a zwłaszcza głównej bohaterki. To jest niesamowite jakie ona nosi piękne sukienki. Oczywiście, można sobie zadawać pytania – jakim cudem nigdy nie pojawiła się w dwóch takich samych, nawet będąc w trasie, ale w tym przypadku nie mam najmniejszego zamiaru doszukiwać się realiów. Póki mogę oglądać przepiękne kiecki noszone przez idealnie wystylizowane aktorki – nie narzekam.
Ps: Mogłabym napisać jeszcze dwa razy tyle o tym jak ten serial traktuje swoich czarnoskórych bohaterów. Tak, pojawiają się, ale wyłącznie w bardzo wąskich ramach jakie wyznacza im twórczyni. Niby mamy piosenkarza na pierwszym planie, ale nigdy właściwie nie staje się on w pełni zupełnie osobną postacią. Jest tylko tak ważny na ile pozwoli mu jego relacja z naszą bohaterką. Relacja, w której pojawia się zaufanie, które zostanie przed Midge nadużyte w najbardziej nieprzyjemnej do oglądania scenie całego sezonu (nie wyobrażam sobie, by nasza bohaterka była na tyle nieświadoma realiów społecznych, że nie zdawałaby sobie sprawy z konsekwencji swojego zachowania). Jednak najbardziej boli mnie serce kiedy na ekranie pojawia się Sterling K. Brown. Aktorsko zjada on wszystkich na śniadanie, i ma naprawdę fajnie zarysowaną postać, ale… no właśnie nic więcej z tego nie wynika. Cały czas miałam wrażenie jakby autorka z jednej strony zdawała sobie sprawę, że powinna zróżnicować obsadę a z drugiej, nie miała ochoty psuć swojej fajnej wizji przeszłości czymkolwiek co mogłoby zaburzyć przekonanie, że kiedyś było tak ślicznie dla wszystkich. Jakoś mnie to cały czas uwierało.