Wszystko przez Sherlocka
Kilka lat temu zdecydowałam się obejrzeć serial, który polecała moja koleżanka. Pomysł brzmiał nieźle, Sherlock Holmes we współczesnych dekoracjach. Koleżanka zachwycała się rzadko, a tu była pełna entuzjazmu. A że jej gust ceniłam postanowiłam spróbować. Ze zdjęć promocyjnych spoglądało na mnie dwóch aktorów. Jednego dobrze kojarzyłam, drugiego nigdy wcześniej nie widziałam. Jedyne co przyszło mi do głowy to, że wygląda dziwnie. Kilka godzin później w panice przeszukiwałam Internet, bo byłam prawie pewna, że trafiła mi się wadliwa kopia serialu. To nie było, możliwe by sezon miał tylko trzy odcinki. Nawet jeśli trwały półtorej godziny.
Takie było moje pierwsze spotkanie z Sherlockiem BBC, serialem, który niewątpliwie wpłynął na popularność mojego bloga i na moją „karierę” w social mediach. Dość dodać, że premierę trzeciego sezonu oglądałam w Londynie, patrząc na zupełne żywych, obecnych na pokazie aktorów, których kojarzyłam z okładki DVD – i tego którego wcześniej znałam dobrze, i tego z dziwną twarzą. To chyba największy i najbardziej niespodziewany przeskok w moim życiu i do dziś mnie bardzo bawi.
To jak wiele znaczył dla tego bloga serial oznacza też, że nigdy potem nie oglądałam go w całości bez ciążącej na mnie konieczności zrecenzowania, opisania, podzielenia się opinią. Każdy kolejny sezon oglądałam w swoistej mieszaninie pośpiechu, emocji, świadomości, że ktoś tam chce się szybko dowiedzieć co myślę. Było to ekscytujące i dość nerwowe. Do niektórych ukochanych odcinków wracałam, ale niektóre – obejrzałam tylko wtedy, kiedy przyszło mi je recenzować dla czytelników.
Korzystając z pandemii zrobiłam coś na co dość długo się zbierałam – obejrzałam całość jeszcze raz. Tym razem chłodniej – tak jak zapewne oglądałby to widz nie mający świadomości, że za kilka godzin będzie musiał omawiać serial w milionach komentarzy. Uwag i refleksji mam mnóstwo (kiedy robiłam notatki wyszło ich koło 60). Postanowiłam więc napisać o kilku kwestiach, które rzuciły mi się w oczy, o momentach które uważam za ważne i o tym co moim zdaniem wciąż jest pytaniem, które budzi ludzi w środku nocy – kiedy Sherlock z cudownego serialu stał się dla wielu karykaturą samego siebie. To jest jednak też wciąż post kogoś kto serial uwielbia, i nawet w najsłabszych odcinkach znajduje momenty godne zachwytu.
To nie jest spójny wywód raczej seria uwag, rozmyślań i kwestii – jeśli kiedyś uda mi się to spójnie ułożyć będę miała nową książkę. OCZYWIŚCIE SĄ SPOIELRY
Ile Holmesa w Sherlocku
Sherlok to być może jeden z najbardziej wysokobudżetowych fan fików, tuż obok Hannibala Bryana Fullera (och jaki to jest piękny serial do rozpatrywania w kategoriach fanficzku). Dla wielu widzów, w tym dla mnie – ta fanowska strona serialu była tym co stanowiło jego największą siłę. W dwóch pierwszych sezonach twórcy bawią się motywami i sprawami z opowiadań Arthura Conan Doyle’a w sposób przemyślany i taki, który wywoływał uśmiech na twarzy wielu widzów, przywiązanych do oryginalnych postaci i opowieści. Najlepsze odcinki serialu (w mojej opinii „Study in Pink” czy „Hounds of Baskerville”) w dużym stopniu opierały się na inteligentnym przetworzeniu znanych motywów, zastanowieniu się „jakby to wyglądało dzisiaj”. Oczywiście – były tam elementy zupełnie nowe, ale przez pierwsze dwa sezony – im więcej wiedziało się o opowiadaniach Doyle’a tym człowiek bawił się lepiej. W pewnym momencie jednak nastąpiła w serialu zmiana – nawiązania do postaci czy wątków z opowiadań Doyle’a nadal się pojawiały, ale coraz więcej było tam pomysłów samych twórców. No i niestety – ta zabawna gra z literackim oryginałem nagle zamieniła się w serial, chaotyczny. Więcej, w pewnym momencie można dojść do wniosku, że serial przestaje być fan fiction do dzieła Conan Doyle’a ale staje się fanfiction do pierwszych sezonów … Sherlocka. Ilość nawiązań do rzeczy, które już się w samym serialu pojawiły – ta autoreferencyjność staje się w pewnym momencie straszliwie nudna, czy wręcz irytująca. Tak jakby scenarzyści klepali samych siebie po plecach, że coś im się fajnie napisało dwa sezony wcześniej. O ile odwoływanie się serialu do samego siebie może niektórym się podobać, to jednak nie jest to w stanie wypełnić luki po przyjemności jaką sprawiało patrzenie jak inteligentnie a czasem wręcz błyskotliwie udawało się, przełożyć wymyślone przez Doyle’a tropy na zupełnie inną rzeczywistość.
Bohaterowie straconej szansy
Tym co najbardziej boli mnie w ewolucji serialu to fakt, jak serial traktuje swoich bohaterów. Nie głównych bohaterów, ale bohaterów drugoplanowych. Weźmy np. Lestrada. To dobrze zagrana, ciekawa postać, która nigdy nie dostaje nic więcej poza kilkoma zdaniami na odcinek. Choć teoretycznie – jest tu sporo miejsca do rozwinięcia charakteru bohatera. Zostaje on jednak sprowadzony coraz bardziej do człowieka, który wchodzi i wychodzi z Baker Street. Ale to w sumie najmniejsza zbrodnia. Dwie największe zbrodnie wobec bohaterów to: zmiana charakter w zależności od okoliczności oraz „przefajnowanie”. Zacznę od drugiego przypadku. Genialnym przykładem jest tu Pani Hudson. Twórcy wspominają, że miała męża w kartelu narkotykowym. Brzmi jak dobre uzupełnienie biografii miłej pani, która zdecydowanie nie jest gosposią głównego bohatera. Nim jednak serial się skończy okaże się, że Pani Hudson była też księgową kartelu, tancerką erotyczną, jeździ superwypasionym samochodem przekraczając granice prędkości i obowiązkowo słucha Iron Maiden do sprzątania. Żadna z tych rzeczy nie jest sama w sobie zła, ale wrzucone razem krzyczą „PANI HUDSON JEST TAKA COOL”. W istocie jednak pokazują jak twórcy nie umieją się powstrzymać, przed dodawaniem nowych „fajnych” elementów. Aż w końcu postać staje się karykaturą.
Drugim przykładem jest Mycroft. Nie wiem, czy zadecydowała tu próżność Marka Gatissa czy pewna nieporadność scenarzystów. Prawda jest taka, że od momentu, kiedy Mycroft staje się postacią kluczową i zdecydowanie szerzej obecną w serialu nagle … głupieje. Widzicie – Mycroft powinien być inteligentniejszy od Sherlocka. Taką postać można napisać na drugim planie – bo wtedy nie trzeba się męczyć wymyślając geniusza wybitniejszego od naszego geniusza. Ale kiedy nagle pojawia się na planie pierwszym – pojawia się konieczność napisania kogoś przy kim Sherlock mógłby się czuć głupi. Twórcy tego nie potrafią, a co więcej nie chcą – bohaterem ostatecznie ma być Sherlock i serial opiera się na jego wyjątkowości. Dodajmy do tego fakt, że Cumberbatch ma nieco więcej charyzmy jako Sherlock niż Gatiss jako Mycroft i dostajemy postać, która po prostu głupieje z odcinka na odcinek, jednocześnie – stając się coraz bardziej kluczowa i obecna. Pomysł wprowadzenia Mycrofta i to na wysokich pozycjach rządowych ma sens. Natomiast ponownie – twórcy nie wiedzieli, kiedy powiedzieć dość. I tu przechodzimy do następnego problemu.
Zresztą im dalej w serial tym bardziej twórców przestają interesować bohaterowie, których wprowadzili – w pewnym momencie w serialu pojawia się Billy Wiggins. Chemik, który przyjaźni się z Sherlockiem i mu pomaga. Fajnie obsadzona i ciekawie napisana rola tylko, że … zupełnie nie wykorzystana. Bohater pojawia się i równie szybko twórcy tracą nim zainteresowanie. Tak szybko, że w ogóle mogłoby go nie być. Trochę tak jakby chcieli dostać punkty za nawiązanie do Doyle’a ale jednocześnie nie mieli pomysłu co z nim zrobić.
The game is a foot
Wydaje mi się, że ważne jest dostrzeżenie, że Sherlock zaczyna jako serial detektywistyczny – i trzyma się tego plus minus przez dwa sezony, ale szybko się tą detektywistyczną stroną własnej opowieści zaczyna nudzić. Twórcy coraz częściej przebiegają przez moment tłumaczenia dedukcji Sherlocka, coraz częściej sprawiają, że pojawia się tzw. Magiczny Sherlock potrafiący przewidzieć rzeczy, których nie da się przewidzieć. W pewnym momencie mało ważni przestają być klienci, samo rozwiązywanie zagadki wespół z bohaterami staje się niemożliwe, nawet blog, na którym Watson opisuje ich przygody przechodzi na drugi plan.
I to samo w sobie nie jest takie złe, ale twórcy trochę nie wiedzą czym dokładnie to wypełnić. Pojawia się sporo elementów kina trochę sensacyjnego, intrygi szpiegowskie, rzeczy trochę od czapy, urwane wątki, sprawy w sprawach itp. Częściowo winię scenarzystów, którzy chyba sami nie umieli napisać wszystkich dedukcji Sherlocka tak by były spójne i ciekawe, ale częściowo mam wrażenie, że zabrakło im skupienia na tym co robią. Tak jakby robiąc jeden serial zaczęli mieć pomysł na zupełnie inny i zamiast zmienić produkcję – kontynuowali tą samą. Zresztą bardzo podobną refleksję miałam przy Draculi – dwa pierwsze odcinki były jeszcze spójne, ale trzeci sprawiał wrażenie całego osobnego serialu wrzuconego w jeden odcinek.
Tymczasem oglądanie Sherlocka rozwiązującego sprawy jest naprawdę fajne. Nawet w mniej udanym czwartym sezonie – scena, w której Sherlock tłumaczy skąd wie w jakim miejscu mieszkania wisiała kartka – jest ciekawa, dobrze napisana i wizualnie superpokazana. Niestety twórcy serialu o wybitnym detektywie w pewnym momencie zaczynają tworzyć serial o super bohaterze. Osobiście nazywam to klątwą Batmana (bo któż pamięta, że Batman powinien być przede wszystkim detektywem).
Do widzenia Irene Adler
Karygodnym błędem serialu jest właśnie ten brak świadomości, że im więcej pewnych wątków i postaci tym gorzej. Weźmy przykład Irene Adler. Wiem, że nie wszyscy lubią „Skandal w Belgrawii” ale dla mnie to jeden z odcinków który dał mi najwięcej czystej radochy. Pojawia się w nim Irene Adler. Jej związek z Sherlockiem napisany jest tak, żeby był niekończącym się trochę jednostronnym flirtem. Irene być może jest jedyną kobietą, z którą Sherlock mógłby się związać. Pojawienie się jej w jednym odcinku było ukłonem w stronę kanonu, możliwością rozpatrywania relacji Sherlocka z cielesnością i ogólnie całkiem dobrym pomysłem. I tu wątek Irene Adler powinien się raz na zawsze skończyć. Tymczasem twórcy wyciągają wspomnienie o bohaterce, czy jakiś wątek nawiązujący do jej obecności w serialu (zwłaszcza w sezonie 4) ilekroć potrzebują przypomnieć nam, że w życiu Sherlocka była jakakolwiek kobieta. To nie ma sensu, bo każde jej pojawienie się jest coraz bardziej nachalne i czyni ją coraz mniej wyjątkową. Plus sami widzowie niekoniecznie chcą jej więcej. I w ogóle jest coś obraźliwego w takim ciągłym zastrzeganiu się, że bohatera musi interesować kobieta. Jakby sprowadza to całą postać wyłącznie do zapewnienia nas, że twórcy znają orientację seksualną bohatera (więcej o tym, że to niekoniecznie prawda poniżej)
Podobny przykład choć na mniejszą skalę – rodzice Sherlocka. Pojawiają się najpierw jako ludzie, którzy po prostu są, potem mamy jedną całkiem uroczą scenę na Baker Street i w sumie tu powinno się to skończyć. Udał się dowcip z tym, że rodziców Sherlocka grają rodzice Cumberbatacha, udało się dodać coś do mitologii postaci – naprawdę nie potrzebujemy ich więcej. Tymczasem twórcy nie są w stanie się powstrzymać i odwiedzamy ich w domu, dowiadujemy się więcej o ich przeszłości i nagle coś co było nawet fajnym mrugnięciem do widza, staje się wątkiem niepotrzebnym – więcej, z Sherlockiem jest tak, że im więcej wiemy o tej postaci, tym mniej ciekawa się robi. Pewne niedopowiedzenie towarzyszące genialnemu bohaterowi zawsze się sprawdza (nie tylko w tym serialu), im więcej dodajemy mu rodziny i przeszłości tym bardziej banalny się staje. Niestety tego twórcy zupełnie nie zrozumieli.
Mind Palace zamknięty do odwołania
Powyższe uwagi o tym, że twórcy nie wiedzą, kiedy przestać chyba najlepiej egzemplifikują się w wątku „mind palace”. Pojawia się on w Psach Baskervillów. Nie jest to nic szczególnie ważnego – daje nam za to wgląd jak to jest możliwe by Sherlock tyle wiedział. Osobiście uważam, że to jest zupełnie wystarczająca scena. Jednak twórcy zachwyceni tym pomysłem postanowili nas odsyłać do umysłu Sherlocka, ilekroć nadarzy się okazja. Moim zdaniem – jest to jeden z najgorszych pomysłów tego serialu i jedna z rzeczy, która najbardziej mu zaszkodziła. Głównie dlatego, że sceny w umyśle Sherlocka potrafią być niesłychanie źle nakręcone, długie, łzawe i przeszarżowane. I teraz tak – sam pomysł by w sytuacji w którym Mary postrzeliła Sherlocka, ten rozważał w którą stronę powinien się przewrócić by dać sobie jak największą szansę na przeżycie – jest bardzo dobry. To doskonały pomysł by pokazać, że nawet w takiej chwili mózg bohatera pracuje na pełnych obrotach. Ale to jak to pokazano jest zdecydowanie zbyt długie i filmowo za słabe.
Jednak największą zbrodnią wobec koncepcji „mind palace” jest odcinek specjalny, który rozgrywa się w czasach wiktoriańskich. Otóż – sam pomysł na alternatywnego Sherlocka nie jest zły, nie jest też w ogóle złe by pod sam koniec mogło się okazać, że to wszystko się bohaterowi „przyśniło” – nie raz z tego zabiegu korzystano. Co jest złe? Że scenarzyści zachowują się tak jakby zapomnieli, że wszystko co bohaterowie robią i mówią w takim odcinku Sherlock mówi sam sobie. I tu pojawia się problem, bo jeśli rzeczywiście wszystko co bohaterowie mówią w odcinku, Sherlock mówi sam sobie, to np. można dojść do wniosku, że rzeczywiście postrzega on swoją relację z Watsonem w kategoriach romantycznych, albo przynajmniej zdaje sobie sprawę z tego, że tak ten związek prezentuje się światu. I ponownie – nie jest to nic złego, gdyby nie fakt, że scenarzyści zdecydowanie to ignorują.
Ogólnie nienawidzę tego co w tym serialu stało się z mind palace bo to jest dla mnie często bardzo leniwy zabieg, który pozwala dobrze się bawić oczekiwaniami widzów (zwłaszcza kiedy odcinki pojawiały się po raz pierwszy) ale dramaturgicznie działa słabo, a kiedy w końcu okazuje się że taki sam pałac ma przeciwnik Sherlocka, można dojść do wniosku, że twórcom skończyły się pomysły i recyklingują w kółko to samo. Co jest przykre biorąc pod uwagę ilu dobrych pomysłów Conan Doley’a nawet nie tknęli.
Zabójcza jaszczurczość Andrew Scotta
Skoro o recyklingu mówimy – jeśli miałabym powiedzieć co najmocniej zaciążyło na serialu to Moriarty. Otóż nie ukrywam, że uważam, iż odkrycie Andrew Scotta dla świata jest jedną z największych zasług serialu. Nie ma też wątpliwości, że jego Moriraty okazał się postacią doskonale zagraną, charyzmatyczną, nieoczywistą i po prostu taką którą chce się oglądać na ekranie (nie zawsze mając w sercu tylko potępienie, czasem mnóstwo innych uczuć). Problem w tym, że Morirarty jako główny przeciwnik Sherlocka jest właściwie odejściem od natury przygód bohatera, Sherlock nie jest postacią walczącą z legionem arcywrogów. Ale nasi scenarzyści, najwyraźniej zachwyceni sukcesem Morirartego, postanowili nam zafundować Morirartego 2 (Charles Augustus Magnussen w sezonie 3) a nawet coś na kształt Morirartego 3 (Culverton Smith). Wszystkie odmiany Morirarty’ego są zdecydowanie naznaczone występem Scotta (ale też tym, że piszą ich ci sami scenarzyści). Wszyscy są niesłychanie pewni siebie, psychopatyczni, przekonani o swojej wielkości, niemalże nietykalni, grający z fizycznością.
Jednak najciekawsze jest to, że we wszystkich przypadkach ich konfrontacja z Sherlockiem sprowadza się do tego samego – Sherlock wie, że są oni ludźmi niebezpiecznymi, którzy robią rzeczy podłe, ale nie jest w stanie tego udowodnić. Moriarty ukrywa się jako Richard Brook, Magnussen okazuje się pamiętać wszystkie swoje materiały do szantażu, ale niczego nie posiada fizycznie, Smith genialnie pozbywa się dowodów. Co więcej w każdym przypadku kończy się to plus minus tak samo – Sherlock musi poświęcić siebie (w przypadku Magnussena właściwie poświecą swoją przyszłość) by ostatecznie położyć kres zagrożeniu. Ostatecznie oglądamy kilka razy bardzo podobną historię, co widać dopiero kiedy obejrzy się to wszystko obok siebie. Zresztą oparcie działań Sherlocka o schemat walki z przebiegłymi bardzo wysoko postawionymi przeciwnikami, jest moim zdaniem kolejnym dowodem na to, że twórcy zaczynają o nim myśleć jako o super bohaterze a nie detektywie. Przeciwnik detektywa nie musi być typowym czarnym charakterem – może być po prostu osobą, która popełniła zbrodnię w nietypowy sposób.
There is something about Mary
Mary Watson nie jest postacią źle zagraną (osobiście bardzo lubię Amandę Abbington i uważam, że był to kolejny dobry „rodzinny” casting – tych w Sherlocku jest mnóstwo) ale jest postacią koszmarnie napisaną. Głównie dlatego, że podlega dwóm mechanizmom, o których już pisałam. Po pierwsze – przefajnowaniu – czyli Mary nie może być po prostu żoną Watsona, musi być super agentką z niejasną przeszłością (co wcale nie czyni jej ciekawszą – inteligentna pielęgniarka, która rozumie Sherlocka brzmi dużo ciekawiej). Jej niejasna przeszłość jest zresztą zupełnie z czapy i wprowadza serial w tanie kino sensacyjne wyprowadzając niemal zupełnie ze świata detektywistycznych przygód w Londynie. Druga sprawa – bardzo widać, że twórcy Mary nie potrzebują i nie chcą. A właściwie potrzebują jej do jednego – aby umarła, dała Watsonowi nową traumę, a obu panom – polecenia zza grobu. Jeśli jest jakiś wątek, który powinien zostać oficjalnie zakazany, to ukochani/ukochane dające polecenia zza grobu. Inna sprawa, że wątek płyty z zaleceniami, dla Sherlocka którą Mary przesyła po swojej śmierci jest źle rozegrany filmowo. Gdybyśmy zobaczył tą płytę pod koniec odcinka, w którym Sherlock jawi się jako osoba rujnująca swoje życie – wtedy byłaby to ładna puenta. Ponieważ jednak wiemy już wcześniej o istnieniu płyty i o tym, że Sherlock dostał polecenie opiekowania się Watsonem (czy jego ratowania) – zdajemy sobie od razu sprawę, że sytuacja bohatera jest bardziej skomplikowana. Co sprawia, że oglądamy jego działania bez emocji. Sama Mary jest postacią która moim zdaniem pokazuje typowy problem z kobietami w serialach Moffata. Muszą być tak fajne, że przestają być realne, a jednocześnie – często są traktowane przez scenarzystę dużo gorzej niż bohaterowie męscy (ja w ogóle zabroniłabym Moffatowi pisać kobiety. Jakiekolwiek).
Skoro przy Mary jesteśmy – czy nie wydaje się wam, że John Watson wysyłający ukradkiem semsy do innej kobiety, podczas kiedy jego żona zajmowała się ich dzieckiem to jest najgorszy, nie osadzony w charakterze bohatera wątek? Mamy wybaczyć Watsonowi coś co jest rzeczywiście wyjątkowo paskudne, ale przede wszystkim – nie dostajemy żadnego uzasadnienia, dlaczego to zrobił. Czyżby nie przebaczył Mary? To nie ma sensu w kontekście tego co wiemy z serialu. Jego zachowanie jest tak od czapy, że naprawdę aż boli. Jest potrzebne scenarzystom? Niekoniecznie. Osadzone w charakterze? Nijak. Ma sens? Żaden. Ma dobrą konkluzję ? Nope.
The love that dare not speak its name
Okej jesteśmy na piątej stronie, możemy porozmawiać o relacjach Sherlocka z Johnem. Wiele lat temu spierałam się z koleżanką, czy całe zjawisko „Johnlock” czyli przekonanie, że bohaterowie są w sobie zakochani ma sens. Ja twierdziłam, że nasz problem polega na tym, że nie umiemy patrzeć na męską przyjaźń bez myślenia o homoseksualnym podtekście czułych gestów. Ona twierdziła, że jeśli Sherlock i John nie są w sobie zakochani – to w takim razie źle ich się pisze i niewłaściwie gra. Wtedy uważałam, że nie ma racji. Dziś pokornie przyznaję rację (Ewa miałaś rację!).
Sherlock Holmes i John Watson grają kochającą się parę. Co więcej są tak pisani. Serial jest zresztą chyba tego świadom, bo co pewien czas zapewnia nas, że nie ma tu miejsca na żadne romantyczne porywy serca. No ale dlaczego musi to co chwilę robić? Bo tak pisze bohaterów, że jest to interpretacja oczywista. Od pierwszego sezon bohaterowie mówią wprost „ojej jak to musi wyglądać dla postronnych, zupełnie jakbyśmy byli parą”. Po czym zachowują się jak para. Moja interpretacja tego co się zdarzyła jest taka. Moim zdaniem twórcy nie potrafią pisać bliskich przyjacielskich relacji między ludźmi. Nie tylko między mężczyznami, w ogóle między ludźmi. Umieją pisać luźne znajomości, wrogów, opiekunów i właśnie – partnerów romantycznych. Co więc robią? Korzystają z całego arsenału romantycznych gestów, i dialogów rodem z rom-comów, i uznają, że wszystko jest dobrze, bo przecież zaznaczyli, że to tylko przyjaźń.
Co więcej do pewnego stopnia zaczyna to ciążyć – co chwilę się trzeba do tego odnosić, trochę grać z widownią i w ogóle – powracać do tego problemu. Co ciekawe – gdyby bohaterowie bez jakiegoś większego problemu wyznali sobie miłość (miłość nie równa się temu, że wchodzisz z kimś w seksualne kontakty – tak na marginesie) to w sumie – nagle niesamowicie odciążyłoby to serial. Byłoby też zgodne z prawdą, bo przecież dokładnie to czują do siebie bohaterowie. Takie wyznanie sprawiłoby, że serial mógłby wreszcie przestać grać w kółko tym samym wątkiem i biegać jak jakiś biedny konserwatysta, który dowiedział się że kochać można kilka osób i nawet tej samej płci. Serio to jest naprawdę jedna z takich rzeczy, która serialowi (który kończy się tym, że dwóch facetów mieszka razem wychowując dziecko!) niesamowicie ciąży. Zwłaszcza, że jeśli ten serial nie jest love story to ja nie wiem.
A tak w ogóle – skoro przy uczuciach jesteśmy – serial robi wszystko by nas zapewnić, że Sherlock seksu nie uprawia (nawet dając mu dziewczynę do sypialni pamiętają by to podkreślić). I wiecie co? To cholera nie ma zupełnie sensu. Biorąc pod uwagę, że Sherlock chce na potrzeby śledztwa wiedzieć wszystko o ludzkich zrachowaniach, a jednocześnie – nie przykłada do nich jakiejś wielkiej emocjonalnej wagi – logicznym wydawałoby się, że powinien dużo sypiać z ludźmi płci obojga. Dlaczego? Bo to byłaby pożyteczna widza do prowadzenia śledztwa, dodatkowe informacje o ludzkich zrachowaniach, i zwyczajach. Sherlock powinien sypiać z ludźmi badawczo i nie mieć z tym problemu oraz pewnie nie przywiązywałby do tego większej wagi. Tak wynikałoby z jego psychiki. Niestety – nie wynika to z psychiki scenarzystów.
London baby!
Jedną z moich ukochanych rzeczy w Sherlocku jest Londyn. Kiedy zwiedzałam miasto po obejrzeniu serialu byłam w kilku miejscach, gdzie kręcono kolejne sceny i było to naprawdę fajne. Jednak z czasem mam wrażenie, scenarzyści zapomnieli jak ważnym bohaterem jest miasto. Osobiście mam poczucie, że nie ma prawie Sherlocka poza Londynem (z wyjątkiem Psa Baskervillów). Kiedy historia wynosi się z miasta lub kiedy przestaje je zauważać – Sherlock traci sporo swojej wyjątkowości. Moim zdaniem ostatni odcinek serialu jest zły właśnie dlatego, że nie dzieje się w Londynie – oczywiście ja mam z tym odcinkiem milion innych problemów, ale właśnie to wyjście z miasta pokazuje, że twórcy trochę nie załapali, że Sherlock musi biegać po ulicach miasta. Co więcej – mam wrażenie, że ten serial dość dobrze pokazywał tą twarz miasta – rozpoznawalną, ale pokazywaną z innej perspektywy – w pewnym momencie to znika choć stanowiła niesamowicie mocny element pierwszych sezonów.
Co zresztą prowadzi mnie do wniosku, że tym co przesądziło o pewnej „klęsce” późniejszych sezonów Sherlocka była próba wymyślenia go na nowo. Twórcy z nieznanych mi powodów doszli do wniosku, że widzowie chcą zupełnie czego innego. Tymczasem większość widzów jakiegoś konkretnego serialu chce jeszcze więcej tego serialu. Rozumiałabym potrzebę zmiany, gdyby Sherlock miał kilkadziesiąt odcinków, ale on miał 13. To jest zdecydowanie za mało by znudzić się formułą. Właśnie o to chodzi – nim widzowie zdążyli się nacieszyć jakimś schematem opowiadania nagle pojawił się zupełnie nowy – i to wcale nie ciekawszy. Zresztą mam wrażenie, że w pewnym momencie twórcom zaczęła ciążyć wybrana formuła – półtorej godziny. Odcinki nagle zaczęły być bardzo fragmentaryczne – trudno się dziwić, bo wyraźnie – mieli za dużo odcinków do fabuły.
Nieznośny ciężar metaplotu
Nie będę oryginalna, kiedy stwierdzę, że tym co najbardziej dobiło serial był fakt, że w końcu okazało się, że WSZYSTKO było ze sobą powiązane. Nikt nie był przypadkowy, każda sprawa miała jakiś związek z tym czego dowiadujemy się pod koniec. Cóż… to jest strasznie denerwujące z punktu widzenia widza, kiedy nagle okazuje się, że scenarzysta coś wiedział nie powiedział, i wszystko było inaczej. Zwłaszcza, że rozwiązanie było bardzo rozczarowujące, chyba, że akurat należycie do tej wąskiej grupy osób, które lubią, kiedy okazuje się, że za wszystkim stała siostra, o której bohater wygodnie zapomniał, i która sterowała właściwie całą jego historią przez ostatnie lata. Jeśli lubicie takie zabiegi bardzo polecam telenowele – tam jest tego więcej.
Ale tak serio to niestety – to jest błąd, który popełnia wielu scenarzystów przekonanych, że wyjawienie widzowie, że wszystko się ze sobą łączyło za każdym razem będzie wartością dodaną. Tymczasem w przypadku takiego serialu jak Sherlock – gdzie nic nie ma prawa się ze sobą tak łączyć – widz czuje się oszukany. Zwłaszcza, że to co najlepiej wychodziło w produkcji to właśnie te niezależnie oderwane od siebie sprawy. Kiedy nagle wszystko jest powiązane dostajemy zupełnie nielogiczne i irytujące zbiegi okoliczności. Akurat w tym domu, w którym Sherlock prowadzi śledztwo jest stłuczona gipsowa głowa Margaret Thatcher, która prowadzi do sekretów Mary. Nie no takie rzeczy w ogóle nie obrażają widzu twojej inteligencji. Podobnie jak to, że nagle okazuje się, że dziewczyna, którą Sherlock spotkał przypadkowo na ślubie Watsona jest sekretarką Mangussena – metaplot wymaga by się wszystko ze sobą łączyło nawet jeśli to jest zwykłe scenariuszowe lenistwo.
Jednocześnie, kiedy scenarzyści w pierwszym odcinku trzeciego sezonu przyznają, że nie mają dobrej odpowiedzi na pytanie – jak Sherlock przeżył to właściwie sprawiają, że widz traci zaufanie, że pojawienie się cliffhangera oznacza, że twórcy wiedzą co z nim dalej zrobić. To jest jedna ze scenariuszowych zbrodni – kiedy proponuje się widzom cliffhanger ale odpowiedź na pytanie „jak to możliwe?” kończy się na „zabili go i uciekł”. Oglądając pierwszy odcinek trzeciego sezonu cały czas miałam w głowie fragmenty „Misery” Kinga gdzie bohaterka skarży się właśnie na takie traktowanie widzów czy czytelników. Zresztą w ogóle zwróciliście uwagę, że wielki metaplot sprawia, że niemal wszyscy którzy giną w Sherlocku muszą być martwi ale nie tak do końca? Mary, Morirarty – powracają dzięki nagraniom, Irene Adler oczywiście wymyka się pewnej śmierci i w ogóle nad całością unosi się taki duch Marvela – pewne jest tylko to, że wujek Ben nie żyje.
Oczy koloru nieba po burzy
Jeśli doszliście do tego momentu pewnie myślicie, że jest we mnie tylko jad i nienawiść względem serialu. Tymczasem – mam też sporo pozytywnych uwag. Jak na przykład to, że właściwie poza ostatnim odcinkiem 4 sezonu, nie sposób się przyczepić nawet odrobinkę do gry Benedicta Cumberbatcha (wciąż mnie bawi, że nauczyłam się pisać to nazwisko bez zastanowienia). Jest fenomenalnym Sherlockiem. Co z tego, że ponad dwusetnym w historii, skoro potrafił uczynić swojego bohatera swoim – od tego ja mówi, jak patrzy, jak się porusza, jak stawia na sztorc kołnierzyk swojego płaszcza (na Boga ktokolwiek wymyślił TEN płaszcz powinien dostać miliony funtów wynagrodzenia, bo to jest przykład jak ubierać bohatera tak by już zawsze było wiadomo, jak wygląda). Nie ukrywam – trudno mi sobie wyobrazić sukces tego serialu bez Cumberbatcha i jego roli. Co więcej, wcale nie uważam by Cumberbatch zawsze był równie dobrym aktorem – widziałam wszystkie jego filmy i jest tam sporo nieudanych projektów i przeszarżowanych ról. Ale Sherlockiem Cumberbatch jest doskonałym. Zwłaszcza w tych scenach obyczajowych, w drobnych gestach (zwijanie się na kanapie w szlafroczku), zarówno w scenach w których ma być błyskotliwie inteligentny jak i zaskakująco mało kumający. No naprawdę – nie trzeba się w aktorze podkochiwać – można spokojnie stwierdzić, że to jest rola perła. Jedyny moment, w którym mam wrażenie, że Cumberbatch się jakoś gubi to odcinek ostatni, gdzie pierwszy raz poczułam jakby aktor nie czuł się idealnie pewnie w roli, którą zna. Być może dlatego, że tam się działo po prostu zdecydowanie za dużo.
I żeby było jasne – uważam, że zestawienie go z Martinem Freemanem grającym Watsona było doskonałe właśnie ze względu na różnice w sposobie grania. Freeman jest idealnym aktorem, który na kogoś patrzy, i jest trochę w tle. Dziewięćdziesiąt procent tego co robi polega na doskonały reagowaniu. I te reakcje doskonale uzupełniają charyzmę Cumberbatcha. Serialowo to wymarzony duet (choć uważam, że twórcy powinni zrozumieć, że jeden pogrążony w żałobie Freeman to jest wystarczająca ilość na jeden serial. Jego reakcja na „śmierć” Sherlocka jest doskonała, ale potem musi w sumie zagrać to samo w reakcji na śmierć Mary”).
To było całkiem dobre!
Przez wiele lat byłam przekonana, że „The Blind Banker” jest słabym odcinkiem. No więc zdecydowanie nie jest. Podobnie jak ostatni odcinek trzeciego sezonu – w kilku miejscach mnie denerwował, ale oglądało mi się go całkiem miło i kilka elementów było doskonale rozegranych. Zupełnie zmieniłam też zdanie odnośnie odcinka ze ślubem Watsona. Nie przepadałam za nim wydawał mi się zbyt poszatkowany, ale kiedy oglądałam go tym razem miał w sobie mnóstwo uroczych scen. Podobnie drugi odcinek czwartego sezonu – zwłaszcza, te ostatnie sceny w których Sherlock pociesza i przytula Johna – bardzo dobre emocjonalne – gdyby tu się skończył sezon – nie miałabym nic przeciwko. Doskonała jest scena rozmowy/spaceru Sherlocka z klientką która myśli samobójcze (szkoda, że potem ją tak zepsuto). Ogólnie „problem” z tym serialem polega na tym, że nawet w swoich najgorszych odcinkach, i najsłabszych sezonach ma przebłyski tak dobre, satysfakcjonujące i fajne, że nie sposób po prostu powiedzieć „słabe nie oglądam”. Nawet w tym koszmarnym odcinku, gdzie John i Sherlock grają rodzinnie w Escape Room jest końcowa sekwencja, która jednak porusza jakąś nutkę w sercu i każe się zastanawiać czy taki piąty sezon nie byłby bardzo miłą niespodzianką. Co prowadzi mnie do takiej jednej z ostatecznych konkluzji – to zawsze będzie serial, do którego będę wracać nawet jeśli jego największym problemem jest fakt, że odniósł sukces.
Tapety
Są genialne. Podobnie jak większość wnętrz, zdjęć, kostiumów i wszystkich rzeczy, które nie są zależne od scenarzystów. Ale przede wszystkim tapety. Serio ten serial nauczy was jak ważne w powodzeniu serialu są odpowiednio dobrane tapety. Są kluczowe.
Gdyby tylko nie Sherlock
Myślę, że największym problemem serialu jest to, że zaczyna on z dobrze napisanym, ciekawym, intrygującym bohaterem a potem zupełnie nie wie co z nim zrobić. Sherlock niby powinien się zmieniać i ewoluować, ale cóż… scenarzyści potrzebują go niezmiennego. Dlatego wydarzenia, które powinny być graniczne (jak np. zastrzelenie kogoś!) nimi nie są, dlatego relacje nie mogą się za bardzo pogłębić, dlatego cały czas trzeba potwierdzać, że bohater jest tym kim był – nawet jeśli logika podpowiada, że tak być nie może. Nigdy jakoś szczególnie nie przekonałam się do amerykańskiego Elementary ale tamten serial dobrze pokazywał co się dzieje kiedy jednak daje się bohaterowi szanse i miejsce na rozwój – ostatecznie robi się to ciekawsza opowieść. Tu bohater ma takie wahania – nawet jeśli w jednej scenie jest bardziej ludzki w drugiej musi o tym zapomnieć. Co czyni postać niespójną.
Jednocześnie jednak – to wciąż jest Sherlock Holmes, jedna z najbardziej magnetycznych postaci popkultury, która przyciąga, nie daje o sobie zapomnieć, żyje w coraz to nowych odsłonach i sprzedaje się nowym pokoleniom, choć przecież wydawać by się mogło, że już wszystko o nim powiedziano. I twórcy serialu akurat z tego zdają sobie sprawę, zabierając nas na niesłychanie frustrującą przejażdżkę, z której nie sposób się wypisać. Gdyby to było o kimkolwiek innym pewnie bym nie wracała a tak, co ja mogę. Nic nie mogę. Obejrzę jeszcze raz za rok, dwa i pewnie znów się zakocham i zirytuję, i nagrodzę was tekstem o długości małego artykułu naukowego.
To tyle na dziś. Nie ukrywam, ponowne spotkanie z Sherlockiem było zarówno ciekawe jak i trochę traumatyczne. Jednocześnie mam wrażenie, że pierwszy raz obejrzałam ten serial jako ja a nie jako ja (i dziesiątki fanów w mojej głowie). Jednocześnie mało co tak dobrze jak Sherlock przypomina, że można bardzo lubić jakieś dzieło kultury i jednocześnie szczerze go nienawidzić. W zależności od tego, o której minucie którego odcinka mówimy.
Ps: Kończę ten wpis tylko dlatego, że ma 10 stron i mam wrażenie, że w tym momencie czytają go już tylko dwie osoby na krzyż. Jedną jest pies mojej mamy.