Dziwnie się czyta książki o końcu świata, kiedy ma się coraz bardziej wrażenie, że świat się kończy. Jest w tym coś jednocześnie przerażającego – bo wszystkie mroczne wizje wydają się dużo bardziej na wyciągnięcie ręki, ale też w jakiś sposób uspokajającego. Często powtarzam sobie, że kultura to miejsce, gdzie człowiek oswaja się z grozą by potem w swoim życiu nabrać dystansu – wszystko już sobie opowiedzieliśmy i wywlekliśmy każdego potwora spod łóżka. Takie myśli naszły mnie, kiedy czytałam nową książkę, którą napisał Dmitry Glukhovsky (autor słynnego „Metro 2033”) czyli „Outpost”.
Nie chcę za bardzo streszczać historii, bo w przypadku takich książek największa frajda bierze się z odkrywania po kolei – co i kto stanowi zagrożenie, jak wygląda świat, w którym żyją bohaterowie, i czy najczarniejsze scenariusze się spełnią. Natomiast mogę wam powiedzieć kilka słów o punkcie wyjścia. Wiemy, że coś się wydarzyło – wojna, zagłada, rozpad Rosji. Doszło do walk i zniszczeń. Moskwa jeszcze stoi – to wiadomo, choć nasi bohaterowie niekoniecznie wiedzą co w tej Moskwie się dzieje. Na pewno są Chiny, z których rzeczy przychodzą skażone, nie zdatne do zjedzenia. Sama Placówka, w której zaczyna się akcja to wysunięty na wschód punkt do którego dochodzi kolej ale nie wiele więcej. Dawna fabryka opon w Jarosławiu staje się ostatnim przyczółkiem Moskiewskiej władzy na mapie. Co jest dalej? Nikt nie wie. Wiadomo natomiast, że należy za wszelką cenę pilnować mostu nad skażoną, ziejącą chemicznymi oparami Wołgą. Zza tego mostu nic i nikt nie powinien przyjść. Aż pewnego dnia ktoś przychodzi. A to uruchamia lawinę zdarzeń.
Przyznam szczerze, że w książce najbardziej spodobało mi się tempo narracji. Początkowo nic się za bardzo nie dzieje, ale nad wszystkim unosi się atmosfera, że już za chwilę i zaraz coś się wydarzy. Ostatecznie to książka, która ma w nas wywołać dreszcze. Być może obecny w książce (i kluczowy) motyw połączenia kolejowego sprawił, że myślę o niej trochę jak o takim starym pociągu, który rusza powoli, a kiedy nabierze prędkości to mknie i widok za szybą niemal się rozmazuje. I tak jest właśnie z tą powieścią – że człowiek czyta spokojnie a potem rzeczy zaczynają się dziać. Tu wiele zależy od czytelnika – spotkałam się z takimi opiniami, że za wolno się to wszystko rozwija, a także z takimi, że za bardzo pod koniec akcja przyśpiesza. Ja sama mam wrażenie, że to taka powieść, która została napisana by nie dało się jej odłożyć na bok – bo każda strona zachęca tym co dopiero będzie. Ja sama miałam olbrzymi problem by książkę odłożyć i pójść spać – bo po prostu coś takiego jest w takim prowadzeniu narracji.
Osobiście nie jestem wielką fanką powieści post apokaliptycznych, bo większość z nich wpada w podobne schematy. Glukhovsky nie jest od tego wolny – także dlatego, że przecież napisał już kilka książek w tym gatunku. Kto zna „Metro 2033” będzie inaczej odbierał „Outpost” (pewnie zauważy jakieś podobieństwa w motywach, postaciach i związanych z apokalipsą refleksjach). Właściwie od momentu, kiedy bierze się książkę tego typu do ręki ma się świadomość w jakim kierunku będzie podążać akcja. Jednocześnie jednak – nie da się ukryć, że Glukhovsky doskonale wie jak tym gatunkiem grać i na tle konkurencji właściwie zawsze wyróżnia się pozytywnie. Ot na przykład wątek istniejącego jak najbardziej dowództwa, administracji, kwestii dopraszania się o dostawy, jedynego telefonu, z którego można zadzwonić do Moskwy zdać raport. Albo zapytać dlaczego od dwóch miesięcy nie przysyłają koniecznych dostaw żywności. To pozostawienie elementu działającej hierarchii czy administracji – w świecie, gdzie zupełnie nie ma to sensu – to motyw który uwielbiam bo mam wrażenie – jest tak bardzo mocno zakorzeniony w naszej rzeczywistości.
Nie ukrywam też, że należę do osób, które są już trochę zmęczone tym, że niemal każda książka po którą sięgam osadza koniec świata gdzieś na zachodzie. Fakt, że książki Glukhovskiego są osadzone w Rosji i nawiązują do rosyjskiej kultury, historii, geografii i mentalności to taka cudowna odskocznia po świecie samych amerykańskich apokalips. Jednocześnie to osadzenie w rosyjskiej kulturze dodaje wątki, o których często zapominają autorzy. Tu równie ważne są przeczucia, sny i wizje, co religia, ikony na ścianach, krzyże na piersiach i modlitwy. Wielu autorów zdaje się zapominać jak bardzo głęboko w ludziach zakorzeniona jest religijność – Glukhovski daje sobie wystarczająco dużo czasu (bo swoich bohaterów przedstawia nam nieśpiesznie) by przypomnieć nam, że kiedy świat się kończy ludzie potrafią wierzyć bardziej a nie mniej. Ten religijny wymiar się rozwija i jest pod wieloma względami kluczowy dla budowy całego świata.
Czy to jest najlepsza książka tego autora? Niekoniecznie. Myślę, że za wiele motywów pojawiało się już wcześniej by było to takie olśnienie czy odmiana jak jego pierwsza powieść. Czy to jest książka, która jest doskonałą lekturą dla wszystkich tych którzy zastanawiają się czemu poprzednie powieści autora odniosły sukces? Z pewnością, można dostrzec co takiego jest w jego prozie i budowie świata, że Metro 2033 stało się międzynarodowym fenomenem. Czasem trudno wskoczyć w jakiś fenomen który trwa od lat. Taka osobna książka ułatwia zrozumienie dlaczego tyle osób pokochało apokalipsę. Czy to jest jedna z tych książek, które się czyta na raz i przez cały ten czas nie myśli się bardzo o naszej małej realnej apokalipsie? Dla mnie to była taka powieść, co pokazuje, że czasem ucieczka w jeszcze większy horror uspokaja.
Książkę wydało w Polsce wydawnictwo Insignis, w przekładzie Pawła Podmiotko. Wpis powstał we współpracy z wydawnictwem.