Powróciwszy z festiwalu poświęconego literaturze poczułam się przez moment nieco zbyt mądrze i intelektualnie i postanowiłam natychmiast temu zaradzić. Wśród propozycji Netflixa wypatrzyłam nowy film Snydera „Armia Umarłych”, który oferował dokładnie to czego potrzebowałam – produkcji która nie pozwoli mi się poczuć zbyt mącą. Gdzieś jednak w połowie zdałam sobie sprawę, że jeśli naprawdę chcę przestać myśleć to muszę chyba przestać oglądać bardzo złe filmy.
Nie ukrywam – moja relacja z filmami o zombie jest skomplikowana. Nigdy nie nazwałbym się ich koneserką ale wśród pozycji które niesłychanie cenię i lubię znajdują się klasyczne historie o żywych trupach Georga R. Romero i kilka komedii – w tym – „Wysyp Żywych Trupów”, które klasyczne tropy przerabiają. W ostatnich latach żywych trupów na ekranie filmowym i telewizyjnym jest sporo a ja z większym lub mniejszym zainteresowaniem sprawdzam to się tam dzieje w świecie Zombie.
Jedną z refleksji która zawsze towarzyszy mi w czasie takiego seansu jest próba odpowiedzi na pytanie – po co sięgamy po nieumarłych. Zwykle, co nie jest szczególnie odkrywcze, okazuje się, że spotkanie z tym morderczym ciałem, które nie poddało się śmierci mówi więcej o nas niż o samym lęku przed tym, że ktoś zje nam mózg. Nie jest ważne zombie, ale to jak na nie reagują ludzie, jakie decyzje podejmują i jakie więzy się między nimi tworzą w obliczu takiego zagrożenia.
„Armia Umarłych” teoretycznie mogłaby o tym opowiadać. O to grupa śmiałków którzy parę lat wcześniej przetrwali wybuch epidemii zombie w Las Vegas postanawia wrócić do zamkniętego, otoczonego kontenerami miasta. Powód? Całkiem ciekawy bo zapowiada się klasyczny Heist movie – w podziemiach jednego z kasyn pozostało bowiem sporo kasy, i tylko ktoś kto nie boi się zombiaków mógłby je wydobyć. Mamy więc ciekawy punkt wyjścia gdzie wszystko co zazwyczaj stanowi przedmiot produkcji o Zombie dzieje się w krótkiej dynamicznej sekwencji towarzyszącej napisom początkowym (śmiem twierdzić że to najlepszy kawałek filmu).
Sam pomysł nie brzmi źle. Problem pojawia się wtedy kiedy zaczniemy się zastanawiać co właściwie twórcy chcą nam powiedzieć. Okazuje się bowiem, że zaraz po wstąpieniu do Vegas rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana od tej której można się było spodziewać. O to Zombie nie są jedynie bezmyślną grupą, pozbawioną hierarchii i sposobu myślenia. Wręcz przeciwnie – okazuje się, że powstaje tu społeczność, która ma zasady – i to takie których przestrzega niemal bezwzględnie. Do tego – ku pewnemu zaskoczeniu widza – jedyne szczerze i chyba głębokie romantyczne uczucia rodzą się tu pomiędzy dwoma zombiakami, które stanowią całkiem zgodne stadło.
Pomysł by zombie były czymś więcej niż kolejnymi stworzeniami do których bezmyślnie się strzela nie jest zły – wprowadza problem natury moralnej i sprowadza nad do dyskusji – czy to tylko epidemia czy może jakiś rodzaj przemiany – gdzie mamy najeźdźców i ofiary. Rzecz w tym że Snydera zupełnie to nie interesuje. Wszelkie elementy które mogłyby sprawić, że spojrzymy na Zombie bardziej ludzko zostają dodane głównie dla zagmatwania akcji. Zombiaki wciąż służą głównie jako cel dla strzelających, krew leje się gęsto, ciała rozpryskują się o chodnik. Tylko emocje jakby inne – bo nie jest to już ten sam konflikt.
Niewiele więcej potrafi film zaoferować w refleksji nad samymi bohaterami. Choć trwa zaskakująco długo jak na lekką produkcję sensacyjną to nie jest w stanie tej rozrywki za bardzo wypełnić treścią. Dostajemy grupę bohaterów ale nie ma czasu na rozbudowanie relacji między nimi (co jest o tyle ciekawe że produkcja potrzebuje około 48 minut zanim zacznie się akcja właściwa) – są to jacyś ludzie, których po kolei zjadają zombie. Nawet tam gdzie mamy mieć element emocjonalny – relacje ojca i córki – to wciąż próba połączenia kilku gatunków na raz (bo i ma być strzelanka, i historia włamu i film o zombie) sprawia, że nikt tu nie ma czasu nawet poważniej porozmawiać a kiedy to robi – całość jest pokawałkowana i nie zostawia zbyt wiele w pamięci.
Co dodatkowo irytujące – twórcy tworzą miejscami pozór że chodzi im o coś więcej np. Wprowadzają wątek obozu dla uchodźców z Las Vegas, którzy są bezprawnie przetrzymywani na pustyni. Całość teoretycznie ma mieć jakiś wydźwięk politycznego komentarza, ale jak rzadko, nawet ja się zgodzę że to taki kwiatek do kożucha który ma jedynie pozorować, że gdzieś tam czai się element społecznej krytyki. W istocie ów cały obóz nie za bardzo twórców interesuje i szybko znika z naszego pola widzenia.
Nie będę zarzucać filmowi rozrywkowemu, że sporo się w nim dzieje ale widzę że wpada w tą samą pułapkę co wiele nużących mnie produkcji. Otóż w pewnym momencie – gdzieś tak na pół godziny przed końcem bohaterowie praktycznie przestaną mówić. Bo trzeba się strzelać, ganiać, bić, czaszki rozbijać itp. Jest to wyjątkowo męczące bo film zamienia się w produkcję niemalże niemą a ja muszę siedzieć i patrzeć jak ktoś zabija kolejne zombie i nie wiem na kim mi bardziej miałoby zależeć bo w sumie niekiedy o zombie (które chyba przed przemianą wszystkie należały do jakiegoś klubu dla parkurowców) wiem więcej. Co ciekawe w pewnym momencie twórców zaczyna też nudzić nieco wybrana przez nich konwencja heist movie – bo wielki skok który miał być tu osią przechodzi na drugi plan i ogólnie można się zastanawiać – po co w ogóle cała ta przykrywka z pakowaniem się do sejfu. Co też jest rozczarowaniem bo wydawać by się mogło, że formuła wspólnego napadu jest na tyle atrakcyjna że twórcy pozostaną przy wypróbowanym schemacie.
„Armia Umarłych” była o tyle rozczarowaniem, że zwykle Snyder nawet jeśli budził moje głębokie zażenowanie fabułą to potrafił dostarczać wizualnie. Tu nie wyszło mu ani jedno ani drugie, bo nie ważne ile by się opowiadało o kreacji tego zniszczonego atakiem zombie miasta to nie ma tu ujęć które pozostawałyby na długo w pamięci. Całość budziła we mnie poczucie, jakbym oglądała prawie film – raczej luźny zbiór pomysłów i szkiców postaci niż jakąś spójną opowieść. Bo przecież nawet produkcja rozrywkowa musi mieć tych swoich nieźle napisanych bohaterów których cele i działania będą ważne dla widza. Inaczej to jest po prostu nudne – jacyś ludzie, w jakimś mieście strzelają do jakichś zombie (brzmi prawie jak kawałek Szymborskiej).
Być może problem polega na tym, że tak naprawdę nie da się tego typu filmów oglądać z kanapy w mieszkaniu, gdzie człowieka dopadają myśli o sensie tego co robi. To jest jedna z tych typowo kinowych produkcji, gdzie zanim dopadnie nas że nic nie ma sensu, jesteśmy już zagrzebani w fotel z pudłem popcornu na kolanach. Co nie zmienia faktu, że nawet w takich okolicznościach przyrody byłabym zapewne tym filmem znużona. I to jest w sumie mój największy zarzut – zombie które nużą nie są żywymi trupami, są całkiem martwe jak cały ten film. Film, który dostanie pewnie prequel i sequel bo co jak co ale Snyder potrafi w tym przedziwnym świecie produkcji filmowej znajdować ludzi gotowych rzucać w niego kasą. Przynajmniej on się przy tym dobrze bawi, co można poczytać za jakiś plus. Oczywiście jeśli się jest Zackiem Snyderem.