Hej
Nowe odcinki, nowa towarzyszka, nowy strój, nowe wnętrze TARDIS. Druga połowa 7 sezonu Doktora Who przynosi tyle nowości, że zwierz już sobie wyobraża jak na pytanie nowych widzów gdzie zacząć do listy trzech odcinków od których proponuje się rozpoczęcie przygody z serialem (’Rose” „Christmas Invasion”. „Eleventh Hour”) dołączą Bells of St. John. Choć prawdę powiedziawszy jak na nowe rozdanie strasznie dużo starszych wątków ciągnie się za naszym Doktorem. A szkoda bo wydaje się, że nic tak dobrze nie podziałało by na 11 Doktora jak zdjęcie z jego barków całego nagromadzonego przez poprzednie sezony ciężaru. Choć warto zwrócić uwagę, że mówi to zwierz, który wśród swoich ukochanych odcinków Doktora, ma bardzo wysoko ten odcinek z 10 Doktorem, który rozgrywa się w szpitalu w New New Yorku. Bo to jest coś za czym zwierz zawsze tęskni w Doktorze – przygoda bez czającego się za każdym rogiem dramatu. Dalej we wpisie znajdziecie spoilery ale nie ukrywajmy bardzo oględne – nie ma w odcinku poza jedną czy dwiema scenami takich elementów, których poznanie będzie psuło przyjemność z oglądania. Czy to plus czy minus musicie zadecydować sami. Zwierz ma mieszane uczucia.
Poniżej pewne spoilery nawet obrazkowe ale bez przesady (ogólnie to chyba ulubiony gif zwierza z odcinka znalazł go TU)
Zacznijmy od spraw mniej skomplikowanych. Sam problem obcinka czy też potwór tygodnia wydaje się zwierzowi lekkim recyklingiem wcześniejszych motywów. To coś pomiędzy odcinkiem Marka Gatissa gdzie duch z telewizora więził ludzi zabierając im twarze a odcinkiem z Dziesiątym i Rose gdzie wszyscy podłączeni do wi -fi odbierali na raz te same wiadomości, by powoli wkroczyć na ścieżkę prowadzącą do powstania Cybermanów. Tu mamy wi-fi wyżerające ludziom dusze w mniejszym lub większym stopniu, co pozwala ich kontrolować. Nie za bardzo oryginalne i tak średnio wykorzystane (podobnie jak ludzie, którzy tak naprawdę nie są ludźmi – motyw, który w Doktorze powinien dostać bana) Zwierz musi przyznać, że oglądając odcinek zdał sobie sprawę, jak bardzo – jak na serial o przyszłości i podróżach w czasie, Doktor Who jest serialem podchodzącym do nowych wynalazków nieufnie – a to telewizory, telefony komórkowe, a to komputery mogą się stać źródłem zagrożenia. Czy to tylko łatwy motyw, czy może – co Moffat przecież lubi – szukanie zagrożenia w rzeczach codziennych, niewinnych, niemal niezauważalnych. A może – o czym nigdy w przypadku Doktora nie należy zapominać- jest w tym też jakieś niewielkie przesłanie o charakterze dydaktycznym. Niemniej chyba nikt kto oglądał ten odcinek nie miał wątpliwości, że kolejna inwazja obcych na Londyn to jak zwykle tylko pretekst by Doktor mógł spotkać, uratować, zaangażować w ratowanie świata swoją nową towarzyszkę.
Moffat powinien pamiętać, że jeśli chce zacząć od nowa nie powinien co chwila oglądać się przez ramię na wątki których nie pozamykał (Doktor zakłada Fez TU)
Moffat (tym razem osobiste pretensje są uzasadnione bo to on napisał odcinek) traktuje fabułę po macoszemu – korzysta z przywilejów skakania po czasach – bawi się swoim ulubionym motywem (Doktor jest w zupełnie innych czasach na początku odcinku) dodaje elementy na które prawie nikt nie wpadł (dzwoniący telefon w budce Doktora jako coś oczywistego i nieoczywistego jednocześnie). Zwierz musi przyznać, że poza jedną znakomitą sceną pod koniec, w której człowiekowi się autentycznie robi żal tych złych sama fabuła odcinka jest dość kulawa, fragmentaryczna i bardzo nastawiona na takie fajne momenty (Doktor szukający nowych ubrań. Doktor zbierający pieniądze do fezu, Doktor panoszący się po domu Clary, TARDIS w samolocie). Do tego Moffat jak zwykle podrzuca to tu to tam sugestie, że tak naprawdę ma w rękawie zdecydowanie ciekawszą historię niż ta którą nas częstuje. Zwierz zna tą jego sztuczkę i nie za bardzo za nią przepada, bo skoro ktoś ma ciekawą historię to niech ją wreszcie opowie.
No właśnie z dowcipu Moffat próbował już zrobić WIELKIE PYTANIE – zwierz ma nadzieję, że powróci do dowcipu (plus zwierz ma podobną reakcję słysząc tytuł serialu, a gif stąd)
No właśnie, kiedy przyjrzymy się odcinkowi oraz postaci Clary nie trudno dostrzec, że podobnie jak w przypadku Amy Moffat zdecydował się stworzyć dziewczynę z tajemnicą, w której życiu (oraz licznym nagłymi zgonom na przestrzeni wieków) coś jest nie tak. Zwierz byłby nawet uradowany takim podejściem do sprawy gdyby nie jeden fakt. Moffat nie rozwiązał jeszcze wszystkich supełków, które zawiązał w czasie poprzednich sezonów a teraz dodaje nowe, zapętlając się nieco w ilości nawiązań do tego co już było i tego co jeszcze będzie. Oczywiście rysuje się przed nami jakieś wielkie (bardzo oddalone w czasie) zakończenie, które zapewne zwiąże w jeden węzeł wszystkie nie rozwiązane problemy z czasów Amy (pamiętajcie Cisze nadal grasują, nie ma odpowiedzi na pytanie o imię itp.) i nowe z czasów Clary tylko zwierz ma poważne wątpliwości, czy będzie to dobry odcinek. A właściwie ma pewność, że ta metoda wiązania kolejnych małych węzełków skończy się jak w przypadku Lost. Wszyscy kiedyś jękniemy z zawodu. I to takiego zawodu, który kto wie, może niektórych zniechęcić do tej kochanej, szalonej serii.
Żeby nie było – w odcinku nadal nie brakuje dobrych dialogów (a rozmowa oryginalnie Tutaj)
Wróćmy jednak na chwilkę do samej Clary. W tym odcinku – choć to ona właściwie rozwiązała kluczową zagadkę (choć zwierz ma wrażenie, że pomysł na współczesną 24 (?) letnia dziewczynę, która nie zna się zupełnie na komputerach jest nieco naciągany, nawet jeśli bardzo scenarzyście w danym momencie potrzebny) to jednak wydaje się nieco mniej pewna od swoich poprzedniczek (tzn. poprzednich wcieleń Clary). Zwierz zdecydowanie wolał ją w wydaniu XIX wiecznym, gdzie naprawdę była jedną z najciekawszych osób na jakie natknął się Doktor (mniejsze na zewnątrz!). Jedyne co się tak naprawdę zwierzowi w niej spodobało to brak ochoty by wskoczyć do TARDIS bez zastanowienia – nareszcie ktoś, kto nie biegnie za pierwszym spotkanym kosmitą bez chwili refleksji. Pod tym względem trochę przypomina Donnę i miejmy nadzieję, że tych podobieństw będzie więcej, zwłaszcza że już jej stosunek do Doktora i TARDIS zdradza sporą dozę dystansu. Zwierz miał zawsze problem z Amy, która wydawała się (co nawet oczywiste) za bardzo ufać Doktorowi. Jedyne co zastanawia to decyzja by Clara była postacią bez linek wiążących ją z ziemią – wcześniej wszystkie towarzyszki miały rodzinę do której trzeba było wracać, tu rodzina jest ale nie do końca. A właściwie nie tyle rodzina co zobowiązanie. Niemniej warto dodać, że Clara to chyba jedyna postać jaką zwierz przypomina sobie z towarzyszy Doktora, która sprawia wrażenie, że wie więcej niż sam Doktor (no może poza River Song ale zwierz jakoś nie podejrzewa byśmy ją jeszcze zobaczyli, plus zwierz ma nadzieję, że Clara nie została napisana na zasadzie River – od końca)
Nie ulega wątpliwości, że Doktor i Clara się lubią od pierwszego wejrzenia, choć trudno powiedzieć komu bardziej na tej znajomości zależy (obrazek chyba stąd)
Właściwie to odcinek sprawiał wrażenie bardziej wstępnego niż autentycznej części nowego sezonu. I to zwierza o tyle denerwuje, że nie można odkładać w nieskończoność właściwych przygód Bohatera i nowej towarzyszki. Wiemy już że Clara jest inna niż poprzednie dziewczyny na pokładzie TARDIS – czy musimy jeszcze problem drążyć? Zwłaszcza, że zwierz ma wrażenie, że wszyscy trochę tęsknią za czasami kiedy owa wielka łącząca wszystkie odcinki historia była nam podawana nieco bardziej subtelnie. Zwierz trochę tęskni za czasami mastera. Być może dlatego tak się ucieszył na wieść że Ten i Rose mają się pojawić w odcinku jubileuszowym. Lekki powiew starszych czasów, to coś na co zwierz czeka z utęsknieniem. Przy czym zwierz nie należy do tych, którzy nie cierpią czasów Moffata – zwierz bardzo je lubi. Tylko brakuje mu tego „to tylko serial o kosmicie w budce policyjnej i jego przygodach”, które towarzyszyło poprzednim sezonom.
No właśnie to zdanie brzmi jak marzenie każdego fana serialu, tak dobrze, że sama bohaterka trochę się waha (gif stąd)
Na koniec zwierz musi podzielić się kilkoma subiektywnymi uwagami, które są takie bez ładu i składu. Pierwsza uwaga to taka, że zwierzowi bardzo podobają się nowe ciuchy Doktora (najwyższy czas na zmianę!), druga to, że Moffat strzela sobie sam w stopę zawierając w swoich odcinkach dialogi takie jak „To zły duch?” „To kobieta” – zwierz wie, że to dowcip, ale Moffat powinien zdawać sobie sprawę, że widownia Doktora Who składa się w 90% z dziewcząt których to nie rozbawi. Za Moffatem ciągnie się jeszcze poczucie humoru z Coupled którego ewidentnie nie może strząsnąć. I choć zwierz jest bardzo daleki od szału młodszych od niego fanek, które obraża absolutnie wszystko, to po co wrzucać żarty, które na pewno targetu serialu nie rozbawią. Zresztą im lepiej się znam scenarzystę tym lepiej widać że pewne złośliwości wynosi z własnego życia – jak złośliwe uwagi pod adresem Twittra, który opuścił wymawiając się nadmieram pracy, choć wydaje się raczej oczywiste, że zniechęcił go nadmiar hejtu. Na sam koniec – zwierz musi przyznać, że świetnie się ogląda Londyński odcinek Doktora tuż po powrocie z Lodnynu, choć zwierza bawi jak szybko nowe budynki zostają osądzone – tu jednoznacznie wydano wyrok na jeden z najnowszych londyńskich wieżowców.
Zwierz uwielbia nowe ciuchy Matta oraz fakt, że w serialu od przyszłości nareszcie jest więcej komputerów – a notebook Clary jest ślicznie niebieskie ( gif stąd)
Podsumowując – ostatnimi czasy odcinki Moffata można podzielić na dwie kategorie – te w których rzeczywiście miał jakiś pomysł i te w których starał się zapętlić historię do granic możliwości plus dodać kilka fajerwerków żebyśmy nie zauważyli niekonsekwencji. Raz mu się udaje, drugie raz dostajemy odcinki bez wyrazu. Tym razem nie wyszło, ale z calą pewnością jest apetyt na więcej. Zwiastun kolejnego odcinka zapowiada calkiem dobrą historię na jakieś dalekiej planecie więc zwierz czeka z niecierpliwością. Przede wszystkim zwierz czeka jednak na odcinki nie napisane przez Moffata bo chyba ten scenarzysta jest łatwiejszy do rozgryzienia od innych, a nic tak nie psuje przyjemności z oglądania odcinka niż rozgryzienie autora i kiwanie głową „A wiem co tutaj robisz” oraz dodawanie „Nie ze mną te numery Moffat”.
Ps: Zgodnie z obietnicą złożoną na facebooku, zwierz zabrał się za oglądanie serialu o Wikingach i jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, zwierz chętnie się z wami podzieli swoimi uwagami na ten temat.
Ps2: Zwierz znalazł na końcu swojej książki o angielskich filmach kostiumowych z ostatnich trzech dekad spis tych, które autor uznał za warte wyróżnienia. Zwierz zaznaczył co widział (zaskakująco dużo) ale sporo jeszcze nie widział. Zgadnijcie co zwierzowi od razu przyszło do głowy – w końcu nadrobienie produkcji kostiumowych z trzech dekad nie może być bardzo trudne :P??