Pod koniec roku moi znajomi (a także zapewne wy) publikują kolejne podsumowania tego czego wysłuchali w poprzednim roku. Popularna aplikacja pozwala nie czekać na oficjalne podsumowanie Spotify tylko od razu zrobić sobie własny „festiwalowy plakat” złożony z ulubionych wykonawców. Spróbowałam. Aplikacja nie miała za bardzo co wypluć. Podsumowanie roku na Spotify zapewniło mnie, że miałam jednego ukochanego wykonawcę. Wypluwa płytę, której słuchałam na zapętleniu w styczniu. Właśnie mija niemal cały rok właściwie bez muzyki.
Muzyki przestałam słuchać w lutym. Naprawdę chciałam czegoś posłuchać, ale absolutnie żadna melodia nie pasowała do tego co czułam. Z resztą czy wtedy na przełomie lutego i marca, kiedy świat był tak surrealistycznie zawiedziony w niewiedzy dało się znaleźć jakąkolwiek pasującą melodię. Czy ja bym jej w ogóle słuchała? Pewnie nie. Leciałaby w słuchawkach, ale myślałam o czym innym. Może działabym jako szum w tle. Nie wiem, nie miałam ochoty sprawdzić.
Moja niechęć brała się z tego, że nie chciałam by jakikolwiek utwór „przykleił” mi się do wspomnień z tego okresu. Wszyscy znamy ten mechanizm – nagle słyszymy jakiś utwór i przenosi nas dokładnie do tego momentu, w którym usłyszeliśmy go po raz pierwszy albo słuchaliśmy wyjątkowo chętnie. Ja słysząc ścieżkę dźwiękową do „Emmy” natychmiast przenoszę się do pierwszych tygodni pandemii, do tych pustych ulic, metra którym jeździło tylko kilka osób, do masek, rękawiczek, wszechobecnego lęku. Wtedy słuchałam tej muzyki na zapętleniu, jakoś próbując sobie w ten sposób dodawać odwagi, kiedy w czasie lockdownu jechałam do pracy. Teraz kiedy zaczyna grać ta muzyka czuję przedziwny dyskomfort.
To z resztą nie pierwszy raz. Mam kilka płyt zmarnowanych na zawsze, takich do których nie mogę wrócić bez całej skali emocji i wspomnień, które niekoniecznie dobrze mi się kojarzą. Kilka lat temu zmarnowałam sobie całą świąteczną playlistę której słuchałam wtedy gdy trafiłam do szpitala – do dziś nie jestem w stanie wysłuchać tych utworów w tej kolejności, bo coś co mam wrażenie winno zostać już zamknięte i zaklepane się we mnie otwiera i jakaś alternatywna Kasia przejmuje stery moich emocji.
Tak, postanowiłam być ostrożna. Po cichym lutym, marcu i kwietniu teoretycznie mogłabym już jakoś odważniej podchodzić do muzyki. Przecież szanse na to, że stanie się to co najgorsze już się zmniejszyły, przecież już tyle się wydarzyło – nie musiałam się krygować. Ale… no właśnie, wróciłam do tego samego problemu. Cokolwiek włączyłam wydało mi się zupełnie nie przystawać i do mnie i do moich emocji. Potrzebne było mi coś co byłoby jednocześnie niezmienne, nowe, stare, podniosłe i do słuchania na co dzień. Coś co by łapało to moje poczucie rozdarcia pomiędzy tym moim spokojnym i w sumie pozbawionym większych problemów życiem, a poczuciem, że wszystko to jest takie cienkie, kruche i wymagałoby kogoś kto by powiedział, że to rozumie.
Ale nie… wszystko mnie zawodziło. Przez chwilę wydawało mi się, że może po prostu zrobię to co zwykle wrócę do słuchania w kółko i w kółko muzyki klasycznej, ale tym razem, w tym roku nie podziałało. Może dlatego, że muzyka klasyczna ma w sobie coś takiego co bardziej przypomina mi o trwałości i niezmienności świata, niż przypomina o tym, że on się non stop dynamicznie zmienia. A może po prostu nie miałam humoru. Skakałam od utworu do utworu – bo przecież nie jest tak, że człowiek się na niczym nie zatrzyma, ale kiedy uświadomiłam sobie, że nawet nie jestem jak zwykle w stanie słuchać Don Giovanniego na zapętleniu odpuściłam.
Pod koniec roku poczułam się dziwnie – jak to tak, żeby po prostu odwrócić się od muzyki. Nie na chwilę, ale na kilka miesięcy. Żeby żyć jakimiś skrawkami. Ułożyłam playlistę moich ulubionych piosenek – to bardzo eklektyczny zestaw. Wysłuchałam jej raz w pociągu, bo akurat nie ściągnęłam żadnego podcastu do przesłuchania. I tyle. Kiedy kilka dni później znów założyłam słuchawki na uszy po kilkudziesięciu minutach przesłuchiwania wróciłam do podcastów. Nic mi nie pasowało.
Nie mam żadnej puenty ani wniosku. Może tylko jest we mnie dziwne zaskoczenie, że może być niby wszystko w porządku, niby człowiek się osadza w tej nowej rzeczywistości a tu nagle patrzy przez ramię i orientuje się, że jednak nie jest do końca taki jaki był. Co prawda nie jest to wielka ofiara ani problem – stracić muzykę na parę miesięcy, ale coś to jednak o nas mówi, jak bardzo może się nam wydawać, że wszystko jest tak samo choć nie jest takie same.
Wiem, że część osób czytając takie teksty ma w głowie myśl, że przecież chyba nie należy robić z siebie ofiary okoliczności. Toteż się jako ofiara czegokolwiek zupełnie nie widzę. Jestem raczej zaskoczona. Zaskoczona tym, że podczas kiedy wielu moich znajomych nie było w stanie przez kilka miesięcy sięgnąć po książkę, znam takich którzy godzinami przeglądali programy serwisów streamingowych nie mogąc nic wybrać.A mi cichaczem zjadło muzykę. Tak jakby było już zbyt głośno w mojej głowie i w świecie by cokolwiek więcej mogło się zmieścić.