Kiedy siadasz obejrzeć serial o piratach możesz się spodziewać wielu rzeczy. Możesz się spodziewać, że czekają cię bitwy morskie, litry wypitego rumu i niejeden pojedynek. Możesz się spodziewać, że będziesz się śmiać, płakać i być może nawet zatęsknisz za żeglugą, nawet jeśli nigdy nie postawiłeś stopy na pokładzie żaglowca. Tylko czasem zupełnie niespodziewanie, serial o piratach nie jest serialem o piratach, tylko opowieścią o miłości i wtedy… cóż… nie pozostaje nic innego jak się temu poddać.
Wpis zawiera spoilery
„Nasza bandera znaczy śmierć” utożsamia pirackie życie z wolnością. Wolnością nie tylko od codziennej ciężkie pracy, czy wolnością przebywania na morzu, ale też z uwolnieniem się od społecznych norm, które przez tyle wieków przyciskały ludzi do ziemi. Oto piraci są naprawdę wolni – mogą kochać kogo chcą, być kim chcą i nikt im nie zabroni śpiewać romantycznych francuskich piosenek o północy. Nie sposób ich uwięzić za kratami, bo zawsze znajdą jakieś wyjście, nie można zniszczyć ich historii, bo opowieści o nich przetrwają długo poza ich życie. Mogą robić co chcą, zostać na morzu, łowić ryby i rzucić to wszystko i otworzyć sklep z antykami.
W tej wolności jedyną prawdziwą niewolą jest ta, w którą można zamknąć się samemu. Nie wierząc, że zasługuje się na miłość, odcinając się od tych, którym na nas zależy, karmiąc się mrokiem. Pozwalając by świat wskazywał nam nasze miejsce, nawet jeśli nie czujemy się w nim dobrze. Serial powolutku na przestrzeni kilkunastu odcinków, pokazuje nam jak można wyjść z tego mroku wygrzebać. Nie jest to proces łatwy i liniowy. Ba, czasem, gdy już się wydaje, że jest lepiej jedna chwila może sprawić, że powrócimy do przekonania, że nikt nas nie pokocha. Co pomaga w tym by stać się kimś lepszym? Lojalność ludzi, którzy nas wspierają, uczucia tych którzy widzą w nas coś więcej, poczucie, że jesteśmy dla kogoś ważni. Choć w drugim sezonie sporo się dzieje, to nie sposób nie czytać go jako specyficznej pirackiej terapii. Takiej, w której na wyznanie miłości początkowo reaguje się odstrzeleniem komuś nogi, tylko po to by potem w końcu być gotowym przyjąć, że można nie tylko kochać, ale i być równie kochanym.
W świecie piratów, nie istnieją uprzedzenia, które czyniłby historię w jakkolwiek sposób konwencjonalnie tragiczną. Dwóch piratów, może się w sobie zakochać i nikt nie będzie tego kwestionował. Więcej, wszyscy z radością będą patrzeć jak związek kwitnie, a nawet wyprawią komuś wesele. Z resztą to odrzucenie całego wątku uprzedzeń, czyni ten świat dużo ciekawszym. Ale gdy wyjmie się ten zewnętrzny element nic nie okazuje się proste. Bo gdyby nasi bohaterowie czuli się kochani i zrozumiani nie wybraliby życia na morzu. I tak spotykają się pod piracką banderą, ludzie, których poczucie własnej wartości często nie domaga, którzy kryją się za obyczajami, przemocą, wizją bycia twardymi, tylko po to by świat nie dowidział się jak bardzo potrzebują by ktoś ich dostrzegł.
Scenarzysta serialu wpadł ponoć na jego pomysł, gdy przeczytał prawdziwy zapis historyczny, mówiący o tym, że Stede Bonnet, pirat dżentelmen widywany był na pokładzie Czarnobrodego w swoim szlafroku, gdy czytał książki i kurował się z ran. Nie było żadnego powodu, dla którego Czarnobrody miał przyjmować w ten sposób niedoświadczonego pirata. I tak narodziła się opowieść, która być może nie ma nic wspólnego z historią, ale wiele z opowieścią o uczuciach. W tej opowieści Ed i Stede to dwóch mężczyzn, w kryzysie wieku mocno średniego, którzy po prostu wpadają na siebie. I Stede, który nie posiada żadnych przydatnych umiejętności bycia piratem wprowadza do tej pirackiej zawieruchy, coś czego w niej brakowało. Czułość i miękkość. To wystarczy by naruszyć dawny porządek rzeczy, by z historii o przemocy wpaść prosto w opowieść o miłości.
Z resztą, jeśli miałabym powiedzieć czym „Nasza Bandera znaczy śmierć” wygrywa z tak wieloma opowieściami, to powiedziałabym – to nie tyle celebracja miłości, co czułości, czy jak słyszymy w ostatnim odcinku – miękkości. Gdy w sercach piratów pojawia się miejsce by mówić ze sobą szczerze, słać sobie miłosne listy, i śpiewać to co czują w sercu, nagle świat staje się zupełnie inny. Nic w uporządkowanym świecie brytyjskich mundurów, nie jest w stanie zrozumieć, ile znaczy taka czułość. I choć na złamane serce pirat reaguje łupiąc i mordując, to gdy kocha – jest w stanie pociągnąć za sobą cały świat ku światłu.
W drugim sezonie serial stawia nieco większe wyzwania przed aktorami niż w pierwszym. Bo to nie jest łatwe, gdy maski opadają i okazuje się, że oglądamy komedię w znaczeniu bardziej szekspirowskim. Taką, gdzie jest miejsce na dramat, śmierć i ból i tylko pod koniec rysuje się dobre zakończenie. Mam wrażenie, że w tym drugim sezonie jeszcze bardziej niż w pierwszym procentuje fakt, że Rhys Darby i Taika Waititi są od lat przyjaciółmi. Jest między nimi taka swoboda, że ilekroć pojawiają się we dwóch na ekranie, to wszystko układa się dokładnie tak jak powinno. Muszę też powiedzieć, że zawsze mnie zaskakuje ile w świecie filmu robi zmiana fryzury czy stroju. Darby, który w pierwszym sezonie wygląda tak kretyńsko pompatycznie tu nagle wygląda jak pirat pierwszej wody. A przecież to tylko nieco inaczej zaczesane włosy i inny krój koszuli. A jakby obsadzili kogoś zupełnie nowego. Jednak chyba nie będę jedyna gdy powiem, że dla mnie ten drugi sezon „wygrał” Con O”Neill, którego Izzy Hands, jest chyba najważniejszym bohaterem tego sezonu. To właśnie on mówi to co wszyscy powinni usłyszeć, że są dobrzy, są rodziną i wszyscy będą o nich pamiętać, właśnie dlatego, że ich sposób życia jest najlepszy. Plus śpiewa tak, że człowiek nie wiedział, że musiał to usłyszeć.
Od bardzo dawna nie widziałam serialu, który byłby tak własny. Bo „Nasza bandera znaczy śmierć” nie chce powtarzać narracji, które już znamy. Serial tworzy swój własny świat, zasiedla go doskonale napisanymi postaciami, a potem mówi – a gdybyśmy opowiadali te historie inaczej. I nie sposób za tym nie pójść. Bo w tej pirackiej opowieści jest jakaś niezwykła emocjonalna szczerość. Dawno już mnie nic tak nie wzruszyło, nie rozbawiło, czy nie zasmuciło. Zastanawiałam się jak to jest – czy chodzi jedynie o zakochanych piratów, czy o to, że dawno nie widziałam serialu, który tak bardzo by się nie tłumaczył. To niby komedia, ale nie traktująca komediowo emocji. To niby opowieść queerowa, ale nigdzie się z tej queerowości nie tłumacząca. Nie ma w tym serialu żadnych treści edukacyjnych, poza najważniejszą prawdą, że dobrze jest być kochanym i wiele można zrobić w imię miłości.
Nie wiem czy serial będzie miał kolejny sezon. Gdzieś tam chciałabym wrócić choć na chwilę do tego świata, bo jest w nim ziarno wolności. Z drugiej strony – może powinniśmy skończyć właśnie tutaj. W miejscu, do którego większość piratów nigdy nie dopłynie. Tam, gdzie przez chwilę jest spokój i można uznać, że to przynajmniej na razie koniec. Nie byłabym zła. W świecie, gdzie dobre zakończenia wydają się coraz bardziej banalne, są takie happy endy, których chce się bronić za wszelką cenę. Nawet jeśli trzeba oddać za nie kawałek serca. Nikt nie mówił, że wolno oglądać romantyczne seriale o piratach nie płacąc za nie żadnej ceny.