Czy oglądaliście kiedyś film tak pozbawiony sensu, że zastanawialiście, się czy to nie jakiś postmodernistyczny eksperyment mający na celu ujawnienie jak głęboko siedzi w nas przywiązanie do znanych struktur narracyjnych? Czy oglądaliście kiedyś produkcję, w której bohaterowie zostali przedstawieni tak, że zastanawiałeś się czy rada od reżysera nie brzmiała „tylko niech nikt mi nie waży się zagra?”. Czy myśleliście kiedyś o dialogach, zastanawiając się czy nie są odrzutami z nieudanej sesji improwizacji, na której uczestnicy widzą się po raz pierwszy i nigdy wcześniej nie brali udziału w sesji improwizacji i są na tym wydarzeniu tylko dlatego, że obiecali to swojemu znajomemu, który jest wielkim fanem impro i błagał ich o to od kilku miesięcy? W każdym razie ja widziałam taki film i nazywał się „Zabij mnie kochanie”
„Zabij mnie kochanie” nie jest polską komedią romantyczną. To w sumie dość plusów. Nie rozpędzajmy się. Trzeba bowiem powiedzieć, że dawno nie wiedziałam filmu, który tak bardzo nie wiedziałby czym jest i po co powstał. Na swój sposób jest to nawet fascynujące. Oto poznajemy małżeństwo, które przeżywa kryzys. Od romantycznych zaręczyn minęło już parę lat i ogień miłości przygasł. Wszystko dlatego, że on chce oszczędzać, ona chce wydawać, a do tego facet jak wiadomo dupa, nie naprawił kontaktu w łazience, co jasno sugeruje, że się do niczego nie nadaje (serio kiedyś napisze tekst o tym jak cholernie seksistowskie wobec mężczyzn są polskie produkcje rozrywkowe). Ostatecznie, żeby jakoś udowodnić, że nie jest się tylko sknerą, nasz bohater kupuje los na loterię. Przy czym scenarzyści bardzo podkreślają, że dwadzieścia złotych dała ona a on tylko dziesięć. Czy będzie to miało znaczenie później w fabule? Absolutnie żadne.
Nasi bohaterowie, są nam pokazani jako para, która mogłaby więcej, ale tak naprawdę oboje sa przywiązani do swoich prac i żyją bez rozrywek. Chciałabym powiedzieć, że gdy para mieszka na strzeżonym osiedlu nowych domków jednorodzinnych, w Warszawie, to moje współczucie dla ich sytuacji finansowej wynosi zero. Nie można pisać ludzi, którzy prawie nic nie mają a jednocześnie umieszczać ich w domu, który zapewne kosztuje powyżej miliona złotych. Gdyby to był jakiś starszy dom, albo akcja nie działaby się w Warszawie, to jeszcze. Ale tak, wasza konstrukcja świata się zupełnie nie skleja.
No dobra wróćmy do akcji, choć od razu powiem – niewiele tu rzeczy ciekawych. Nasza para wygrywa kilka milionów złotych na loterii. No i od razu konflikt, bo on by chciał oszczędzać a ona wydawać. Jak się bowiem okazuje ma dość pracy w agencji reklamowej i chce założyć knajpę. Wiadomo bowiem, że każda kobieta chce w skrytości ducha założyć knajpę. Co więcej, gdy tylko okazuje się, że będzie te pieniądze miała, to rzuca pracę i wpłaca zaliczkę na lokal (na Starym Mieście, a co) nawet z mężem nie rozmawiając, bo po co w ogóle rozmawiać. Do tego kupuje jeszcze mnóstwo rzeczy w różnych sklepach, bo wiadomo – dać kobiecie pieniądze to przepuści. Co innego mężczyzna, człowiek zaradny, będzie chciał odłożyć, najlepiej do sejfu. Przy czym oczywiście czyni go to nudnym. W ogóle główny bohater to nudziarz, bo nie chce skakać ze spadochronem, jest oszczędny i ma alergie. No i nosi okulary. Wiadomo, z okularnikiem przygody życia nie przeżyjesz.
Szybko pieniądze stają się problemem, zwłaszcza że nasze małżeństwo ma parę przyjaciół, którzy podpowiadają im, że na pewno druga osoba będzie pragnęła się ich pozbyć. Tu pojawia się pytanie – po co naszym bohaterom, dwójka dość paskudnych osób, które wzbudzają w nich jak najgorsze instynkty. Film jednak tego nie wyjaśnia, najwyraźniej zakładając, że wszyscy chętnie przyjaźnimy się z dziewczyną, która cały czas sugeruje nam, że mąż nas zdradza czy facetem, który okrada wszystkich w biurze i sugeruje, że my też zostaniemy okradzeni. Właściwie to na tym etapie powinnam wyłączyć, ale jestem dziwna i mam jakąś masochistyczną potrzebę oglądania do końca wykwitów polskiej kinematografii rozrywkowej. Przy czym trzeba dodać, że rozrywki tu naprawdę mało, bo czy można się dobrze bawić na filmie, gdzie trudno polubić kogokolwiek? Chyba tylko gdy za kamerą stają bracia Coen. Ale to odrobinkę inna liga.
Gdzieś po trzydziestu minutach bezładu, nasi bohaterowie przenoszą się do hotelu, gdzie następuje niesamowita komedia omyłek, z której wychodzi, że hotel jest super (gdyż to niemal reklama), znajomi nie są super i w ogóle zabawna sprawa, nikt nikogo tak naprawdę nie chciał zabić. A no i oczywiście w ramach niezwykle zabawnego wątku okazuje się, że nasz bohater ma alergię. Bo wiadomo, że prawdziwy mężczyzna nie ma alergii – nie wiem jakim cudem dowcipy o alergiach wciąż śmieszą polskich scenarzystów. W roli drugoplanowej pojawia się Roznerski chyba sam zaskoczony jak bardzo jego postać nie ma sensu w całej tej układance. Do tego, oczywiście pojawia się wątek, w którym nasz męski bohater musi dowieść swojej męskości, bo co to za pomysł, żeby mężczyzna się czegoś bał i nie chciał skakać ze spadochronem, jak jego żona chce. Pod koniec dowiadujemy się, że pieniądze szczęścia nie dają. Podobnie jak polskie produkcje rozrywkowe.
Oglądając już któryś z kolei film polski zaczęłam się zastanawiać, skąd u osób piszących scenariusze taka nienawiść do instytucji małżeństwa. Serio, można dojść do wniosku, że zdaniem autorów filmów nikt się tak nie lubi jak ludzie, którzy są po ślubie. Bohaterowie filmów nigdy ze sobą nie rozmawiają, żyją w świecie ciągłych pretensji. Zawsze niespełnieni, zawsze przekonani, że druga osoba powinna się dla nich zmienić. Zwłaszcza mężowie pokazywani są jako zupełnie pozbawieni pozytywnych cech, chyba że się na nich coś wymusi. Jeśli mężczyzna jest „delikatny” to nie dobrze, przy czym delikatność w filmach zwykle przedstawia się jako noszenie okularów, albo niechęć do podejmowania ryzyka. Jednocześnie, jeśli są obojętni też nie dobrze. W ogóle zawsze niedobrze. Żony z kolei są z zasady nieufne, wiecznie zazdrosne i przekonane, że każdy facet tylko czeka, żeby odejść. Gotowe są poniżać mężów, myśleć i mówić o nich rzeczy najgorsze. Jednocześnie frustracje obu stron nigdy nie mogą zostać rozwiązane, w sposób rozsądny oparty o rozmowę, porozumienie, otwarcie się na siebie. Jedynym sposobem by utrzymać związek jest wykonanie jakiegoś wielkiego gestu, który zwykle – wiąże się z tym, że nic się nie zmienia.
„Zabij mnie kochanie” to taki film, który człowiek ogląda i zastanawia się – ile kasy wydał bardzo piękny z resztą hotel by się zaprezentować na ekranie. Jednocześnie – gdybyśmy mieli śledzić całą fabułę filmu, do dostrzeglibyśmy, że nie ma ani na początku, ani w środku, ani pod koniec większego sensu. Oczywiście niekiedy można zrobić farsę w stylu „wiele hałasu o nic” ale trzeba być wtedy co najmniej Szekspirem, by wyszło coś ciekawego. Tu zaś, dostajemy zlepek scen, w którym niezbyt mili ludzie, w sumie nic specjalnie ciekawego nie robią, a pod koniec zamiast jakiejś ciekawej puenty jest wzruszenie ramion. Co więcej, pod wieloma względami jest to film społecznie głuchy, bo nie da się inaczej spojrzeć na produkcję, która we współczesnej Polsce nie tylko stawia osoby, które stać na dom na pozycji biednego małżeństwa, ale jeszcze tłumaczy nam, że wygrana paru milionów na loterii to rzecz, smutna i przykra. Zwłaszcza gdy potem okazuje się, że naszą parę i bez milionów z loterii stać było na założenie restauracji na Starym Mieście w Warszawie. Choć warto dodać, że wszystko wskazuje na to, że nasza para korzysta z pracy przymusowej swych nielojalnych znajomych, co czyni zakończenie bardzo dwuznacznym.
Mam wrażenie, że film powstał głównie po to by wykończyć recenzentów, którzy nie mogąc wyłączyć w połowie, są zmuszeni rzetelnością dziennikarską oglądać do końca i zadawać kluczowe pytania. Podczas gdy zwykły oglądający może wyjść z pokoju, wstawić pranie, przygotować obiad, wyprasować koszulę i powrócić do seansu nie tracąc nic a nic z jego sensu, recenzent musi odsiedzieć swoje. Więcej, musi potem starać się wyciągać z pamięci kolejne sceny i dialogi, starając się je układać w jakąkolwiek logiczną całość. Co prostym nie jest biorąc pod uwagę, że film sensu nie ma jest naprawdę torturą. Serio, to film, który jest totalnie obojętny każdemu kto właśnie przy nim zasnął, i jest wyjątkowo bolesny dla tych którzy próbują zadać sobie pytanie – po co kręcić produkcje, które tak bardzo nie chcą mieć sensu. Stawiają wręcz fizyczny opór.
Polecam scenarzystom, by zanim zaczną pisać scenariusze o tym jak to kasa szczęścia nie daje i jak to smutno wygrać parę milionów, przejście się po kraju, gdzie ludzi pracujących na etacie nie stać na kawalerki, a promocja na dziesięć złotych w Biedronce to już coś. I pomyśleć, czy może ich filmy nie byłby odrobinkę lepsze, gdyby przyjęli do wiadomości, że ich niesamowicie zabawne historie, wcale nie są śmieszne, gdy dzieją się w alternatywnej rzeczywistości. I że naprawdę można nakręcić coś zabawnego, co nie przypomina folderu reklamowego. Wiem, że brzmi jak niemożliwe a jednak – jest możliwe. Spróbujcie może się wam uda. Bo chwilowo tylko łzy i product placement.