Hej
Zwierz jest w ciężkiej sytuacji. Był w kinie na filmie, który miejscami go rozbawił a jednocześnie zupełnie mu się nie podobał. Taka sytuacja nie zdarza się często ale zwierz pragnąc zachować się jak szczery (bo przecież jak wszyscy wiemy nieobiektywny) recenzent będzie musi napisać tekst, który właściwie nie stawia zarzutów samemu filmowi co współczesnemu Hollywood. Bo Millerowie nie są odpowiedzialni za wszystkie swoje wady – są po prostu dzieckiem pewnego trendu we współczesnej kinematografii, na którą jeden film nic nie może poradzić. Kto by pomyślał, że do takich refleksji pobudzi zwierza komedia na którą wcale się do kina nie wybierał. Na „Millerów” zwierz dostał bilety od dystrybutora i może dobrze się stało. Dzięki temu ma bowiem powód by pochylić się nad swoimi problemami z współczesną amerykańską komedią. A są to problemy z produkcji na produkcję co raz większe – zwierz określa je na własny użytek „syndromem Kac Vegas”.
Zwierz ma bardzo mieszane uczucia – z jednej strony produkcja jest miejscami bardzo zabawna i sympatyczna by potem upaść tak nisko, że zwierz ma ochotę wyjść tyłem z kina.
Zacznijmy jednak od tego co najprostsze czyli uwag o tym co się podobało. Millerowie od samego początku nie udają, że są czymś innym niż dość absurdalną komedią ze sporą ilością przekleństw oraz skatologicznego i miejscami niezwykle żenującego humoru. Głównym bohaterem jest lokalny diler narkotyków, który musi przewieść marihuanę przez granicę Meksykańsko –Amerykańską. Ponieważ samotny facet ma większe szanse zostać przeszukanym na przejściu granicznym niż radosna rodzina w samochodzie kempingowym, nasz bohater rekrutuje swoich sąsiadów (uroczego niewinnego chłopaka i sąsiadkę striptizerkę) zbiera z ulicy bezdomną dziewczynę i po chwili wszyscy już udają zgodną amerykańską rodzinę w drodze na wakacje. Pomysł brzmi kretyńsko ale nie jest pozbawiony potencjału. Nasi bohaterowie nie są co prawda najsympatyczniejszą zbieraniną ale bardzo szybko zaczynają wczuwać się w role. Kontrast między rodziną, którą grają a ich prawdziwymi charakterami i wzajemnymi relacjami jest znakomity. W filmie jest też sporo zupełnie zabawnych sytuacji związanych z faktem, że cała banda nieudaczników nie ma żadnego doświadczenia w przemycaniu narkotyków a na dodatek po drodze piętrzą się trudności. Miejscami jest więc autentycznie zabawnie (scena w której bohater opisuje u fryzjera jakiej chce fryzury jest wręcz fantastyczna), a scenariusz jest na tyle sprawnie napisany, że nie ma strasznych przestojów i jest tylko jedna koszmarnie wzruszająca mowa, tłumacząca jakie jest przesłanie tego filmu.
Najgorsze jest to, że w filmie jest sporo naprawdę zabawnych scen i wątków, które zostają natychmiast skontrowane najniższym możliwym rodzajem dowcipu, który w większości przypadków jest zupełnie zbędny.
Więcej nie jest to nawet źle zagrana komedia – sporo w niej dobrych ról – wyróżnia się zwłaszcza Jason Sudeikis jako główny bohater, który doskonale i nienachalnie balansuje pomiędzy zadowolonym ze swojego życia dilerem narkotykowym a facetem któremu zabawa w rodzinę całkiem się podoba, Jennifer Aniston zwierz nie cierpi (autentycznie to jedna z tych aktorek, do których zwierz czuje głęboką choć zapewne zupełnie irracjonalną niechęć) ale trzeba przyznać, że jej też wyszły dobrze sceny w których striptizerka zamienia się w kurę domową z przedmieść. Zwierzowi najbardziej spodobał się jednak jak zostały napisane „dzieci Millerów”. Teoretycznie mamy tu prosty schemat – buntująca się dziewczyna, która chce tylko uwagi rodziców (Emma Roberts) i przesympatyczny niewinny chłopak (Will Poulter), którego matka wyszła na drinka z przyjacielem jakiś tydzień wcześniej i jeszcze nie wróciła. Zwierz dawno nie widział w filmie sympatycznych nastolatków, które szybko łapią więź ze swoimi nie do końca odpowiedzialnymi opiekunami – nawet jeśli to klisza to ładnie rozegrana i w sumie z dużą sympatią do młodych ludzi, którzy mimo że stoją na pograniczu dorosłości nadal chcą jeszcze jakiejś opieki czy zainteresowania. Ale to nie wszystko – w filmie zdarzają się nawet sceny, których obecność na ekranie mimo, że nie ma sensu (striptiz Aniston ewidentnie wrzucony do fabuły wyłącznie po to by brukowce miały o czym pisać) da się oglądać – głównie dlatego, że reżyser pozwala aktorom przełamać czwartą ścianę (tzn. spojrzeć prosto w kamerę) dając nam znak, że wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, dlaczego dana scena znalazła się w filmie.
Przyglądając się roli nieobliczalnego nieco dziwnego bossa narkotykowego zwierz miał wrażenie, że to postać wzięta prosto z Kac Vegas (nawet gra ją aktor z tej serii).
Tak więc film ma potencjał by stać się jedną z tych schematycznych, sympatycznych komedii, które ogląda się od czasu do czasu dla poprawy humoru. Problem polega jednak na tym, że co chwila film robi się dość niespodziewanie bardzo wulgarny. Zarówno w warstwie języka jak i poruszanych kwestii schodzi do najniższych możliwych poziomów i robi to nieco z zaskoczenia. To znaczy sceny, które zaczynają się zupełnie normalnie nagle skręcają w kierunku dowcipów, które nawet jeśli bawią (grubiańskie żarty bywają z rzadka zabawne) to budzą jeszcze silniejsze poczucie zażenowania. Zwierz złapał się na tym, że o ile w sali kinowej jest to zażenowanie umiarkowane o tyle nigdy nie oglądałby filmu z przyjaciółmi, rodziną czy też zapytany o jakąś fajną komedię nie poleciłby filmu. Właśnie ze względu na ów żenujący i dosłowny humor (jeśli bohatera pająk ukąsił w genitalia to zostaną one pokazane na ekranie co jest w sumie zupełnie nie potrzebne), który sprawia, że zwierz czuł się nieco skrępowany całym seansem. Zwierz jest co prawda nieco pruderyjny (chyba z naciskiem na nieco) ale po prostu kiedy poziom humoru przekracza pewną granicę zwierz odczuwa coś co amerykanie nazywają bardzo dobrze „second hand embarrassment” czyli bycie zażenowanym nie tyle samym sobą co kimś innym w tym bohaterem filmu. To bardzo nieprzyjemne uczucie, które może zniszczyć seans (zwłaszcza jeśli jest się w kinie ze znajomym, którego zaprowadziło się na film).
Przyjemnie jest oglądać film w którym nastolatki są naprawdę sympatyczne. Tym większa szkoda, że tak często człowiek robi facepalm.
Jednak to uczucie zażenowania sprawiło, że zwierz zaczął się zastanawiać – dlaczego komedie od czynienia dwuznacznych aluzji skręciły w kierunku omawiania genitaliów, sugestii kazirodztwa czy niechcianych czynności seksualnych. Kiedy najzabawniejszą rzeczą na świecie stał się pół sekundowy widok czyichś genitaliów, zaś każda nawet niewinna scena może nagle stać się punktem wyjścia do obleśnych żartów. Kiedy zupełnie porzucono sugestię na rzecz walenia po łbie najprostszym możliwym humorem. Zwierz nie musi się bardzo wysilać by dostrzec, że za sukces takiego humoru w ostatnich latach odpowiada chyba przede wszystkim Kac Vegas (oraz podobne mu produkcje), które naprawdę przesunęło granice humoru (zwłaszcza Kac Vegas 2). Problem polega na tym, że owo przesuwanie granic zdaje się działać na niekorzyść filmów. Wspomniani Millerowie byliby doskonałą komedią do rodzinnego oglądania – serio – temat jest w sumie dość rodzinny, bohaterowie schematyczni – dokładnie jak z kina familijnego i choć przemyt trawki to nie to samo co wakacje, to marihuana jest narkotykiem filmowo oswojonym i właściwie nikt nie traktuje jej poważnie (zwierz nigdy nie zrozumiał tego kultu marihuany w amerykańskich komediach ale może ze względu na swoją niechęć do całego „upalonego” dowcipu). Tylko, że nikt nie obejrzy go z rodziną – jest to dokładnie ten film, który sprawia, że w połowie scen chcesz wyjść zrobić sobie kanapkę do kuchni byleby tylko nie oglądać niektórych scen z rodzicami. Więcej – poza salą kinową najchętniej ten film obejrzałoby się samemu w pokoju, mając całkowitą pewność, że nie znajdziemy towarzystwa.
Striptease Jennifer Aniston jest li tylko marketingowym zabiegiem mającym zwrócić uwagę mediów. Byłaby to scena absolutnie nieznośna gdyby nie drobne mrugnięcie do widza, ale to jeden z niewielu przypadków kiedy film sygnalizuje, że zdaje sobie sprawę z poziomu do którego się sam sprowadza.
Przesuwanie granic komedii filmowej w stronę coraz bardziej ostrego dowcipu sprawia, że właściwie obecnie co raz trudniej dostać dobrą, niesprośną, nieobleśną komedię, która jednocześnie nie byłaby familijną produkcją od której cierpną zęby. Niestety wydaje się, że granice które od pewnego czasu testują filmowcy (co nam ujdzie na sucho w komedii, co absolutnie nigdy nie przeszłoby w dramacie) zostały już przekroczone. Filmy które teoretycznie mają zaskakiwać ostrym humorem zamieniły się w produkcje przypominające dziecko które nauczyło się brzydkiego słowa i powtarza je cały czas w kółko testując reakcje rodziców. Przy czym wydaje się, że nie chodzi jedynie o szokowanie ale o najniższą możliwą linię oporu. Komedie w sumie rzadko wychodzą poza teren żartowania z seksu i wydalania – większość tematów, które naprawdę stanowią tabu i naprawdę nie można się z nich śmiać pozostaje nienaruszona albo ledwie muśnięta – bo w sumie dziś seks tak naprawdę nikogo nie gorszy, co najwyżej budzi lekki niesmak. Tak więc mamy w sumie komedie, w których przekracza się tylko granice dobrego smaku ale nie szuka się nowych „zabawnych niezabawnych” przestrzeni.
Obok tytułowych MIllerów w filmie pojawiają się jeszcze prawdziwi porządni amerykanie – z ich listy dialogowej wynika, że jeżdżący kamperem ludzie wszystkim opowiadają ze szczegółami o swoim życiu intymnym. I że nikt od bohaterów po widzów nie chce o tym słuchać.
O ile w przypadku Kac Vegas 2 zwierz mógł stwierdzić, że tak po prostu ma być i nawet po „oczyszczeniu” filmu z niesmacznych dowcipów niewiele by z niego zostało, o tyle w przypadku „Millerów” zwierz jest zły, że w sumie tym szczeniackim popisywaniem się jakie to dowcipasy możemy wrzucić do fabuły zepsuto całkiem niezłą komedię. I to komedię, w której sporo jest scen naprawdę komicznych wynikających z przyjętego założenia że przemycanie dwóch ton marihuany przez granice uda się bez problemu jeśli uda się amerykańską rodzinę z przedmieść. Zwierz naprawdę nienawidzi zmarnowanych szans a tu zmarnowano szansę by zrobić coś naprawdę śmiesznego. Więcej, zmarnowano szanse by zrobić coś innego. Bo paradoksalnie nakręcić dziś komedię gdzie nikt nie mówi non stop o swoim życiu seksualnym i nie trzeba oglądać niczyich genitaliów to znaleźć się w awangardzie. Bo takich komedii (które jeszcze byłby śmieszne a nie romantyczne) właściwie się nie kręci, wybierając kurs na „kto przebije Kac Vegas”.
Scena w namiocie to doskonały przykład problemu z tym filmem – zaczyna się bardzo zabawnie by w pewnym momencie sprawić, że czujemy tylko zażenowanie jakby reżyser nie wiedział kiedy się wycofać.
Zwierz zastanawiał się czy nie przemawia przez niego jakiś snobizm (ostatnio zwierz dostrzega, że od czasu do czasu przejawia takie zachowania, mimo, że ich nie lubi) ale dochodzi do wniosku, że nie przyłącza się do chóru niezadowolonych z obniżenia poziomu dowcipu dlatego, że jest mądrym i wyrafinowanym zwierzem. Po prostu zwierz zaczyna się na komediach nudzić i cały czas czuje się skrępowany. Może to i dziecinne, a może wynikające z faktu, że zwierz często czuje się odpowiedzialny za dobór filmów jaki ogląda z innymi. Ale prawda jest taka, że po prostu lepiej ogląda się film, który na każdym kroku nie epatuje tym rodzajem dowcipu, który a.) nie jest szczególnie zabawny b.) znacznie ogranicza potencjalną widownię. Przy czym żebyście dobrze zwierza zrozumieli – na Millerach można w paru miejscach się pośmiać i zwierz nawet nie widzi przeszkód by pośmiać się w miejscach gdzie humor kręci się wokół krocza. Tylko potem nie za bardzo wiadomo co z takim filmem zrobić, do jakiej szufladki go włożyć i czy w ogóle komuś polecić (przynajmniej osobiście). Do tego zwierz zorientował się, że o ile kino dramatyczne dostaje wysokie kategorie wiekowe właściwie za prawie wszystko (krew tryskająca z rany największym przeciwnikiem filmu dramatycznego jest) o tyle Millerowie funkcjonują sobie spokojnie bez żadnych restrykcyjnych ograniczeń mimo, że szkodliwość społeczna grubego dowcipu jest w sumie większa. Bo bardzo łatwo ustawić nam nisko poprzeczkę poczucia humoru i potem co raz bardziej ją obniżać. A jest taki poziom od którego niesłychanie trudno odbić się w górę. Zwierz nie jest więc zły na Millerów ale na całe Hollywood. Ale z drugiej strony – czy nie jest to stan, który na pewnym etapie życia towarzyszy każdemu kto ogląda filmy?
Millerowie nie są winni swoich wad, to współczesne kino ich takimi stworzyło.
Ps: Zwierz nie zaznaczył tego we wpisie ale absolutnie nie myśli że czy gorzej o widzach którym się taki humor podoba – może jest ich nawet więcej niż widzów reagujących tak jak zwierz, co nie zmienia faktu, że zwierz bardzo boi się o własne preferowane poczucie humoru.
Ps2: Mysza nie tylko podle plagiatuje zwierza ale i go śledzi! Zwierz wpadł na nią wychodząc z kina! No to już zaczyna być przesada ;)