Ponieważ jest 2020 i siedzenie na kanapie jest najpopularniejszą letnią aktywnością, zaś podróżowanie gdziekolwiek stało się sportem ekstremalnym, zaczęłam się powoli uzależniać od programów podróżniczych. Skoro już muszę siedzieć w Warszawie czy wyjeżdżać z niej w oparach lęku i obaw, to przynajmniej zwiedzę świat z czasów kiedy można było wsiąść i wysiąść z samolotu mając w głowie jedynie lęk przed tym że odpadnie skrzydło, a nie że ktoś kaszlnie. Dlatego, też uznałam, że z braku lepszych widoków obejrzę sobie serial „Down to Earth with Zac Efron” (po polsku to chyba leci jako „Podróże z Zacem Efronem”). I muszę powiedzieć, że był to jeden z tych programów który zostawił mnie z całym mnóstwem przemyśleń. Choć nie takich jakie chciał zostawić.
Zacznijmy od samego serialu, który składa się z kilku odcinków o podobnej formule. Zac Efron i Darin Olien (jak zapewnia nas początkowa sekwencja to jeden z tych nowych guru zdrowego żywienia który głęboko wierzy zwłaszcza w tzw. superfoods) podróżują po całym świecie dzieląc swoje aktywności na pozyskiwanie informacji o lokalnych sposobach na zrównoważone korzystanie z zasobów naturalnych, dobre i naturalne jedzenie oraz odrobinę szalonej rozrywki. Dynamika jest tu z góry ustalona – Efron jest narratorem ale też po prostu miłym dodatkiem, zaś Olien występuje jako specjalista, człowiek który jest obdarzony jednak sporą wiedzą o środowisku naturalnym, pozyskiwaniu czystej energii i wszystkim co zdrowe. Efron odkrywa świat, Olien jest przewodnikiem. Obaj panowie poznali się kilka lat wcześniej i widać że się lubią choć dynamika między nimi bywa dziwna – chyba głównie dlatego, że starszy z nich – guru zdrowego żywienia ma skłonności do takich hipisowskich zachowań jak zgrywanie swojego zegara biologicznego z polem elektromagnetycznym ziemi. Efron tymczasem wygląda na bardziej sceptycznego co do takich poczynań. Sami rozumiecie.
Program jest przede wszystkim rozrywkowy z elementami edukacyjnymi. Ma przekonać widzów (z założenia amerykanów), że cały świat oferuje nieskończenie wiele pomysłów na to jak żyć dłużej, zdrowiej i lepiej. Odwiedzamy więc Islandzkie elektrownie, dowiadujemy się, że w Paryżu można za darmo pobrać wodę ze specjalnych fontann (ciekawe jakby amerykanie zareagowali gdyby dowiedzieli się o istnieniu wody oligoceńskiej), w Limie możemy dowiedzieć się czegoś więcej o tym jak dba się o przechowywanie nasion ziemniaków, a na Sardynii dowiedzieć się czegoś o długim i szczęśliwym życiu. Wszystko zaś przetykane dość luźnymi wymianami zdań pomiędzy dwójką prowadzących z której dość jasno wynika że ktoś powinien natychmiast wywieść Zaca Efrona z Hollywood bo chłopak jest zbyt wrażliwy na świat rozrywki i wygląda na to, że powoli zaczyna to sobie uświadamiać. (plus jak już wspominałam – kiedy oczy zachodzą mu łzami bo może w końcu jeść makaron to jakoś człowiekowi się łamie serce). W każdym razie program ma walory rozrywkowe i estetyczne i teoretycznie, należy do tego sympatycznego gatunku niezobowiązującej rozrywki która stara się zrobić coś dobrego.
Problem tylko w tym, że te dobre intencje stoją w sprzeczności z pewnymi – raczej kluczowymi elementami samego programu. Po pierwsze – choć co pewien czas spokojna narracja Efrona zza kadru każe nam powątpiewać w pewne „naukowe” rewelacje różnych napotkanych na drodze specjalistów, to tak naprawdę mało wprawny widz nie odróżni co w tej historii jest wynikiem prawdziwych naukowych badań a co jest takim niepokojącym rodzajem wiedzy z gatunku tej, której pełny był ów niesławny program Gwyneth Platrow. To mieszanie faktów i rzucanych tu i ówdzie niepotwierdzonych naukowo stwierdzeń (jak zawsze przeczących temu co wszyscy wiemy o świecie) sprawia, że cały program przyczynia się do rozmycia świadomości co jest wiedzą naukową, a co tylko zwyczajem, przesądem czy teorią. Jeśli uzupełnimy to dość entuzjastyczną i pozytywną narracją zza kadru, oraz kolejnymi wykrzyknieniami „Super”, „Wow”, „Niesamowite”, „Dlaczego się o tym nie mówi” nie trudno widzowi uwierzyć, że mamy do czynienia z jakąś sekretną wiedzą – być może skrywaną przed nami przez …. Tu każdy musi sobie dopowiedzieć sam.
Kolejna sprawa to pytanie jak dobre intencje programu wyglądają w kontekście niesłychanie oczywistego product placement jakie w nim znajdziemy. Product placement rzadko w amerykańskich programach jest aż tak widoczny ale tu mogę was zapewnić, że za część tych wycieczek zapłacił Hilton, za część Visa, i na pewno Zac Efron nie ma dosłownie wszystkich ubrań jednej firmy (choć może chłopak lubi ubierać się zawsze w ubrania z olbrzymim logo jednego producenta). Normalnie obecność product placement można zbyć wzruszeniem ramion, ale w programie który ma się koncentrować na lokalnych sposobach na życie, które ma opierać się min. na ograniczonej, lokalnej konsumpcji, ten element obecność wielkich międzynarodowych koncernów razi. Jasne reklamowanie Visy czy Hiltona to nie jest samo w sobie coś co prowadzi do zniszczenia środowiska, ale jakby te dwie myśli – musimy zmieścić scenę ewidentnej reklamy i musimy przekazać informację, że człowiek nie potrzebuje dużo więcej – niekoniecznie się zgrywają.
Z kolei ta refleksja zaprowadziła mnie do szerszego spojrzenia na to jak bardzo tematyka ochrony środowiska stała się w ostatnich latach jednocześnie modna i nic nie znacząca. Choć kolejne odcinki przekonują widzów że wszyscy możemy zrobić więcej, to tak naprawdę jedyne realnie duże rozwiązania wprowadzają rządy, samorządy i wszelkie duże jednostki władzy. Co prawda w programie pojawia się sugestia by głosować, ale program nie może iść dalej, bo gdybyśmy zaczęli mówić o polityce przestało by być miło i egzotycznie. Kolejna sprawa to fakt, że wiele chwalonych pomysłów na to jak żyć jest pewnym amerykańskim wykorzystaniem biedy i przerobieniem jej na swoją ‘życiową filozofię”. Świetnie to widać w odcinku rozgrywającym się w Kostaryce, gdzie nasi bohaterowie rozmawiają tylko z ekspatami, którzy chwalą się swoim wspaniałym samowystarczalnym gospodarstwem w środku dżungli. Nie trudno zadać sobie pytanie – jak żyją prawdziwi mieszkańcy Kostaryki, których nie stać na to by rzucić wszystko i żyć zgodnie z pewnym wyobrażeniem o tym jak to drzewiej bywało. Zresztą w wielu miejscach – zwłaszcza w Ameryce Południowej, nad tradycyjnymi metodami rozpływają się ci którzy w swoim życiu mieli dostęp właściwie do wszystkiego.
Najbardziej widać to chyba w tych momentach odcinków, w których nasi bohaterowie idą jeść. Jedzą rzeczy lokalne, podane w sposób przemyślany, często egzotyczne czy takie o których nie myślelibyśmy w kontekście produktów spożywczych. Problem w tym, że często są to najlepsze, nagrodzone gwiazdkami Michelina restauracje, których szefowie kuchni rzeczywiście niesamowicie dbają o jakoś produktów, tylko nikt nie wspomina, ile te produkty i ich pozyskanie kosztuje. To jest ten element który mnie najbardziej uderzył, zwłaszcza w kontekście dyskusji nad dostępnością pewnych rozwiązań. Nie mówię, że nie da się zjeść dobrze, smacznie i ekologicznie bez dostępu do najdroższej czy najsławniejszej restauracji w danym kraju, ale sam serial jakby nieświadomie utwierdza człowieka w przekonaniu, że etyczne i zrównoważone jedzenie to w sumie zabawa dla wybranych i najbogatszych. Coś co w normalnym programie podróżniczym zupełnie by nie raziło, tu w pełni pokazuje jak klasowe stało się życie eko.
Serial sam w sobie nie jest zły – ogląda się go całkiem przyjemnie, ale jednocześnie – to jak mówi o kwestiach związanych ze środowiskiem, jak miesza wiedzę, czyją perspektywę przyjmuje i o jakich problemach w ogóle nie wspomina, jest całkiem niezłym przykładem tego co stało się z przecież wciąż naglącą ideą zrównoważonego rozwoju, czy samowystarczalności. Szybciej niż można się spodziewać stał się to styl życia, który często zamiast współpracować z nauką staje się jaką alternatywą (niekiedy osoby z którymi rozmawiają bohaterowie podają rzeczy jako fakty, choć w istocie – niekoniecznie mają na to dowody). Pomiędzy tym wszystkim zdarzają się sceny czy odcinki lepsze. Osobiście uważam, że najlepszy odcinek to ten, w którym nasi prowadzący jadą do Puerto Rico i rozmowa schodzi dużo bardziej na konkrety – a przede wszystkim na to, że niewielkie terytorium USA zostało właściwie bez pomocy. Jednocześnie tu pojawia się myśl, że jednak jeśli przestrzeń w której żyjemy została zdewastowana przez katastrofę naturalną to trzeba odbudowywać już z myślą o następnej. To był jeden z tych odcinków, w którym nie dało się uciec wyłącznie w niekoniecznie naukowy bełkot. Zresztą chyba sami twórcy odcinka zdawali sobie sprawę z tego, że zostanie nieco inaczej odebrany. Ot chociażby sekwencja w której Efron zostaje poproszony by podpisał ścianę, na której swoje podpisy zostawili działający podczas huraganu wolontariusze i później politycy. Aktor dość słusznie się wzbrania dostrzegając że jego obecność w sumie nic nie zmienia. Ścianę w końcu podpisuje, ale przynajmniej mamy moment jakiejś autorefleksji nad tym jak bardzo powierzchowne jest zaangażowanie osób pracujących nad takim programem w realną zmianę.
Jak pisałam wcześniej – program ogląda się sympatycznie – jest to ostatecznie formuła znana i niezbyt wymagająca, odcinki nie są za długie a po trzech człowiek ma wrażenie, że właściwie to już zwiedził pół świata. Jednocześnie jednak warto w czasie oglądania zwrócić uwagę, na to jak kształtuje narrację o ekologii, zdrowym życiu i samowystarczalności. To jeden z lepszych przykładów tego jak przesunęła się narracja dotycząca klimatu – od postulatów politycznych, społecznych i rewolucyjnych do strefy trochę hippisowskiego wellness gdzie somalier podaje gościom kolejne szklanki wody zachwycając się jej składem i tym jak trudno było sprowadzić konkretne źródlane wody do Stanów. I choć samą sekwencję ogląda się miło (jako dodatkową uczestniczkę programu zaproszono tu Annę Kendrick co zawsze jest plusem) to jednak można poczuć pewien lewicowy dyskomfort. I nawet wpatrywanie się w cudownie błękitne oczy Efrona nie jest w stanie go ukoić.
Ps: Jakoś tak wyszło, że Zac Efron stał się ostatnio jakimś bohaterem moich popkulturalnych rozważań. Winię za to fakt, że premiera dokumentu na Netflix zgrała się z oglądaniem High School Musical do podcastu.
PS2: Już poza samymi rozważaniami o ekologicznym dyskursie w serialu chciałam dorzucić jeszcze jedną małą refleksję dotyczącą recepcji prorgamu. Dokładniej tego, że w Stanach Zjednoczonych największe poruszenie wywołała… sylwetka Zaca Efrona. W największym skrócie w kilku odcinkach, można zauważyć, że choć aktor jest sprawny i umięśniony to do imponującej muskulatury bez grama tłuszczu którą mógł się pochwalić kilka lat temu (i do której jak przysięga, nigdy nie chce wracać) mu daleko. Amerykański Twitter określił nową sylwetkę aktora jako „Dad’s body” co jest pojęciem dość nieokreślonym ale ostatecznie oznaczającym – mężczyznę który niekoniecznie musi się starać o muskulaturę i z radością przyjmuje swój brzuszek – właściwy ojcom nie mającym czasu wyciskać siódmych potów na siłowni. Oczywiście jest to szaleństwo bo gdyby wszyscy nie starający się mężczyźni mieli sylwetkę Efrona to byłby to świat dużo zdrowszy i bardzo wpisany w estetyczne normy. Nie mniej pojawienie się tego określenia i w ogóle „kontrowersji” doskonale pokazuje jak niesamowicie wyśrubowane zostały standardy męskiej muskulatury w ostatnich dekadach – do poziomu nie tylko nie możliwego do utrzymania ale też niezdrowego. Wizja, że aktor między rolami (czy nawet do ról) miałby utrzymywać taką sylwetkę wydaje się niesamowicie opresyjna. To w sumie jest dużo bardziej skomplikowany i ciekawy temat dotyczący męskiego ciała którego nie będę tu rozwijać. W każdym razie – podaję to jako przykład że bodyshaming pojawia się nawet w przypadku młodych, mężczyzn z sylwetką godną pozazdroszczenia.