Choć urodziłam się i wychowałam w Warszawie, przez wiele lat miałam „białe plamy” na mapie miasta. Miejsca do których nie chodziłam, nie jeździłam, albo odwiedzałam je tak rzadko, że były dla mnie odległe niczym obce miasta. Przez wiele lat takim miejscem były okolice ulicy Ząbkowskiej. Tak, bywałam na Pradze, ale zwykle znosiło mnie nieco dalej — zazwyczaj — w okolice mieszkania mojej ciotki, dworca Wschodniego, czy Teatru Powszechnego. Wszystko zmieniło się nie tak dawno temu. Po pierwsze — sama przeprowadziłam się w inne okolice i zyskałam nowe połączenia z Pragą. A po drugie — zaczęłam coraz częściej zjawiać się w Centrum Praskim Koneser. Miejscu, które polubiłam tak bardzo, że gdy zapytali, czy zechciałabym być ich ambasadorką ucieszyłam się jak dziecko. Post jest pierwszą odsłoną tej sponsorowanej współpracy amabadorskiej.
Centrum Praskie Koneser powstało w miejscu Warszawskiej Wytwórni Wódek „Koneser” na Pradze-Północ. To jeden z tych projektów, który łączy biura, mieszkania, restauracje, sklepy i przestrzeń publiczną. To takie miejsce, gdzie zawsze coś się dzieje (a ja będę wam mogła o tym opowiadać), ale też, gdzie można wskoczyć w tygodniu czy w weekend, kiedy szukamy przestrzeni by spędzić czas, może zrobić jakieś zakupy i dobrze zjeść, albo chociażby wypić kawę. I właśnie od tego chciałabym zacząć, zanim rozpocznę zapraszanie was na kolejne wydarzenia i wystawy chciałabym was zabrać na spacer. Po moim Koneserze. Po miejscach do których lubię zaglądać i które sprawiają, że chętnie wracam na Pragę. Chodźcie, przejdziemy się po Koneserze śladami Czajki.
Zacznijmy od wejścia — to jest jedna z moich ulubionych cech tej przestrzeni — że nie ma jednego wejścia na były teren fabryki, ale jest ich kilka. Moje jest od Ząbkowskiej — zawsze tamtędy wchodzę. Dlaczego? Po pierwsze mam najbliżej od tramwaju (jako człowiek miejski poruszam się komunikacją zbiorową) ale też dlatego, że oznacza to obowiązkowy spacer po Ząbkowskiej. A ta ulica zawsze mnie fascynuje, bo to takie połączenie — zarówno praskiej tradycji i historii, jak i jej nowoczesnego oblicza — bo przecież dziś Praga staje się coraz bardziej dzielnicą, gdzie gnieżdżą się hipsterzy, artyści i ludzie, którzy zawsze mają czas na dobre jedzonko w miłym towarzystwie.
Kiedy już znajdę się na terenie Konesera wiem, że mogę skierować kroki w tylko jedno miejsce — do Columbus Coffee. Teoretycznie to kawiarnia sieciowa, ale w Warszawie jest tylko w dwóch miejscach (a przynajmniej tylko o dwóch wiem). Bardzo lubię tu przychodzić na początku mojej wyprawy i nie tylko dlatego, że uważam, że bez kawy nic nie ma sensu. To po prostu miłe miejsce, z tymi wielkimi wygodnymi fotelami, ale też podwyższonym stołem idealnie nadającym się by przy nim popracować. Plus — Columbus to miejsce, gdzie mają dobre ciasta, bardzo dobre kanapki (uwielbiam ich panini) ale też lody. No i jeśli człowiekowi uda się załapać na godziny śniadania to głodny nie wyjdzie. Nie ukrywam — największą zaletą dla mnie jest to, że kawiarnia jest po prostu duża, więc właściwie nigdy nie mam problemu ze znalezieniem stolika, a jednocześnie wystrój jest dużo bardziej przytulny i sympatyczny niż w wielu sieciowych kawiarniach. Serio dzień przed wyprawą do Konesera zwykle przeglądam menu i zastanawiam się co sobie wezmę.
Kawa wypita, czas pomyśleć o przymiotach ciała. I tu nieodmiennie kroki me prowadzą mnie jak po sznurku, nieco dalej do pasażu handlowego, do punktu jaki zajmuje Mydlarnia Cztery Szpaki. Powiedzieć, że lubię produkty z tej mydlarni to lekkie niedopowiedzenie. Mam wrażenie, że na przestrzeni lat przetestowałam wszystko — od mydła, przez szampon w kostce, po hydrolat z róży damasceńskiej. Ok hydrolatu nie zdążyłam przetestować, bo zabrał mi go Mateusz i powiedział, że nie odda. Mydlarnia działa oczywiście w sieci, ale ja lubię zaglądać do sklepu stacjonarnego, bo tam przyciągają mnie zapachy. Móc sobie przytknąć do nosa prawie każde mydło — cudo. Jedyny minus, potem wraca się z kolejną kostką do domu, bo zwykle się okazuje, że jakiś nowy zapach kusi. Inna sprawa — obsługa jest przemiła, bardzo pomocna, i wykazuje się pełnią zrozumienia, że akurat chcemy powąchać, jak pachnie mydło z dziewanny i rokitnika (z olejem z bergamotki) — jedyne które nie miało wystawionej kostki testowej. Przyznam — to jest dla mnie niebezpieczne miejsce, bo to chyba jedyna przestrzeń z kosmetykami, gdzie potrafię stracić głowę.
Skoro już kawa wypita, a mydło wypełnia całą torebkę zapachem, to cóż… kroki same prowadzą mnie do księgarni. Tu swoją księgarnię ma Świat Książki. Nie ukrywam, ilekroć tam jestem to troszkę mi mózg wariuje od poczucia nadmiaru, bo gdzie nie spojrzę tam książki. W sieciowych księgarniach często mam poczucie, że wszystkiego jest mało. Tu wręcz przeciwnie — że jest dużo, że z każdej strony coś mruga i pyta, czy zabiorę do domu. No i co ja biedna mam zrobić? Walczę ze sobą najlepiej jak umiem, bo przecież nie chodzi o to by kupować i kupować a potem nie mieć czasu czytać. Czasem przechadzam się tylko między półkami notując sobie w głowie, co trzeba będzie przeczytać następne, czasem przyglądam się intensywnie półce z nowościami, która przekonuje mnie, że w Polsce wydaje się zdecydowani za dużo książek. A czasem, jak ostatnim razem muszę się poddać, bo oto moje oko dostrzega pozycję Krytyki Politycznej o polskim rasizmie („Odjedź. Rzecz o polskim rasizmie — Agnieszka Kościańska, Michał Petryk) i nie mam wyjścia. Proszę mnie zrozumieć — o teoriach rasistowskich pisałam licencjat i mam swoje obowiązki.
Kiedy już w mojej torebce jest mydło i książka, przechodzę na drugą stronę pasażu by zajrzeć do PolishComicArt. To miejsce, z którego co prawda nie wychodzę z zakupami, ale ilekroć tam jestem to myślę, że może kiedyś… PolishComicArt to miejsce, gdzie możemy kupić i obejrzeć unikatowe, oryginalne plansze komiksowe, czy zobaczyć ekskluzywne wydania polskich komiksów. Ja oczywiście jako osoba, która wychowała się na Thorgalu najwięcej czasu spędziłam patrząc na plansze z komiksów Rosińskiego, ale nie tylko — w sumie każda komiksowa plansza jaką zobaczyłam wydała mi się ciekawa. W galerii znajdziecie też ekskluzywne wydania, koszulki czy gadżety nawiązujące do polskich komiksów. Powiem tak… to trochę niebezpieczne miejsce wielbicielki komiksu, ale też samo przyciąga i ja naprawdę nic na to nie mogę poradzić.
Kontynuując temat strawy duchowej, czas wyjść z pasażu i zrobić kilka kroków do sklepu Paper Concept. To jest sklep bardzo, bardzo niebezpieczny. Jest to bowiem przestrzeń najwspanialszych produktów jakie istnieją — przyborów papierniczych. Od zeszytów i ołówków po rzeczy potrzebne malarzom, kreatywnym jednostkom i organizatorom przyjęć — wszystko tu znajdziemy. Przejście przez próg Paper Concept to zawsze walka z samą sobą, bo przecież nie ukrywajmy — od kiedy jest się dorosłym i ma się dorosłe pieniądze, śpiewa do człowieka każdy piękny notes, każde pióro, kuszą przybory do bullet journal, i uśmiechają się zalotnie kolorowe markery. To jest proszę państwa próba największa, bo sklep jest doskonale zaopatrzony i uświadamia człowiekowi, ile jest na świecie wspaniałych papierniczych rzeczy. Ja z tej próby tym razem wyszłam zwycięsko ale tylko dlatego, że w ostatniej chwili powstrzymałam się przed kupieniem notesu Moleskine pozwalającego mi w piękny sposób zapisywać wszystkie przeczytane książki i czystą siłą woli nie sięgnęłam po kolejny kolorowy Brush Pen, z którego skorzystałabym przy kolorowaniu. Jednak nawet nic nie kupując uwielbiam przechadzać się między rzędami przyborów w Paper Concept z pewną ekscytacją myśląc o momencie, kiedy przyjdzie czas kupić sobie nowy ołówek czy notes (bo ja wciąż korzystam z notesów).
Otrząsnąwszy się z tego papierniczego nadmiaru wychodzę z Paper Concept i idę przed siebie — by dojść do znajdującej się niemal idealnie w linii prostej kwiaciarni „Zielona łodyga”. Tu możecie być w pewnym szoku, bo przecież mnie znacie i doskonale wiecie, że kwiatki mi umierają, ilekroć na nie dłużej popatrzę (może powinnam je podlewać zamiast tylko patrzeć). Otóż musicie wiedzieć, że o ile ja ręki do roślin nie mam żadnej, to już moi bracia to… cóż trzeba rzec prawdziwi rośliniarze. Mieszkanie mojego starszego brata powoli zamienia się małą dżunglę, podczas kiedy mojemu młodszemu bratu zawsze każda roślinka pięknie rośnie. Stąd też zachodzę do „Zielonej Łodygi” głównie po to by się rozejrzeć i skonsultować co by można było braciom moim sprezentować. Plus, przyznam, nie jestem się w stanie powstrzymać by nie patrzeć pożądliwie, na tą małą dżunglę, która się tu przede mną otwiera. Zwłaszcza, że w tle puszczane są nagrania ptaków i w ogóle można się poczuć jakby człowiek opuścił ceglano betonowe przestrzenie.
Skoro już się hipstersko pokręciłam po miejscach żywiących me zmysły czas zejść na ziemię. Zwłaszcza, że na telefonie mam sporządzony ręką męża mego spis zakupów, które muszę wykonać, żeby dostać obiad. Widzicie taki już nasz rodzinny podział — ja kupuję, on gotuje, oboje jesteśmy syci. A skoro już jestem w Koneserze, to mój wybór zawsze padnie na Aldi, sklep, który darzę wyjątkowym sentymentem. Sekundkę, spytacie, Czajka serio darzysz sklep sieciowy sentymentem? Ano tak. Są ku temu dwa powody. Po pierwsze — przez dłuższy czas Aldi był nieobecny w Warszawie, ale był w Legnicy skąd jest mój mąż. Czy w czasie jednej z moich pierwszych wypraw by poznać jego rodzinę, zachwycałam się przy okazji asortymentem Aldi? A jakże, mam romantyczne wspomnienia z dyskontu.
Druga sprawa to fakt, że Aldi ma czasem tydzień czeski. A to znaczy, że w ofercie jest uwielbiana przez mego męża Kofola — czeska wersja Coli. Tu musicie wiedzieć, że wyprawa do Aldi po Kofolę, to w ogóle cały skomplikowany rytuału. Jedna z moich czytelniczek pracując w poznańskim Aldi, pisze do mnie, że będzie tydzień czeski. Wtedy ja wyciągam męża na spacer i gnamy z wózeczkiem na zakupy zanim nam całą Kofolę wykupią. Jak widzicie — cała impreza. Zwykle jednak idę do Aldi bez nerwów, po prostu po zakupy. W czasie mojej ostatniej wycieczki kupowałam wszystkie składniki na wegańskie burrito.
Trochę się zmachałam więc czas na chwilę orzeźwienia. I tu idę do mojego drugiego ulubionego miejsca w Koneserze, czyli do tutejszej Pijalni Czekolady Wedla. To w ogóle śmieszne, bo pijalnia jest trochę schowana i czasem mam wrażenie, że tylko ci którzy byli tam dawno temu wiedzą, gdzie jest. Trzeba bowiem obejść Muzeum Wódki i z drugiej strony, w spokoju i ciszy można się napić kawy, czekolady czy lemoniady. I właśnie na lemoniadę zwykle poluję, bo powiem wam z ręką na sercu — to jedno z moich ulubionych miejsc, jeśli chodzi o lemoniadę. Przyczyna jest prosta — po pierwsze — mają lemoniadę z markują, po drugie — jest to lemoniada gazowana. Kocham gazowane lemoniady, ale wcale nie są aż tak częste. Inna sprawa — po całym tym lataniu po sklepach chcę mieć chwilę oddechu, a fakt, że kawiarnia jest trochę z boku idealnie pasuje do mych potrzeb. Inna sprawa — siedząc przy stoliku można napotkać ciekawe osoby i stworzenia. Ja na przykład spotkałam pana który wyprowadzał na spacer swojego kota. Trochę porozmawialiśmy o kotach i ich reakcjach na szeleczki i smycz no a przede wszystkim mogłam zobaczyć cudownego czarno- białego kota typu krówka, co zawsze robi dzień.
Zakupy zrobione, lemoniada wypita, nawet dwa rozdziały książki przeczytane przy stoliku — nie pozostaje nic innego, tylko wracać do domu. Trochę szkoda, bo przecież tak miło się siedzi i jeszcze słoneczko grzeje. No ale nie będzie to tęsknota długa, bo przecież, jak wszyscy pamiętamy — mam tu się stawiać częściej i pokazywać wam te strony Konesera których nawet ja sama jeszcze nie odkryłam. Już się cieszę, na wszystkie wystawy, targi, koncerty i spotkania, na które będę mogła was zaprosić i zabrać. Z resztą nie ma się co ociągać — już mamy wrzesień a to oznacza, że przed nami całe mnóstwo wydarzeń. O pierwszym mówię dziś na story bo wybrałam się z przyjaciółkami na targi sukienek. A wrzesień w koneserze upływa pod znakiem wydarzeń artystycznych więc nie będziemy tylko kupować, ale także oglądać wystawy, przybywać na spotkania i słuchać koncertów. Doczekać się nie mogę. I tak opuszczam teren Konesera z przyjemną myślą, że już zaraz do niego wrócę.