Kiedy koszula pojawia się na zdjęciach po raz pierwszy nie ma jeszcze powszechnie dostępnego Internetu, telefonów komórkowych, ale na mapie Europy jest jeszcze Związek Radziecki i Czechosłowacja. Nie ma jeszcze ani mnie, ani moich braci, więc jak sami rozumiecie, świat jest jeszcze młody.
Koszula nie ma metki. Nie wiadomo czy kiedykolwiek ją miała. Jej pochodzenie ginie w mrokach dziejów. Czy została sprowadzona drogą morską z Chin? Stworzył ją przemysł tekstylny bratnich państw bloku wschodniego? Czy uszyta gdzieś w krajowych zakładach? A może ktoś trudnił się działalnością chałupniczą? Pytania pozostają bez odpowiedzi. Ktokolwiek ją szył miał na względzie trendy sprzed czterdziestu lat. Zapinana jest na napy, choć od lat matka z nich nie korzysta. Być może dlatego, zachowały się one w doskonałym stanie – żaden nie odpadł, wszystkie działają.
Rękawy koszuli są lekko rozszerzane. Ów trend był modny już trzy razy od kiedy matka zakupiła koszulę. W świecie ciągłego krążenia mód koszula zalicza kolejne okrążenie. W tym kolorystyczne. Żółto- zielona kratka potrafiła być modna, niemodna, bardzo niemodna. Dziś połączanie kolorystyczne jak najbardziej pasuje, konfundując jeszcze bardziej – bo, mimo że materiał, z którego koszula powstała nie jest znany to wiemy, że nie traci koloru. Choć jest to też tylko podejrzenie, bo na tych pierwszych najwcześniejszych zdjęciach jest po prostu, tak jak wszystko, czarno-biała. Potem powoli nabiera barw, aż po dzień dzisiejszy w którym sztuczna inteligencja w aparacie lekko podkręca żółcie i zielenie.
Miejsce, gdzie dokonano zakupu koszuli nie wyróżnia się za bardzo – było to stoisko. Gdzie dokładnie – pamięć może zawodzić. Wydaje się, że dokładnie na skrzyżowaniu z Kościuszki, niedaleko kawiarni Tygodnika Podhalańskiego. Nawet jeśli było to gdzie indziej to zawsze mijając to miejsce matka wspomina, że tu zakupiła koszulę. Jeśli pamięć naruszyła historyczne fakty jest już za późno. Tabliczki pamiątkowej jednak jeszcze nie postawiono, co budzi pewną konsternację. Wiadomo natomiast, że impuls do zakupu był prosty. Mamie się koszula po prostu podobała.
Koszula nigdy się nie zgubiła, choć przecież przez te wszystkie lata była zakładana, zdejmowana, zawiązywana wokół bioder, wkładana do plecaka, przewieszana przez oparcia ław i krzeseł. Nigdy też nie została zaplamiona, choć przecież było tyle okazji – tyle wypitych w schroniskach herbat, tyle wody, tyle – to już w ostatnich latach – napojów izotonicznych o kolorach, których nie powinno mieć nic co człowiek spożywa z ochotą i bez refleksji. Koszula jednak nigdy się nie dała, nie pojawiała się na niej żadna plama, dziura, przetarcie. Nawet na plecach gdzie przecierają się niemal wszystkie koszulki które się nosi w górach.
Jeśli ma się taką koszulę, człowiek w pewnym momencie zaczyna o nią dbać. Na przykład po kilku latach wiernej służby w górach i na nizinach, została oddelegowana wyłącznie do zadań górskich. Przez większość roku spoczywa spokojnie w szafie, by na tydzień czy dwa w roku stać się absolutnie niezbędnym elementem garderoby. Takim, który musi spoczywać na dnie plecaka jako zabezpieczenie przed ciągle zmieniającą się w górach pogodą. Jednocześnie to jeszcze pozostałość dawnego świata. Tego w którym koszulki nie oddychały, kurtki nie dawały się zwinąć w rulonik wielkości dłoni, a ubrania były tylko tym czym są a nie przejawem najnowszych zdobyczy technologii.
Kiedyś, żeby chodzić po górach trzeba było mieć koszulę. Najlepiej flanelową choć przecież ta koszula matki z pewnością z flaneli nie jest. Z czegokolwiek jest przetrwała już cztery dekady, stając się być może zabytkiem samym w sobie. Wcieleniem less waste w najlepszym wydaniu, bo choć jak już wiemy nie ma metki ani certyfikatu to przecież zwróciła swoją wartość nie jeden raz. Co więcej ma wartość dodaną – bo właśnie przez tą koszulę nie sposób wydatować zdjęć matki w górach – wszystkie są takie same, na wszystkich jest ta sama koszula. Który to rok? Nikt nie wie, dekady płyną a matka nie zmieniła ani koszuli, ani fryzury.
Kiedy byłam dzieckiem byłam głęboko przekonana, że każdy ma koszulę do chodzenia po górach. Tą jedną, do której trzeba najpierw dorosnąć – bo przecież nie sposób mieć takiej, kiedy jest się dzieckiem. Mama miała zielono żółtą, tata czarno czerwoną. Czekałam aż dorosnę do własnej flanelowej koszuli, ale potem okazało się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. W pewnym wieku koszulę trzeba sobie samemu kupić – w poprzek mód, które skłaniają bardziej do lekkich bluz i polarów. Mam w szafie trzy koszule w kratę, ale coś mi mówi, że żadnej z nich nie będę nosić czterech dekad. Jeśli nie przetrą się w cztery lata będzie to sukces.
Koszula chyba nigdy nie była na najwyższych szczytach. Z podejść trudniejszych pewnie zaliczyła Świnicę, na pewno kilka razy Giewont, zna dobrze Kasprowy, leżała na ławie chyba w każdym tatrzańskim schronisku. Odwiedziła tatry słowackie, choć nigdy chyba ich nie polubiła. Przeszła od spoczywania na dnie plecaków nieco niewygodnych, po takie które niemal same oddychają. I tylko żelazka nigdy nie widziała. Ale może to i dobrze. Jeszcze by dowiedziała się, że istnieje inne życie poza górami.
PS: Wpis powstał po tym jak pogoda pozwoliła nam tylko na wycieczkę do Strążyskiej i matka spytała o czym napiszę bo nasz dzisiejszy spacer i liczba kroków były żenujące.