Znacie to pytanie „Kiedy ostatnim razem robiłeś coś po raz pierwszy”. Ta cudownie kołczingowa sekwencja musiała zapaść w pamięć mojej matce, bo dziś postanowiła sporo rzeczy zrobić po raz pierwszy. Jedynie budzenie mnie rano i zmuszanie do chodzenia pozostało słodko takie same.
Plan mojej matki był prosty – ponieważ ze wszystkich dolin Tatr polskich nie zwiedziła jeszcze Doliny Lejowej to mnie tam zabierze. Pomysł napędzany był przede wszystkim potrzebą unikania tłumów. Te zaś w weekend w Tatrach są już nieprzeliczone i nawet mieszkańcy Warszawy zaczynają co pewien czas cicho mówić „trochę tu ciasno”. Przy czym nasz plan został zmodyfikowany na miejscu. Miałyśmy bowiem iść do Doliny Lejowej a od niej do Kościeliskiej. Kiedy jednak bus zatrzymał się w Kirach zaproponowałam byśmy skorzystały z logiki i kulistości Ziemi i zamiast od Doliny Lejowej do Kościeliskiej przeszły od Kościeliskiej do Lejowej. Skoro już i tak tu jesteśmy.
Dzięki temu pomysłowi plan nasz miał w sobie pewien surrealistyczny posmak. Wyobraźcie sobie bowiem sobotni poranek w Kościeliskiej. Setki ludzi ciągnie dnem doliny, w tłoku i hałasie. Dzieci płaczą, rodzice udają, że to nie ich dzieci, co chwilę ktoś na środku drogi postanawia zrobić sobie zdjęcie. Tłum gęsty, zdeterminowany, ale jednocześnie – budzący frustrację, bo nic w tym szuraniu noga za nogą z setkami innych spacerowiczów nie ma charakteru górskiej wycieczki. I teraz dosłownie po dwudziestu minutach takiego spaceru widzicie ścieżkę w bok. Pnie się co prawda do góry ale żadne skomplikowane podejście. Wózka co prawda nie podprowadzisz, ale już kilkuletnie dziecko spokojnie może iść.
Na tej ścieżce jest pusto. Z każdym krokiem oddalasz się od szumu doliny, a ponieważ idzie się coraz wyżej to przed oczyma rozpościerają się coraz piękniejsze widoki. Tak jest pod górę, ale nie bardzo, przynamniej nie tak by człowiek tracił nadzieję i sens życia. Co więcej ścieżka jest tak rzadko używana, że kijki trekkingowe służą tu głównie do odgarniania roślinności, która powoli zaczyna przejmować drogę. Można się poczuć jak na bezdrożach. Tymczasem jest się po prostu pomiędzy dwiema najbardziej uczęszczanymi w górach dolinami. Gdyby iść dalej można byłoby Dojść do Chochołowskiej, ale ponieważ tam też grasują tłumy – wybrałyśmy jednak zejście do Lejowej.
Dolina Lejowa znana jest z tego, że jest tam błoto. I wiecie co. Nie uwierzycie. Jest to naprawdę błotnista dolina, taka którą przez pewien czas idzie się drogą przypominającą niemal strumień. Jest to też Dolina jak na tatrzańskie warunki niemal pusta. Jest to trudne do zrozumienia, bo na samym jej końcu znajduje się urokliwe miejsce ze stołem dla turystów, a poza tym – jeśli ktoś pragnie schroniska może dość szybko przejść z końca Doliny do Kościeliskiej i na Ornak. Nie będę was jednak namawiać do chodzenia Lejową, bo chciałabym zostawić dla siebie choć jedną tatrzańską dolinę, w której człowiek nie zaczyna sam z siebie planować ludobójstwa.
Tu zresztą dygresja, zupełnie na poważnie. Wydaje się, że Tatry osiągnęły swój limit i więcej turystów już chyba przyjmować nie powinny. Kiedy piszę te słowa Morskie Oko odwiedziło jednego dnia 15 tys. osób. Oczywiście, część z nich pewnie musiała, poganiana przez własne matki. Niemniej jednak – jeśli czegoś nie zrobimy z tym ilu turystów jest obecnie w Tatrach to urok tych gór zupełnie nam umknie. Poczułam to dziś najmocniej, kiedy na ścieżce, wyprzedziwszy (raz w życiu) swoją szacowną matkę, stałam zupełnie sama, nie widząc nikogo ani za sobą, ani przed sobą. I przez chwilę było dokładnie tak jak powinno być w górach, gdzie człowiek słyszy jedynie odgłos swoich kroków pomieszany z tymi wszystkimi dźwiękami jakie wydają łąki i lasy.
Jeśli wydaje się, że nasz dzisiejszy spacer to koniec, to najwyraźniej nie znacie mojej matki. Otóż doszła ona do wniosku, że zdecydowanie za mało nowych przeżyć jak na jeden dzień. Zamiast jednak wyciągać mnie na kolejną wycieczkę późnym wieczorem (stan kroków tak katastrofalny, że zabroniła się dzielić) zafundowała nam prawdziwą turystyczną przygodę. Skorzystałyśmy bowiem z oferty jednego z biur podróży, które wozi turystów do Chochołowskiej i tam karmi ich przy ognisku kiełbasą z grilla, chlebem ze smalcem i bigosem. Co więcej na miejscu okazało się, że dają do tego nie tylko herbatę, ale też grzane wino.
Zabawa była przednia choć nie ukrywam, przeżyłam chwilę grozy. Okazało się bowiem, że kilkoro uczestników naszej wyprawy mieszkało gdzieś na zupełnym uboczu, do którego prowadziła wąska droga, biegnąca do tego pod górę tuż nad jakimś potokiem. Kierowca naszego busa klął zaś ja pisałam w myślach mój nekrolog, który zaczynał się od słów „Zginęła w górach śmiercią tragiczną, jadąc po kiełbasę”. O tym, że moje rozważania o sprawach ostatecznych nie były zupełnie nie uzasadnione niech świadczy fakt, że kiedy kilka godzin później kierowca przyjechał rozwieść wszystkich po miejscach zamieszkania, wybrał inny bus, lepiej przystosowany do pokonywania stromizn.
Muszę wam cicho przyznać, że dzisiejszy dzień był wyjątkowo mało naznaczony cierpieniem. Może dlatego, że udało się uciec od tłumów. Może dlatego, że widziałam nowe miejsca, a to zawsze cieszy. A może dlatego, że piszę to słowa po dwóch kubeczkach grzanego wina, a to zawsze zmiękcza obraz świata i serce. Choć nie mojej matki. Ta planuje już wycieczkę na jutro i nawet nie chce słyszeć o tym, że przecież nie wypada się strasznie zmęczyć przed wyjazdem. Cóż są ludzie na których nie podziała nawet bigos i kiełbaska.
PS: Z obliczeń matki wyszło że od początku wyjazdu zrobiłyśmy tylko 100 km. Ona sama kiedy była tu w czerwcu zrobiła ponad 126 kilometrów i teraz chciałaby więcej. Mam wrażenie, że czekają mnie dwa naprawdę ciężkie dni.