Lucyfer w swoim piątym sezonie doszedł tam, gdzie dojść muszą wcześniej czy później wszystkie procedurale, w których pojawia się wątek romantyczny. Do miejsca, gdzie nie da się dalej kręcić i trzeba znaleźć odpowiedź co dalej. Twórcy trochę tańczą wokół problemu, ale właśnie znaleźli się w miejscu, gdzie nawet tak pięknie wskrzeszony serial może zginąć śmiercią tragiczną. Jak im wyszło? Tak czyśćcowo. Wpis zawiera spoilery.
Nie da się ukryć, że fakt, że w ogóle rozmawiamy z emocjami o piątym sezonie Lucyfera jest pewnym zaskoczeniem. Nie dlatego, że został przez FOX skasowany po sezonie trzecim, ale dlatego, że wydawało się, że wiele się tu już nie da wyciągnąć. Zaskakująco satysfakcjonujący i spójny sezon czwarty pokazał, że w Lucyferze wciąż jest sporo życia. Ale żeby to osiągnąć, produkcja musiała nieco odejść od typowej proceduralowej formuły, skoncentrować się bardziej na rozwoju bohaterów, a przede wszystkim – postawić ich w sytuacji nieco bez wyjścia – dokładniej takiej w której Lucyfer może sobie pozwolić na emocje, bo jednocześnie jego powrót do piekła jest nieunikniony. W ten sposób udało się zafundować fanom sporo emocji jednocześnie uchylając się przed rutyną jaką wprowadza do serialu szczęśliwe zakończenie emocjonalnych bolączek, które bohaterowie przeżywali przez ostatnie trzy sezony.
Takie zakończenie miało jednak pewną wadę, to znaczy – żeby móc serial kontynuować, trzeba było Lucyfera z Piekieł wyciągnąć. I tu te pierwsze odcinki piątego sezonu dają najmniej satysfakcji. Nagle okazuje się, że nie tylko Lucyfer może wrócić na ziemię bez większych konsekwencji (co podważa nasze emocje z poprzedniego sezonu) ale też jego długa nieobecność (przynajmniej dla niego) nie wpłynęła zasadniczo w żaden sposób na jego relacje z panią Detektyw Chloe. To chyba największy problem tego sezonu – przynajmniej w jego pierwszej połowie, bo narusza jakąkolwiek spójność świata przedstawionego. Do tego usuwa z narracji ten melodramatyczny element, który doskonale się sprawdził ostatnim razem. W pełni rozumiem, że powrót Lucyfera był konieczny, ale mam wrażenie, że trzeba to było lepiej rozegrać. A przynajmniej zostawić w niedopowiedzeniu.
Wróćmy jednak do wątku, wokół którego rozgrywa się największe być albo nie być serii. To kwestia tego co będzie się dalej rozgrywać pomiędzy Lucyferem a Chloe. Widać po tych kilku odcinkach, że twórcy zdając sobie sprawę, że moment rozstrzygnięcia jest tuż tuż, kluczą jak mogą. Najpierw wprowadzają wątek bycia „boskim darem” który jest dla Chloe przeszkodą w zaangażowaniu się w związek, potem sięgają po wszystkie możliwe zabiegi, łącznie z jednym odcinkiem retro (tym samym Lucyfer odhaczył jeden z najważniejszych odcinków każdego proceduralu – historię dziejącą się w przeszłości, gdzie aktorzy grają nie swoje role). W końcu jednak trzeba stanąć twarzą w twarz z koniecznością przejścia na kolejny etap związku bohaterów. Jest to ciekawe, bo w telewizyjnej rzeczywistości, wciąż fakt, że para się pocałowała czy uprawiała ze sobą seks jest przekroczeniem jakiejś magicznej granicy, tak jakby to zawsze oznaczało miłość na śmierć i życie. Bawi mnie to, że w sumie jest w tym pewna niewinność (a zwłaszcza w kontekście Lucyfera jest to podwójnie zabawne).
Takie ostateczne przypieczętowanie, że mamy do czynienia z parą, zawsze budzi lęk twórców. I tak wszyscy znają pojęcie klątwy „Moonlighting” wedle której, gdy tylko para, która się ze sobą droczyła przez kilka sezonów, zdecyduje się na związek to natychmiast zainteresowanie spada. Prawda jest taka, że akurat okoliczności spadku oglądalności „Moonlighting” są nieco bardziej skomplikowane, niż prosta zmiana w relacjach między bohaterami. Wciąż jednak ten lęk kładzie się cieniem na serialach, a scenarzyści zwykle zaraz po tym jak każą bohaterom umierać od uczuć i pragnień, znajdują kolejne problemy którym muszą stawić czoła – byleby tylko jak najdłużej trzymać widzów w niepewności. Osobiście jestem zdania, że w Lucyferze wypadło to trochę sztucznie zaś natychmiastowe pojawienie się problemów w związku, świadczy o nadmiernej nerwowości scenarzystów. W ogóle nie ukrywam, że moim zdaniem założenie, że para z problemami jest ciekawsza niż para która się wzajemnie wspiera i okazuje sobie uczucia jest zupełnie bez sensu. Ostatecznie par, które przeżywają wyznania miłosne jakby to było wyrywanie zębów jest w serialach na pęczki, a pary, które się wspierają i nie mają problemów ze swoimi uczuciami znajdzie się tylko kilka.
To może być oczywiście moja osobista preferencja, ale nie ukrywam, że takie rozgrywanie emocji bohaterów, którzy co pięć minut są siebie niepewni zaczyna być w pewnym momencie nużące. Za nami już pięć sezonów niepewności i wątpliwości i chyba byliśmy wystarczająco grzeczni by doczekać się chociażby dwóch odcinków spokoju. Zwłaszcza, że nie ukrywajmy – flirtowanie z diabłem to jedno, ale realny związek przyniósłby z całą pewnością sporo problemów natury codziennej, o które można byłoby fajnie rozegrać. Ot jak na przykład to, że w sumie Lucyfer nie ma powodu by być zainteresowanym większością zwykłych, nudnych, codziennych czynności, z których składa się życie ludzi śmiertelnych. To byłoby dużo ciekawsze niż te wszystkie wątpliwości związane z mojo Lucyfera, które najwyraźniej przenosi się drogą emocjonalną czy z jego wrażliwością na strzały. Z punktu widzenia wniosku ciekawsza jest odpowiedź na pytanie, czy władca piekieł umiałby załadować zmywarkę.
Nieco lepiej wypadają wątki do pewnego stopnia poboczne. Pojawienie się Michała, brata bliźniaka Lucyfera, to fabularnie dobry pomysł. Co prawda zły bliźniak przenosi nas trochę w świat oper mydlanych, ale czyż te niebiańskie problemy nie przypominały rodzinnych dramatów bogaczy od pierwszego odcinka? Inna spraw, że pojawienie się archanioła Michała pozwala pokazać, że Tom Ellis jest aktorem całkiem niezłym mającym w swoim repertuarze coś więcej niż tylko przyjemny uśmiech. Michał w jego wykonaniu, jest cudownie paskudny, i odrzucający co wcale nie jest aż tak proste do zagrania jeśli weźmiemy pod uwagę, że wygląda on kropka w kropkę jak nasz główny bohater. Inna sprawa, gratulacje dla kogokolwiek kto wybierał Michałowi ubrania – lekka zmiana kolorów, i jeden golfik i już facet staje się nieatrakcyjny. Ot siła kostiumu.
Nie ukrywam, że jestem też fanką rozwoju wątku Mazikeen – zwłaszcza jej problemów z odrzuceniem, pragnienia wypełnienia czymś życia i poszukiwania dla siebie duszy. Dobry serial rozpoznajemy po tym, że postacie, które wcześniej były tylko naszkicowane, z każdy sezonem dostają coraz więcej cech i ostatecznie serial staje się o grupie ludzi a nie tylko o jednej czy dwóch postaciach. To powiedziawszy – bardzo brakowało mi w tym sezonie Trixie – a właściwie, trochę mi przeszkadza fakt, że ponownie mamy dziecko, którym potencjalnie nikt się nie zajmuje. Ale to może tylko ja mam to zboczenie, że ciągle zadaję sobie pytanie – kto tak właściwie siedzi z dzieckiem, kiedy bohaterowie spędzają kilkanaście godzin przy sprawie. Poza tym mam poczucie, że serialowi dobrze by zrobiło dodanie jeszcze kogoś do stałej obsady, bo relacje między bohaterami są już na tyle ugruntowane, że przydałoby się trochę nimi zamieszać. I chyba łatwiej niż rzucać kolejne kłody pod nogi byłoby dodać kogoś nowego (niekoniecznie tak znaczącego jak pojawiający się w ostatnich scenach ojciec rodziny).
Mimo pewnych zastrzeżeń – nie ukrywam, jestem pod wrażeniem jak przyjemnym serialem stał się Lucyfer. To jest serial, do którego podchodziłam dwa razy i z wielkim trudem doszłam do sezonu trzeciego. Tymczasem dziś to wręcz „poster boy” tego co może stać się z produkcją, jeśli zostanie przeniesiona z telewizji kablowej do Netflixa. Bo Lucyferowi rzeczywiście to pomogło – i rozluźniło nieco atmosferę, dodało sporo nagości (i nikomu to nie przeszkadza) i przede wszystkim – ucinając sezon skoncentrowało akcję. Nie znaczy to oczywiście, że Lucyfer nie jest serialem bez wad. Dla mnie największą z nich jest fakt, że niezależnie od tego jak bardzo się wszyscy starają to Lauren German grająca Chloe ma przez większość serialu ekspresję znudzonego naleśnika. Ale jestem w stanie to zignorować, bo ostatecznie sporo jest w serialu elementów przyjemnych, a poczucie humoru twórców czasem daje naprawdę sporo radości (choć nie ukrywam, że tytuł szóstego odcinka wydał mi się trochę prostacki). Ostatecznie – Lucyfer wskoczył u mnie wysoko na listę niespodziewanych przyjemności – co nie czyni go jednak serialem diabelnie dobrym.
To wszystko powiedziawszy – trochę mi trudno oceniać te osiem odcinków bo dość wyraźnie stanowią one pewne preludium do tego co tak naprawdę twórcy będą nam chcieli powiedzieć w tym sezonie. Zwłaszcza, że wprowadzili trochę więcej wątków dotyczących „rodzinnych” relacji Lucyfera, które bez wątpienia rozwiną, bo są one w jakimś stopniu kluczem do tego dlaczego nasz bohater jest taki a nie inny. Jednocześnie jednak nie ukrywam, że to pierwszy serial przy którym tak mocno poczułam działanie koronawirusa. Kolejne odcinki miały się ukazać pod koniec 2020 ale produkcję wstrzymano – zostało do nagrania niewiele ale już się mówi, że drugiej części sezonu nie zobaczymy przed 2021. Nie jestem z tego faktu zadowolona. Potrzebuję trochę diabła w swoim życiu by nie myśleć o złych rzeczach jakie dzieją się wokół nas. Ostatecznie Lucyfer to z pewnością mniejsze zło.