Na ekranie leci czołówka, która przypomina tą filmową, korytarzem największego, zabytkowego dworca w Los Angeles idzie reżyserka i aktorka Regina King. Dochodzi do niewielkiej sceny, stawia statuetkę Oscara i… potyka się nieznacznie. A więc wróciliśmy. Wróciliśmy do telewizji na żywo gdzie przy całej wystudiowanej reżyserii ktoś może się potknąć. I w tym potknięciu zamyka się cała magia Oscarów – czekamy aż spod wyreżyserowanej opowieści o wielkim i ambitnym kinie, którego naprawdę w tym roku nikt nie widział wyjdzie życie. Bo to je przyszliśmy tu oglądać.
Życie wychodziło na gali kilka razy. Gdy Daniel Kaluuya zachwycony swoim zwycięstwem, podziękował Bogu i mamie, powiedział kilka istotnych słów o znaczeniu swojego bohatera dla czarnoskórej społeczności. A potem z całym urokiem osoby młodej, która ma już w sercu imprezę a nie ceremonię powiedział coś o cudzie jakim jest fakt, że tu jest. I napomknął o tym, że jest to pochodna faktu iż jego rodzice uprawiali seks. Kamera przeskakująca na jego matkę, która właśnie ze szczytu wzruszenia przeszła w tryb „Daniel będzie dzwonione” i siostrę która właśnie dostała ataku śmiechu bo cóż z tego że brat wygrał Oscara, jak przy świątecznym stole będzie siedział sam – to jest urok tego wieczoru. Podobnie jak przemowa Youn Yuh-jung, najjaśniejszy moment gali. Od jej uwag o tym, że miło spotkać Brada Pitta (który wręczał jej statuetkę) po pouczanie Hollywood jak wymawia się jej nazwisko aż po tą cudowną puentę, że musiała wrócić do pracy, żeby utrzymać synów i dostała nagrodę. Tu Hollywood nie rzuciło nikogo na kolana wręcz przeciwnie Youn Yuh-jung zachowała się tak jak ktoś kogo wszystko niesamowicie bawi, bo zdaje sobie sprawę, że w tym momencie to już jednorazowa impreza.
Były też momenty nieco inne, jak ten, kiedy w tej niewielkiej Sali zrobiło się nagle bardzo osobiście bo Thomas Vinterberg odbierał Oscara za najlepszy film międzynarodowy („Na Rauszu”) ale też żegnał swoją córkę. I trzeba było być z kamienia, by w chwili gdy przygotowaną chyba wcześniej mowę przezwyciężyły emocje, nie poczuć jak bardzo ta statuetka jest niczym wobec tego czym ów film będzie dla reżysera. Była też Chloe Zaho mówiąc najbardziej kontrowersyjne zadanie całego wieczoru – że wierzy, że ludzie są dobrzy, była Frances McDormand wyjąca do mikrofonu by przywołać pamięć zmarłego współpracownika – i nikogo to nie zdziwiło. Było też więcej niż w ostatnich latach dziękowania Bogu, był Tyler Perry który nigdy nie zapomniał, że kiedyś nie miał nic a dziś ma własne studio filmowe. I byli ci wszyscy znerwicowani francuzi, Duńczycy, ludzie, dla których angielski nie jest pierwszym językiem, którzy bardzo starali się złożyć kilka zdań.
Mów nie przerywano, nie było wielu schodów o które można się było potknąć. Suknie w tym roku niekoniecznie były bardzo ekstrawaganckie. Choć aktorki wyglądały wspaniale (pewnie pierwszy raz od dawna przechadzając się w strojach które trzeba przylepić do ciała w kilkunastu miejscach) to i tak najpiękniejszy tego wieczora był Riz Ahmed wpatrujący się w nas tym cudownym spojrzeniem swoich wielkich oczu i powstrzymujący fotografów by nie robili zdjęć jego żonie, póki sam nie poprawi jej fryzury. Zresztą na czerwonym dywanie widać było ten niesamowity entuzjazm ludzi, którzy spotkali innych ludzi. Daniel Kaluuya łapiący swoich znajomych filmowych i odciągających ich na bok, żeby sobie pogadać. Jak ja wam zazdroszczę chłopaki. Jak ja was rozumiem. Rozumiem też Glenn Close, która chyba świadoma, że swojego Oscara dostanie dopiero po tym jak do kin trafi nowa wersja „Bulwaru Zachodzącego Słońca” przyszła na ceremonię ze swoim ironicznym uśmiechem, zaraźliwym śmiechem i poczuciem, że będzie się dobrze bawić.
Ta malutka gala miała także wymiar, którego być może wcześniej nie zauważaliśmy. Obecność na sali osób głuchych sprawiła, że co chwilę widzieliśmy na ekranie kogoś kto tłumaczył to co dzieje się na scenie. To miganie w tle sprawiło, że nagle zadawaliśmy sobie pytanie – dlaczego tak nie jest wszędzie i zawsze. Bohaterowie dokumentu „Crip Camp” przyjechali na wózkach, czy przyszli o kulach. Byli na tej imprezie, gdzie zwykle za role osoby na wózku, czy z niepełnosprawnościami nagradza się sprawnego białego mężczyznę by uznać jego poświęcenie. Mieliśmy takie małe przebłyski świata bardziej zróżnicowanego niż zwykle przedstawia się nam w Hollywood. Odbierająca Oscara pani w średnim wieku podziękowała żonie, wśród twórców animacji jedna podpisana męskim imieniem i nazwiskiem osoba, czekała na ogłoszenie wygranych w sukience. Wszystko tak jak być powinno – bez wskazania palcem. Ot świat taki właśnie jest i niezależnie od tego jak piękny jest Brad Pitt i jak wspaniale starzeje się Harrison Ford.
Reżyseria tego spektaklu była płynna ale nie pozbawiona potknięć. W pandemicznych czasach segment „In Memoriam” zapełnił się dziesiątkami nazwisk, ale tempo w jakim przelatywały po ekranie sprawiało, że te pożegnania wydały się za bardzo przyśpieszone, bez tego tragicznego wydźwięku jaki za nimi stoi. Może twórcy doszli do wniosku, że po roku pełnym śmierci ludzie nie chcą jej więcej. Niewielka sala tworzyła poczucie intymności, wyrzucenie z wieczora piosenek i fragmentów filmu – uczyniło z niej imprezę bez porównania sprawniejszą, choć pod wieloma względami mechaniczną. Jednak tak naprawdę – na odbiór gali wpłynęło hazardowe posunięcie reżyserów. Przesunęli oni nagrody aktorskie na sam koniec – najwyraźniej uznając, że wygrana „Nomadland” czy jakiegokolwiek innego z nominowanych filmów – nie poruszy serca tak jak dobra aktorska przemowa czy pożegnanie Chadwicka Bosemana. Hazard mógł nas wszystkich zabrać w przestrzenie wielkich emocji. Ale nie zabrał. Frances McDromand która tego wieczora wspięła się na szczyty aktorskiego olimpu nie chciała mówić zbyt wiele. Zacytowała Makbeta, spojrzała na nas surowo i szybko zeszła ze sceny. Była zmęczona? Zasmucona? Zdenerwowana? Trudno powiedzieć, co stoi za jej zachowaniem, ale wydawało się jakby bardzo nie chciała być na gali. Z kolei największa niespodzianka wieczoru – nagroda dla Anthony’ego Hopkinsa – choć ucieszyła nie jednego kinomana – nie przełożyła się na uroczą mowę – Hopkins nie przyjechał i swoje wyważone i spokojne podziękowania złożył dopiero kilka godzin później na tle pół swojej rodzinnej Walii.
Starzy, młodzi, zaczynający i kończący. Ci którzy opowiadali o ośmiornicach, ludziach żyjących w przyczepach, rewolucjonistach i imigrantach, ci zaskoczeni i ci którzy mogli sobie w domu wydrukować przemówienie, ci anglojęzyczni i potrzebujący tłumaczki. Wszyscy tego wieczora jakoś pojawili się na scenie, w roku, w którym sam fakt, że tam byli sprawił, że poczuliśmy się wyróżnieni. Te Oscary były jak uwaga Emerald Fennel, że jej Oscar (którego otrzymała za najlepszy scenariusz oryginalny) jest zimny. Nikt nie mówi, że statuetka Oscara jest zimna, wszyscy że ciężka. Ale właśnie to był taki rok gdzie Oscary nie były takie jak zwykle. Nie były przez to gorsze, były po prostu inne. I wiecie co – wszyscy wyglądali wspaniale – od trampek i warkoczyków Chloe Zaho po cudowne rude loki Erika Messerschmidta. Byli cudowni, piękni i prawdziwi. Bo byli. I za to chciałabym z tego miejsca podziękować Akademii. Cokolwiek się tej nocy zdarzyło w świecie nagród to mielistą rację – potrzebowaliśmy przypomnienia, że można jeszcze zebrać ludzi w pomieszczeniu i przemawiać przed widownią, która klaszcze. I w tych prawdziwych oklaskach jest dla nas jakaś nadzieja.
Ps: Jak co roku przypominam, że jeśli chcemy rozmawiać o kieckach to rozmawiamy o kieckach a nie o tym jaką figurę mają aktoki.