Nigdy nie czytałam książek o Panie Samochodziku. Nigdy nie oglądałam serialu o Panie Samochodziku. W ogóle, gdyby nie fakt, że jest to książka ważna dla wielu osób – jej istnienie mogłoby mi zupełnie umknąć. Dlaczego nie załapałam się na ten kulturowy fenomen? Wydaje mi się, że było to połączenie kwestii pokoleniowej, z faktem, że moi rodzice nie przepadali za książkami, ze względu na to jak pokazywały historię (mam mgliste wspomnienie mojej mamy mówiącej o tym, że jednak za dużo tam historycznej propagandy). Przy czym pamiętam to jak przez mgłę. Nie zmienia to faktu, że fenomen mnie ominął. Z tego powodu w ogóle nie czekałam ani nie miałam zamiar oglądać Netflixowego „Pana Samochodzika”. Ale kiedy wydało się, że jestem nim zupełnie nie zainteresowana, właśnie przez brak znajomości materiału wyjściowego – wtedy odezwało się kilka osób, które wykazały spore zainteresowanie tym jak na produkcję patrzy ktoś nie odnoszący jej do książki. I taki to będzie tekst – zupełnie z książką i wcześniejszymi adaptacjami nie powiązany.
Od razu muszę powiedzieć, że netflixowa adaptacja „Pana Samochodzika” wydaje mi się straconą szansą. Nawet w niekoniecznie udanym filmie, tym co wychodzi na pierwszy plan, jako niezwykle atrakcyjne jest sama koncepcja. Trójka dzieciaków, szukających skarbu razem z pracownikiem muzeum narodowego? Brzmi super. Podróż przez Polskę w środku lata? Aż się chce spakować plecak i ruszyć na przygodę. Do tego całkiem nieźle działa sam punkt wyjścia – Krzyżacy, templariusze, artefakty, krucjaty. No naprawdę – na papierze brzmi to dobrze. Z resztą akurat sama koncepcja to coś co przyciągało też do książek. Trochę zapominana tradycja opowieści czysto przygodowej.
Problem zaczyna się przy przeniesieniu tej niezłej koncepcji na ekran. Przede wszystkim – film ma spore problemy z odnalezieniem właściwego tonu. W początkowych scenach akcji może się wydawać, że będziemy oglądali coś na kształt polskiego Indiany Jonesa. Jest tu śmierć, przemoc, pościg, akcja. Potem nagle okazuje się, że jednak będzie to historia bardziej familijna. Potem znów mamy sceny akcji, przypominające już raczej w tonie czy koncepcji te z Bonda, potem wracamy do kina familijnego i tak przeplata się to do końca. Niekiedy można dojść do wniosku, że wątek Tomasza – pracownika muzeum, który ma być twardy męski i zamknięty w sobie, oraz wątek trójki harcerzy, to jakieś spotkanie dwóch osobnych produkcji. Jest to jakiś przedziwny dysonans, który sugeruje, że twórcy z jednej strony – chcieli stworzyć film dla ludzi, którzy Pana Samochodzika czytali w dzieciństwie, z drugiej – pragnęli zachować oryginalny, młodzieżowy czy familijny wymiar opowieści. Niestety zupełnie się te dwie koncepcje nie złożyły w całość, co prowadzi do produkcji, która z każdą seną wymyśla się na nowo i która przeskakuje od wątków rozgrywanych bardzo na poważnie, do typowe scenki telewizyjnego kina rodzinnego. Gdyby jeszcze ta gatunkowa niespójność wydała się zamierzona, można byłoby jakoś się dobrze bawić, a tak – ma się wrażenie, że chciano w tym filmie za dużo.
Kolejna sprawa, to sami bohaterowie. Zacznijmy od Tomasza, czyli Pana Samochodzika. Cóż za koszmarna postać. Rozumiem zamysł – by był to człowiek pewny siebie, działający sam i niechętny do współpracy. Ale dosłownie wszystko w tym bohaterze krzyczy „antypatyczny typ”. Bohater idzie przez film mając gdzieś wszystkich wokoło, zaś każda pojawiająca się postać ma do niego słabość. Tomasz jest tak wspaniały, że martwią się o niego wszyscy od harcerzy, przez dyrektorkę muzeum, po przypadkową dziennikarkę. Przy czym ma to być bohater wspaniały – nie obce mu bójki, pościgi, archeologiczne odkrycia i zauroczone nim kobiety. Tylko… film nie do końca wie co ma z takim bohaterem zrobić. Wewnętrzna przemiana jak się w nim odbywa nie jest przekonująca (o ile w ogóle mamy do czynienia z jakąś przemianą), jego pewność siebie – jest irytująca, nie ma w nim uroku, który pozwala innym zadufanym postaciom podbijać serce widza. Do tego grający go Mateusz Janicki, jest rzeczywiście dobry w graniu zadufanego w sobie dupka, ale gdy chodzi o pokazaniu jakiejkolwiek innej emocji, wypada nieszczerze. Dosłownie przez cały film miałam wrażenie, jakbym oglądała faceta, który bardzo chce być Jamesem Bondem, ale nie ma jego uroku co uwidacznia jaki nieznośny jest to typ bohatera.
Przeciwwagą dla Pana Samochodzika ma być trójka harcerzy. Każda z tych postaci napisana jest w prosty sposób – jedno dziecko, jedna cecha charakteru. Mentorek się mądrzy, Wiewióra jest młodą feministką a Sokole Oko jest biedną sierotą o złotym sercu. Serio, to jest cała charakterystyka tych postaci. A szkoda, bo w pierwszych scenach na obozie harcerskim – gdzie trójka bohaterów orientuje się, że znalazła się poza obozową hierarchią jest zaczyn całkiem przyjemnej opowieści o takiej dziecięcej solidarności „przegrywów”. Niestety ten pierwszy moment rozpływa się potem w sztywnych dialogach (ktokolwiek pisał dialogi postaci Wiewióry chyba naprawdę chciał przekonać wszystkich, że dziewczynka została tam dodana żeby wyrównać dziejowe niesprawiedliwości), oraz w komicznie wręcz ograniczonej charakterystyce postaci. Zwłaszcza Sokole Oko mnie doprowadzał do szału, myślałam, że w 2023 roku odeszliśmy już od „sierotki o złotym sercu” jako koncepcie kulturowym. Znaczy, wiecie można opowiadać o dzieciach bez rodziców, ale można to robić bez tej koszmarnej klamry, która pachnie dziewiętnastowieczną powiastką dla dobrych dzieci.
Inna sprawa, mam wrażenie, że film znów ujawnia problem z dziecięcymi aktorami w polskich produkcjach. Nie wiem o co chodzi, ale dzieciom na planie każe się mówić bardzo wyraźnie i bardzo nienaturalnie. Nie podejrzewam by to była kwestia braku talentu, może dziecięcy aktorzy w Polsce wywodzą się z kręgów szkolnych teatrów, konkursów recytatorskich czy kółek aktorskich przy teatrach. Wszystko bowiem co robią jest bardzo teatralne – a sposób wypowiadania kwestii najbardziej. Co sprawia, że niemal wszystkie dzieci we wszystkich filmach brzmią podobnie. Papier aż im szeleści w ustach. Nawet jeśli widać naturalną ekspresję, to wystarczy, że otworzą usta i mamy sztuczność. Przy czym to nie jest pretensja do młodych aktorów – tylko raczej do reżyserów czy nauczycieli aktorstwa, którzy ich tak prowadzą. Akurat miałam okazję widzieć trójkę młodych aktorów na prezentacji serialu pół roku temu i to były charyzmatyczne, dowcipne dzieciaki. Zupełnie nie wiem, jak udało się to stracić w filmie.
Mamy jeszcze postać dziennikarki Anki, której zadaniem jest oczywiście kłócić się z Tomaszem (ale wszyscy wiemy, że kto się kłóci w filmie, ten tak naprawdę ma słabość do drugiej osoby, bo czemu nie wcisnąć schematu z komedii romantycznych do tej produkcji – wszystko się zmieści), opiekować dziećmi, prowadzić natchnioną narrację zza kadru i przede wszystkim – nie pozwolić widzowi zapomnieć, że kiedyś zajmowała się szermierką. Można powiedzieć – szpada Anny to najczęściej prezentowana strzelba Czechowa w tym filmie. Anka to taka postać, o którą jest w tym filmie za dużo, a jednocześnie – jest konieczna, bo inaczej akacja nie posuwałaby się do przodu. W ogóle, to tak po prawdzie w filmie jest strasznie dużo postaci, które pewnie zostały tam z powieści, ale w samej produkcji na niewiele się przydają. Być może gdyby miały więcej niż jedną cechę charakteru – dałoby się im kibicować, ale tak – cały czas ma się poczucie, że spędza się sporo czasu oglądając ludzi, których się w ogóle nie zna i nawet nie za bardzo lubi. Bo też – nie ma w tym filmie takich postaci, które od razu wzbudzą sympatię albo przyciągną nas swoją charyzmą.
Co ciekawe – mimo, że jest to produkcja moim zdaniem nieudana, to wciąż widzę pewien potencjał. Pod względem wizualnym to jest całkiem przyjemny telewizyjny produkt (choć sceny walki są raczej retro), koncepcja – wciąż jest dobra. Natomiast skoro już odbębniliśmy wstęp, gdzie poznajemy bohaterów – to może kolejna część miałaby sens. Wtedy dopiero moglibyśmy zobaczyć prawdziwą przygodę, która nie wymaga budowania zaufania pomiędzy dziećmi a dorosłymi i ciągłego wpychania do gardła przekazu o konieczności wspólnego działania. Wiem, że to co mówię jest dość karkołomne, ale uważam, że film jest nieudany także dlatego, że sprawia wrażenie pilota serialu, gdzie trzeba wszystkich przedstawić, ale nie ma dla nich czasu. Do tego trzeba podążać za najbardziej wytartym fabularnie schematem – niespodziewanego i nieoczywistego spotkania bohaterów. Druga część, pozbawiona tego ciężaru i dopracowana pod względem gatunkowym – mogłaby dać widzowi trochę radości. Oczywiście to takie hipotetyczne refleksje, które pewnie się nigdy nie zmaterializują, bo nie spodziewam się, że po tak chłodnym przyjęciu Netflix będzie się dalej bawił w próby poprawienia Pana Samochodzika.
Na koniec mam refleksję, jak cudownie Netflix manewruje, by ta opowieść z PRL nie nosiła na sobie jakiegokolwiek śladu trudnej przeszłości. Polska przeszłość jest trudna, zwłaszcza gdy opowiada o urzędniku państwowym, gdy pojawia się milicja, czy pojawiają się ludzie nawiązujący do swojej przeszłości. To jest kraj, gdzie zawsze jest naddatek historii, ale też – naddatek historii uwikłanej w politykę. Oglądanie polskiej przeszłości w formie politycznie wydestylowanej jest ciekawym zjawiskiem. Z jednej strony – jest to zrozumiałe, gdy mamy do czynienia z filmem familijnym i to jeszcze na Netflix. Z drugiej – jest to niesłychanie ciekawe, jak historia Polski nie pasuje do pewnych konwencji. Ot chociażby rzeczy takie jak pojawienie się milicji, jak fakt, że Tomasz pracuje w państwowej instytucji, a Anka pisze dla państwowych mediów. Nie znaczy to, że mamy bohaterów źle oceniać, ale… no właśnie – to jest jakiś kontekst, od którego trzeba uciec, by móc się dobrze bawić w określonej konwencji. Konwencji, która powstała w zupełnie innym kręgu kulturowym, gdzie mamy inne doświadczenia. To nie jest krytyka twórców – raczej wskazanie jak często trzeba sobie Polskę opowiadać nie po polsku.
Jako że nie jestem wielbicielką Pana Samochodzika, film mnie nie smuci i nie obraża (z resztą pewnie nawet gdybym była umiałabym się pozbierać). Jest mi trochę przykro, że nie udało się stworzyć czegoś lepszego, ale jednocześnie – jak patrzeć na część wymagań, to były one trudne do sprostania. Bo w Polsce część widzów bardzo chciałaby twórcy weszli do ich głowy i wyciągnęli z nich to dziecięce czy nastoletnie poczucie emocji i zachwytu jakie mieli w czasie lektury książki. Co więcej – by wydało im się równie wspaniałe, gdy są dorośli. Jednocześnie chyba sami filmowi twórcy nie wiedzieli czego chcą – produkcji dla fanów czy takiej która z ich wspomnieniami i emocjami polemizuje. No i wyszło jak wyszło. Skarb jakim jest dobry polski film przygodowy wciąż pozostaje zakopany i od bardzo dawna nikt nie wie, gdzie jest do niego mapa.