Przeczytałam najgorszą książkę roku. Serio nie pamiętam kiedy ostatnim razem czytałam tak zły tekst. Co gorsza, nie wybrałam tej powieści w ramach mojej krucjaty przez książki najgorsze. Wręcz przeciwnie zachęciła mnie tematyka, wydawca a nawet szczątki recenzyjnych opinii na skrzydełku. Ale „Rado Boy” nauczył mnie że niczemu nie można ufać. Zawsze bowiem może się okazać że mamy w rękach książkę osoby, która po prostu – mimo szczerych chęci – pisać nie umie. I tak jest w tym przypadku. Tekst ujawnia elementy fabuły ale nie jest w stanie oddać atmosfery lektury.
Po „Rado Boy” sięgnęłam głównie dlatego, że wydawało się iż jestem na dobrej drodze. Powieść młodzieżowa z wątkami LGBT to w Polsce rzecz stosunkowo rzadka. Ostatnim razem kiedy Krytyka Polityczna (w której wydano powieść Doroty Jaworskiej) zabrała się za taką literaturę, świat ujrzał „Fanfik” Natalii Osińskiej – jedna z lepszych rzeczy jaka przydarzyła się polskiej literaturze młodzieżowej w ostatnich latach. Wydawało mi się więc – niesłusznie, że skoro ci sami redaktorzy dostrzegli potencjał powieści dla młodzieży z mniejszości co znów zafundują mi ciekawą lekturę. Och jakże wielka była to pomyłka, jakże boleśnie się o tym przekonałam. Co więcej, po lekturze książki dopadła mnie smutna myśl, że być może powieść jest tak słaba bo wydawnictwo potrzebowało kogoś kto zastąpi w ich portfolio Osińską (która teraz jest w wydawnictwie Agory) i przyjęto książkę do druku li tylko ze względu na tematykę. Byłoby to posunięcie dość cyniczne, ale jest to jakieś wyjaśnienie dlaczego tak słaba powieść ujrzała światło dzienne.
Co jest w „Rado Boy” złego? Powiedziałabym wszystko. Zacznijmy od prostego faktu, że jest to książka napisana koszmarnym, egzaltowanym i zupełnie nienaturalnym językiem. Ludzie zwracają się do siebie zdaniami, które należałoby natychmiast przełożyć na hiszpański czy portugalski i włożyć w usta bohaterów telenoweli. Bez dramatycznej muzyki w tle i charakterystycznych zbliżeń na twarz, wszystkie wypowiadane w książce kwestie są bez sensu. Bohaterowie posługują się niesamowicie egzaltowanym językiem, dużo mówią choć mało komunikują. Co więcej zajmują się głównie wygłaszaniem albo wielkich przemów albo utartych frazesów. W całej książce nie ma ani jednego dialogu który brzmiałby naturalnie. Wszyscy mówią zresztą tym samym koślawym językiem, w który sprawia wrażenie jakby został wygenerowany przez kogoś kto nigdy nie widział żywej osoby. Jest to tak karykaturalne, że cały czas miałam wrażenie jakbym czytała wariację na temat „sztuczna inteligencja próbuje napisać powieść dla młodzieży”. Do tego wszystkiego wszystko właściwie co bohaterowie mówią w książce musi być na wysokim C – nie ma tu ani odrobiny humoru czy lekkości. Autorka uznała, że skoro bohaterowie cierpią, to cierpieć (ewentualnie niekiedy zabójczo kochać) musi cały świat. Serio taka jest emocjonalna skala wypowiedzi i zachowań ludzi w tej powieści.
Jednak nie tylko dialogi kuleją, jednym z największych problemów autorki jest fakt, że dodaje w zupełnie niepotrzebnych momentach elementy opisu, które zupełnie nie pasują do nastroju sceny, albo niepotrzebnie ją rozbudowują. W recenzji napisanej w „Dwutygodniku” (już po lekturze książki się na nią natknęłam) autorka przytacza zdanie o „rzyganiu pod dorodnym rododendronem” co moim zdaniem jest kwintesencją tego stylu. Ja z kolei uwielbiam dokładny opis tego jak policjant przeczesuje włosy na głowie dłonią gdzie pod kciukiem kurczowo trzyma długopis. Po kiego grzyba dostajemy pół akapitu o przeczesywaniu włosów na głowie? Jest też pokaźny fragment w którym trzecioplanowy bohater, nagle w środku całego zamieszania, zaczyna rozmyślać nad tym, że jednak pojedzie do Szkocji wziąć ślub ze swoją dziewczyną. Facet nie ma żadnego znaczenia dla fabuły. Jedyne co go wyróżnia to fakt, że chwilowo na nic nie umiera. Trudno powiedzieć, ale właśnie tak wygląda styl autorki. Zresztą w ogóle to jakim językiem powieść jest napisana – choć jest to język sztuczny i fatalny – staje się w pewnym momencie sprawą drugorzędną, wobec prostego problemu – że właściwie nic opisanego w książce nie ma sensu, a stężenie tragedii w pewnym momencie jest tak wielkie, że zamiast bohaterów żałować zaczynamy parskać śmiechem.
Autorka wybrała bowiem najgorszą możliwą drogę – otóż założyła, że skoro bohaterom dzieje się źle to musi dziać się NAPRAWDĘ źle. Główny bohater pomiędzy pierwszą a ostatnią stroną książki, zostaje skopany, spada boleśnie z krzesła (do utraty przytomności!) zostaje ponownie pobity, traci nerkę i jakby tego było mało zapada na tężec. A to i tak wierzchołek góry lodowej ponieważ gdzieś w międzyczasie okazuje się, że prowodyrką bandy napadającej na homoseksualistów jest jego babcia, która w istocie nie jest jego biologiczną babcią, za to jego dziadek, był jego ojcem, czego nasz bohater dowiaduje się kiedy jego zaginiony przez kilkanaście lat ojciec przybywa by oddać mu nerkę, akurat wtedy kiedy jego (Kamila) matka alkoholiczka umiera, najprawdopodobniej utopiona przez babcię. A chłopak jeszcze matury nie miał. Nieszczęściom Kamila nie ustępują jednak nieszczęścia poety Wojciecha – który przybywa do szkoły licealisty tylko po to by się w nim zakochać (fakt że bohaterowie nie mają szansy pomiędzy różnymi napadami i wypadkami ze sobą porozmawiać wielkiemu uczuciu nie stoi na przeszkodzie). Wojciech i jego siostra są sierotami. Książka informuje nas o tym kilka razy za każdym razem dodając kolejne poruszające elementy historii. Pod sam koniec autorka dochodzi do wniosku, że porzucenie dzieci w kartonie na przystanku jest za mało tragiczne, więc dorzuca jeszcze że był to przystanek rzadko uczęszczany i gdyby nie wypadek obok to nikt by tych dzieci nie znalazł i by umarły. Bo widzicie taka to książka, gdzie samo bycie sierotą czy ofiarą pobicia jest zdecydowanie zbyt mało znaczące. Zresztą wzruszyło mnie, że wymieniając swoje nieszczęścia życiowe gdzie znalazło się życie na ulicy, próba samobójcza czy prostytucja nasz poeta nie zapomina dodać że musiał studiować zaocznie mimo dobrych wyników matury. Nic dziwnego że bohater stracił śledzionę i wolę życia (na raz). A to tylko dwie z wielu nieszczęsnych postaci.
Dodatkowo w książce postacie napisane są wyłącznie jedną cechą ale jest to cecha doprowadzona do absurdu. Jeśli matka jednego z bohaterów jest pobożna, to jest to pokazane wręcz karykaturalnie. Cały czas jest w kościele, tylko się modli, nie sypia z mężem, zakłada salkę modlitewną w mieszkaniu, słucha tylko proboszcza itp. Jeśli trener koszykówki podjudza chłopaków z klasy żeby bili homoseksualistów, to trener ów jest synem ludzi którzy podpalali obozowiska cygańskie zaś w mieszkaniu ma podobizny Hitlera i swastyki. Jeśli policjant jest dobry i przyjął sprawę to jego zaangażowanie jest tak wielkie, że wraz z narzeczoną jeździ za sprawą (przypomnijmy to się dzieje w Polsce a sprawą jest pobicie na ulicy bez żadnych podejrzanych i świadków) po całej Polsce. Jeśli autorka ustali że siostra poety jest wygadana i porywacza to dziewczyna nie będzie miała ani jednej normalne sceny, gdzie nie rzuca kimś o ścianę, nie bije po pysku itp. Jeśli autorka chce pokazać homofobiczną pielęgniarkę to zrobi to w sposób ta karykaturalny, że nie będzie w tym ani odrobiny wiarygodności. Chyba nad wszystkimi góruje jednak babcia Kamila, która jest tu złem wcielonym, postacią która ma na koncie nie tylko śmierć męża, bicie ludzi na ulicy ale nawet psu kark ukręciła.
Tu trzeba byłoby się na chwilkę zatrzymać przy realiach książki. Głównie dlatego, że ta książka nie ma realiów. Dzieje się gdzieś w Polsce i to Polsce teoretycznie współczesnej. Nie mniej można tu np. jako ważny punkt fabuły znaleźć budkę telefoniczną. Budek telefonicznych już nie ma. To szczegół ale w sumie z tych szczegółów wyłania się taki świat którego nie ma. Autorka zresztą uznała, że nie będzie sobie zawracać głowy jakąkolwiek nazwą miasta, wiec historia dzieje się w mieście. Ale nie wiemy jakim. Wiemy natomiast na pewno że w świecie Rodo Boya nie ma żadnego RODO. Policjanci, lekarze, psychologowie, wszyscy mówią wszystkim wszystko. Obcym osobom, sobie nawzajem, przekazują informacje o stanie medycznym pacjentów każdego kto o to zapyta, przekazują sobie akta, szukają zaginionych ojców itp. Patrząc na ten element powieści można bez trudu dojść do wniosku, że autorka po prostu nie przejmowała się realiami tylko napisała tak, żeby jej się to w całość składało. A potem okrasiła to tu to tam jakimiś nazwami. I tak okazuje się, że np. u Kamila na strychu są skrzypce Stradivaliusa. To chyba najbardziej kuriozalny element całej historii. No może poza tym w którym skrzypek pozwala na to by ktokolwiek woził te skrzypce w bagażniku samochodu. Jasne tak jest dużo łatwiej napisać książkę jak człowiek zupełnie nie musi się przejmować realiami, nie mniej wtedy nie jest to dobra książka. Inna sprawa, że w tym całym odrealnionym świecie pojawia się np. refleksja że koniecznie trzeba wyemigrować do Kanady jak się jest w Polsce homoseksualistą, bo warszawscy geje źle traktują tych przyjeżdżających z prowincji.
Do tego ta kuriozalnie przeładowana nieszczęściami powieść raczy nas co pewien czas scenami tak źle napisanymi, że człowiek jest w stanie wybaczyć autorce, ale chce głowy redaktora (lub redaktorki). Wśród moich faworytów znajduje się moment kiedy chłopak masturbuje się tuż przed popełnieniem samobójstwa i jego jęk zgrywa się z dźwiękiem nadjeżdżającego pociągu oraz ta w której policja zjeżdża się w jedno miejsce by szukać zaginionego nastolatka i właśnie ten moment grupa uczniów wybiera by skopać naszego bohatera. Bo oczywiście grupy tego typu rzucają się na homoseksualistów zwłaszcza kiedy w okolicy są zastępy policji. Co pewien czas są też w tej książce opisy licznych erekcji które mają nam pokazać że mamy do czynienia z rozbuchaną seksualnością nastolatków, ale wypadają po prostu śmiesznie. Ewentualnie ktoś pisze wiersze lub egzaltowane listy do zaginionego ojca (w których o wspomina o tych nieszczęsnych erekcjach bo wydaje się że do tego sprowadza się wrażliwość nastolatków). Lubię też scenę w której lekarz chce porozmawiać z siostrą poety by powiedzieć, że podejrzewa u niego większe obrażenia, ale zanim zdąży cokolwiek konkretnego powiedzieć ta rzuca nim o ścianę stwierdzając, że może się nawet kurwić byle jej brat żył. Co jest zupełnie bez sensu bo nikt nie mówi w tej scenie o niczym poza koniecznością większej ilości badań (bo poeta jak to poeta kaszle krwią).
Przyznam szczerze – jestem w stanie autorce trochę wybaczyć. Ludzie często dochodzą do wniosku, że muszą napisać książkę. Tu autorka wyraźnie z sercem na wierzchu postanowiła napisać o tym jaki koszmarny, pełen cierpienia (skumulowanego) jest świat i jacy straszni, straszni, straszni (powtórz jeszcze kilka razy straszni) są ludzie dla homoseksualistów. Jacy oni wszyscy (ci homoseksualiści) są biedni, bici i prześladowani. Tak bardzo się na tym skupiła, że trochę zapomniała dopisać im charakter. Do tego wszystko brzmi trochę jak te spektakle przeciwko zażywaniu narkotyków które oglądałam w gimnazjum. Przygotowywali je ludzie o dobrych sercach, którzy pokazywali jak od jednego blanta do morderstwa które popełniłeś na ulicy, jako bezdomny, by dostać kasę na poślednią heroinę mija tak z pół roku. Po drodze bohaterowie zwykle łapali AIDS i umierała im ukochana. To ten sam typ opowieści, który z tamtymi opowieściami poza brakiem realiów i nagromadzeniem cierpienia łączy też nawet element braku spojrzenia na bohaterów jak na prawdziwych ludzi. Bo nasi bohaterowie homoseksualni kochać się mogą, na myśl o sobie mogą dostać nawet erekcji, ale już pocałunku pani autorka nie opisze, bo pewnie byłoby to za dużo. Podobnie jak wizja że mogliby się zakochać młodzieńczo na chwilę, a nie tak na całe życie. Bo przecież dobrzy homoseksualiści zakochują się na zawsze w pierwszej miłości i biorą ślub. Zupełnie jak kiedyś bohaterki z powieści dla pensjonarek (tu muszę pochwalić Osińską której bohaterowie się wciąż kłócą i są na wiecznej granicy rozstania).
Mam natomiast pretensje do wydawnictwa. Trzeba mieć odrobinę odwagi i powiedzieć nawet miłej i zaangażowanej osobie, że powieść się nie nadaje. Trzeba mieć też świadomość, że nie wypuszcza się na wąski rynek powieści dla młodzieży z mniejszości takiego gniota. Literatura dla młodzieży nie jest łatwiejszą literaturą, wręcz przeciwnie wymagam od niej więcej. Trafia na czytelnika podatnego, ale też w przypadku książek mniejszościowych, zagubionego albo nie doinformowanego. A tu dostaje łzawe tragedy porn, napisane sztucznym językiem, egzaltowane i okraszone pretensjonalnymi wynurzeniami. Taki rzeczy szesnastolatek może napisać, ale nie powinien czytać. Zresztą takiemu szesnastolatkowi trzeba pomóc znaleźć dobry styl a nie mu to wydawać. Jak wspomniałam – miałam nie miłe wrażenie, że książka się ukazała bo wydawnictwo postanowiło znaleźć kogoś w miejsce Osińskiej. Zresztą pojawia się promocyjne zdanie na stronie „Polubiłeś Fanfika? Pokochasz Rado Boya”. No więc mogę powiedzieć, że po lekturze Rado Boya coraz cieplej myślę o Fanfiku. Pod tym względem książka zadziałała – wyleczyła mnie z zastrzeżeń jakie miałam w stosunku do prozy Osińskiej. Na tym tle wygląda na to, że nic lepszego o mniejszościach wśród młodzieży nie znajdziemy.
PS: Czytając książkę robiłam screeny scen które były opisane złym językiem, albo były po prostu niedorzecznie głupie. W pewnym momencie przestałam bo zorientowałam się że robię po prostu screeny kolejnym stronom książki.