Skończyłam szkołę przekonana, że jestem osobą niesamowicie leniwą. Teraz kiedy piszę ten post w środku nocy refleksja nad tym czy rzeczywiście jestem leniwa nie daje mi spokoju. Nie dlatego, że chcę się tej cechy wypierać – raczej dlatego, że mam wrażenie, że źle ją definiujemy. I jest to wpis o tym, że nie robić jest czasem zdecydowanie lepsze niż robić.
Wydaje mi się, choć mogę się mylić, że do pewnego stopnia każdy z nas jest leniem. Nie znałam nigdy jednostki, która z równą ochotą przystępowałaby do wszystkich możliwych zajęć. Każdy z nas ma pulę obowiązków którą odwleka – dla niektórych to pisanie magisterium, dla innych zmywanie, dla jeszcze kogoś innego – wyprawa na pocztę. Myślę, że spotkanie kogokolwiek kto każdą rzucą mu pod nogi czynność wykonywałby z równą ochotą i entuzjazmem byłoby co najmniej niepokojące. Zresztą czy jest cnotą wyrzucać śmieci z takim samym entuzjazmem z jakim zabieramy się za lekturę książki? Nie jestem pewna. Zresztą przyznam szczerze, że całe moje życie stojąc przed wyborem – odkurzyć mieszkanie a obejrzeć serial czy poczytać książkę wybierałam (wzorem mej matki) to drugie. I choć rozumiem potrzebę posiadania porządku w mieszkaniu, a także wiem że sporo osób łączy odkurzanie z czytaniem – w każdym momencie swojego życia wybrałabym inną czynność.
Jednak co ciekawe – moje przekonanie o lenistwie nie wynikało z migania się od obowiązków domowych. To prawdę powiedziawszy był trochę ogólnie sport rodzinny i cud, że kiedykolwiek ktokolwiek coś w naszym domu zrobił bo nikt nie za bardzo miał ochotę na cokolwiek czego nie lubił. Nie mniej moje przekonanie o własnym lenistwie wyniosłam ze szkoły. Nie chciało mi się odrabiać prac domowych, nie miałam ładnych szlaczków w zeszycie i w pierwszej klasie gimnazjum oddałam referat o planetach przygotowany w nocy pod kołdrą przy wsparciu światła latarki. Sromotnie przegrał z laminowanym referatem mojej koleżanki napisanym na komputerze. W szkole zawsze się czegoś nie uczyłam, starałam się coś odpisać albo przynajmniej opanować niesłychanie skuteczny sposób udawania że nie ma mnie na lekcji. Moje lenistwo prowadziło mnie do sytuacji paradoksalnych kiedy np. nie odrobiłam pracy domowej na polski, ale ponieważ słuchając wypracowań innych uczniów doszłam do wniosku, że też tak potrafię odrobiłam pracę domową na lekcji. Dostałam piątkę ale nie uszło to uwadze mojej nauczycielki, która przy okazji mnie pouczyła.
O swoim lenistwie byłam też raczej przekonana na studiach – pracę roczną zaczynałam pisać dopiero pod koniec pierwszego semestru, zaś jeśli chodzi o lektury do egzaminów, co roku obiecywałam sobie że zacznę je czytać już w pierwszym miesiącu nowego semestru, po czym próbowałam posiąść wiedzę, z kilkunastu opracowań w jeden wieczór. Prawdę powiedziawszy studia pamiętam głównie jako wyliczanie ostatniego dnia w którym muszę zacząć pracować nad pracą zaliczeniową by się jakoś wyrobić. Zdarzały mi się egzaminy do których uczyłam się dopiero po tym jak zdałam egzamin poprzedni – a że na zaocznych studiach potrafiła się sesja ułożyć tak, że kilka egzaminów składało się w jeden ciąg to bywały takie egzaminy do których uczyłam się tylko jedno popołudnie.
Nie wiem kiedy pierwszy raz uświadomiłam sobie, że być może nie jestem aż tak leniwa jak mi się wydaje. Tak jasne – nadal zabieram się do pracy bez specjalnego wyprzedzenia ale doświadczenie pokazało mi, że w sumie pracuję lepiej czując na plecach zimny oddech zbliżającego się terminu niż mając mnóstwo czasu. I tak – ustawiłam się w życiu mniej więcej w ten sposób by jak ognia unikać rzeczy, których unikałam w szkole – nie robię więc codziennie dokładnie tego samego i sama jestem sobie żeglarzem i okrętem. Choć kończenie pracy o 3 w nocy może się wydać przejawem heroizmu to wygląda zdecydowanie lepiej wtedy kiedy człowiek wyzna, ze nie umie pracować przed 22. Widzicie – ja sobie przedpołudnia prawie odpuszczam. Potem jak muszę pracować to pracuje. Tak długo aż jest zrobione. Zwykle się udaje. Jak się nie udaje – cóż – wtedy zwykle okazuje się, że nikt nie zakładał że mi się uda i dostaję chwilkę dłużej. Nie jestem może najbardziej pracowitą ze wszystkich jednostek nie mniej patrząc na ilość moich zobowiązań, które jakoś daję radę wypełniać – nie mogę się nazwać leniem patentowanym.
Nie mniej im dłużej się zastanawiałam nad moją własną percepcją lenistwa tym bardziej doszłam do wniosku, że wcale nie jest ona zakorzeniona w mojej niechęci do prac domowych i sprzątania naczyń ze stołu po obiedzie. Otóż – problemem jest to, że we współczesnej kulturze wolny czas często staje się przedmiotem niepożądanym, który postrzega się jako przestrzeń niepokojącą i wymagającą natychmiastowego wypełnienia, albo udawania że jej nie ma. Tymczasem ja mam w sumie w życiu sporo wolnego czasu. Takiego który oczywiście poświęcam niekiedy na pracę ale częściej na siedzeniu w kinie, spacerowaniu po mieście i piciu kawy przy telefonie. Co więcej – sporo mojego zawodowego sukcesu oparte jest na tym że mam wolny czas – którego jest być może odrobinę więcej niż wśród moich czytelników – co daje mi energię by oglądać czy czytać to na co oni – często zmęczeni nie mają już czasu. Dla tego co robię nadmierna pracowitość jest zabójcza. Wolny wieczór przed telewizorem – jak najbardziej budujący. Nie mniej kiedy człowiek widzi w kalendarzu wolne dni i nie wypełnione pracą godziny czuje niekiedy lęk, że oto musi stanąć oko w oko z własnym lenistwem. Że skoro już plany zawodowe nie przygniatają do ziemi to może należałoby zrobić jeszcze jedno parnie, wysprzątać szafę i odkurzyć żyrandol. Nic nie robienie wymaga tylu uzasadnień, że lepiej coś zrobić albo najlepiej zapisać się na zajęcia.
Słowo prokrastynacja robi ostatnio karierę i w sumie to całkiem ciekawe. Otóż upowszechnienie tego słowa zakłada, w sumie że w każdym niemal momencie swojego życia powinniśmy nad czymś pracować a fakt, że się do tego jeszcze nie zabraliśmy a skoncentrowaliśmy na czymś innym – to właśnie prokrastynacja. I oczywiście istnieje realna prokrastynacja – jak wtedy kiedy masz zadzwonić do lekarza po wyniki badań i zrobisz to zaraz po tym jak wyczyścisz grill w kuchence, albo wtedy kiedy musisz przygotować sylabus na zajęcia i zajmiesz się tym jak tylko ułożysz swoje długopisy od tego z najmniej zużytym wkładem do tego który zaraz się wypisze. Nie mniej w 90 procentach przypadków zamiast prokrastynacji mamy po prostu naszego starego znajomego – czas wolny. Czas wolny to taki twór który ma prawo występować pomiędzy jedną a drugą pracą. Więcej – całkiem sympatycznie się z niego korzysta jeśli nie założymy, że wszystko co nie jest pracą stanowi podejrzany element życia świadczący o jakimś takim naszym głębokim lenistwie.
Przyznam szczerze – w życiu nie poznałam wielu osób prawdziwie leniwych czy gnuśnych. Spotkałam za to sporo pracowitych osób przekonanych, że jakiekolwiek wytchnienie, czy nawet niechęć do niektórych koniecznych czynności sprawiają że są leniami. Tymczasem prawdziwe lenistwo zdarza się tak naprawdę rzadko. Większość osób które są w stanie codziennie docierać do pracy powinno sobie wykreślić bycie leniem z opisu charakteru. Podobnie jak każdy freelancer który jednak dotrzymał terminu – nawet jeśli zarwał noc by się zmieścić w czasie. Być może czas byłoby przywrócić lenistwu właściwy status – tego jednego z największych grzechów człowieka. Bycie mało entuzjastycznym wobec niektórych aspektów życia nie jest lenistwem – jest byciem człowiekiem. Zresztą – jak mówi mój ulubiony obrazek – pokazujący śpiące Zwierzaki – „Nie jesteś niesamowicie leniwy, po prostu jesteś ssakiem”. I taka jest prawda – ilekroć myślę, że jestem leniwa patrzę na mojego śpiącego kota. Z nieskrywaną zazdrością.
Ps: Moja matka pewnie to napisze w komentarzu więc wyprzedzam ja w dzieleniu się faktem, że koło matury zaczęłam się wyjątkowo migać od wszystkiego wymawiając się nauką do egzaminu i w sumie nie przestałam korzystać z tej wymówki do chwili kiedy się wyprowadziłam od rodziców.
Ps2: Dla tych przerażonych tym że nie odkurzam – Mateusza to relaksuje więc nie zginiemy w kurzawie i zamieci.