Kiedy byłam dzieckiem i rodzice zabierali mnie w góry, była pewna zasada. Jeśli bardzo padało nie szliśmy na dłuższe wycieczki, tylko wybieraliśmy się do jakiejś doliny np. Strążyskiej a potem przez resztę dnia czytaliśmy książki. Ba! Powstała nawet z tego pieśń, którą wymyślił mój brat. Miała słowa „Już nadszedł czas, w błocie po pas, iść do dolinki” (śpiewana na melodię zaskakująco marszową). Niestety najwyraźniej już nie jestem dzieckiem. Bo dziś, gdy za oknem widać było głównie chmury matka oświadczyła, że naszym planem na dziś jest Kasprowy.
Tu trzeba zaznaczyć, że ów plan matka przedsięwzięła jeszcze w Warszawie. Ponieważ w tym roku wybrała się w góry także w czerwcu (naiwnie myślałam, że to ostudzi jej szalone zapały) to była już na Kasprowym, ale chce zejść inną trasą i kupiła bilety na kolejkę. Wyznam szczerze – miałam mieszane uczucia. Z jednej strony – byłam wdzięczna losowi, że ktoś mnie na górę wwiezie. Z drugiej – miałam wrażenie, że człowiek powinien raczej uciekać od chmur deszczowych a nie próbować stać się z nimi jednością.
Na nic jednak moje rozterki i dylematy. Matka była nieustępliwa. Pojawiłyśmy się więc pod kolejką sporo za wcześnie, tym samym mogłyśmy obserwować zjawisko niespotykane. W środku sezonu, w roku, kiedy w Tatrach są wszyscy, pod kolejką na Kasprowy nie było nikogo. Znacie tą sytuację, kiedy w horrorach bohaterowie zachowują się irracjonalnie, i idą do tej chatynki w lesie, mimo że wszystko wskazuje, że tam coś ich zje. Mniej więcej tak się czułam patrząc jak w miejscu zazwyczaj przez ludzi obleganym nie ma nikogo. Mój niepokój spotęgował fakt, że dostałyśmy się do pustawego wagonika pół godziny wcześniej niż godzina na bilecie.
Na szczycie Kasprowego stało się jasne, że ludzie mieli pewne trudno do podważenia argumenty. Było zimno, było mokro, deszcze padał w poziomie. Przez chwilę miałam szaloną myśl, że może matka zobaczywszy te warunki powie do mnie najpiękniejsze dwa słowa na świecie „Może, zjedziemy” ale potem przypomniałam sobie, z kim mam do czynienia. Złożyłyśmy więc peleryny, rozłożyłyśmy kijki trekkingowe i ruszyłyśmy przed siebie. Trzeba przyznać, że udało się nam rozgryź wielką tajemnicę Tatr w sezonie. Jeśli chcesz iść po szlaku bez nikogo wybierz najgorsze możliwe warunki atmosferyczne. Może część ciebie będzie chciała umrzeć ale za to będziesz mogła o słodkich objęciach śmierci rozmyślać na pustej ścieżce.
Wyznam wam szczerze – jest taki moment, kiedy zastanawiam się czy moje uczucie względem matki ma jakieś granice. Dziś dopadło mnie w połowie zejścia, kiedy zdałam sobie sprawę, że z suchych rzeczy mam jedynie bieliznę a to i tak dlatego, że chyba już mój organizm przestał odróżniać suchość o mokrości. Do tego, nad Tatrami przesuwały się dziś opady przelotne. Opady przelotne w Tatrach znaczą mniej więcej tyle. Idziesz i leje. Potem nagle przestaje lać i zaczyna ci być trochę ciepło, bo masz na sobie rzeczy, które co prawda nie przemakają ale są umiarkowanie przewiewne. Zdejmujesz z siebie rzeczy nieprzemakalne i z trudem upychasz je tak by wilgoć nie przejęła całego twojego plecaka. Robisz dwa kroki. Zaczyna znów padać. Powtarzasz czynność z pięć razy.
Pod Murowańcem postanowiłam przeprowadzić mały protest. Zebrałam w sobie wszystkie obecne we mnie pokłady asertywności i ryzykując życiem oraz relacjami rodzinnymi zaproponowałam byśmy nie szły jak zwykle przez Boczań albo Jaworzynkę, ale wybrały drogę, która schodzi zupełnie w dół w okolice Murzasichla. Tu muszę zaznaczyć, że moje rozumowanie było podyktowane dwoma faktami. Pierwszy – oznaczało to, że droga, która rozciąga się przed nami wiedzie wyłącznie w dół. Drugi – przez całą trasę mijała nas wycieczka Portugalczyków, którzy bardzo głośno i radośnie komentowali swoje górskie przygody. Nie przeszkadzają mi Portugalczycy, ale z racji różnic między językami są bardzo głośni. A ja nie cierpię, jak ktoś jest głośny w górach.
Moja propozycja została przyjęta bez entuzjazmu, ale gdzieś w połowie drogi szacowna matka przyznała mi rację, że miło się idzie przez las drogą, na której nikogo nie ma. Co prawda mniej więcej w połowie zejścia przypomniałam sobie, że w tym roku po górach łazi wyjątkowo dużo niedźwiedzi, ale matka zapewniła, że niedźwiedzie boją się nas bardziej niż my ich. Nie chciałam jej powiedzieć, że może JEJ się boją bardziej, bo jeśli chodzi o mnie to nie jest to do końca pewne.
Zejście szło nam w miarę sprawnie, to znaczy tak sprawnie jak może iść zejście dwóch osób z których jedna zdała sobie sprawę, że w jej butach górskich odkleja się wewnętrzna wkładka przez co zrobiły się niewygodne. Nie mniej dotarłyśmy do końca drogi i tu stał się cud. Otóż na szosie, na której nic się nie zatrzymuje nagle, dostrzegłszy nasze dwie sylwetki (a wyglądałyśmy jak pierwszej klasy hobbity) zatrzymał się bus. Tu ciekawostka – zatrzymał się trochę za nami, więc ja jako człowiek bardzo zmęczony puściłam się sprintem by go dopaść. Moja matka twierdzi, że był to pierwszy raz w jej życiu, kiedy widziała, jak biegam.
W Zakopanem okazało się, że po pierwsze – wszyscy ludzie, którzy nie poszli w góry są na Krupówkach a po drugie – zdecydowanie muszę kupić nowe buty. Co prawda przed zakupami matka pozwoliła mi zjeść obiad (co więcej sama zjadła!) ale potem wyznaczyła bardzo jasny plan. Na całe szczęście w górze Krupówek znalazł się profesjonalny sklep, w którym sprzedawca nie tylko sprzedał mi rzeczywiście fajne górskie buty ale poinformował, że nie mam szerokiej stopy. Jest to jedyna rzecz, która nie jest u mnie szeroka. Matka była zachwycona i stwierdziła „Jakbyś nie dostała butów to nie wiem co by jutro było”. Wyznam szczerze, że szybko zaczęłam żałować zakupu.
Kiedy tylko dopadłam do pokoju hotelowego zapadłam w drzemkę. Musicie mnie zrozumieć – organizm przyzwyczajony do ciepła i schronienia doznał szoku. Kiedy matka obudziła mnie po godzinie za oknem była już prawdzie apokaliptyczna pogoda. Deszcz lał się z nieba niemal strumieniami. Matka stwierdziła, że albo pójdziemy na kolację albo zostaniemy w pokoju. Po przejrzeniu naszych zasobów okazało się, że mamy dwa jabłka i sezamki. Chyba moje wspomnienie o sezamkach sprawiło, ze matka kazała mi założyć sweter, nieprzemakalne spodnie, górskie buty, kurtkę przeciwdeszczową i pelerynę i udać się z nią na kawę.
Gdy piszę te słowa za oknem nadal widać gównie chmury, a temperatura przypomina, że sierpień to prawie jesień. Matka jest jednak bardzo zadowolona, bo przecież nie zmarnowałyśmy dnia i byłyśmy na spacerze. Lekarze mówią, że tego się nie leczy ale może warto…
PS: Matka jest niesamowicie rozczarowana, bo zrobiłyśmy tylko 24 tysiące kroków. Czy ktoś mógłby napisać do twórców aplikacji by chodzenie po górach w deszczu liczyli podwójnie– inaczej mnie wykończy.