„Mogłabym cię budzić w sumie pięć minut później” powiedziała matka z rozbrajającą szczerością zaraz po tym jak zupełnie nieprzytomna w pełnym ubraniu usiadłam na łóżku, bo czekałyśmy aż będzie za dziesięć do otwarcia hotelowej stołówki. Myśl ta musiała ją rozbawić, bo uśmiechnęła się szeroko do samej siebie i wróciła do porannej lektury jakiegoś kryminału dużo mniej niepokojącego niż moje życie. Ja zaś wykorzystałam owe nadmiarowe pięć minut nad smutną refleksję nad własnym losem.
Prawda jest jednak taka, że dziś zebrałam całą dostępną mi odwagę i powiedziałam, że co prawda chodzenie dwadzieścia kilometrów jest fajne i w tym tempie do końca tygodnia pokonamy odległość równą tą która dzieli Zakopane od Krakowa, ale czy może wziąć pod uwagę, że ja ogólnie prowadzę siedzący tryb życia i chciałabym jeszcze kiedyś usiąść. Matka spojrzała na mnie wzrokiem wyrażającym najwyższe rozczarowanie i powiedziała, że muszę po prostu się rozchodzić i zabierze mnie do Chochołowskiej a potem na Grzesia i będzie mi lepiej. Miałam ochotę powiedzieć, że tak istotnie martwi nie czują bólu, ale czy to naprawdę jest jej cel.
Niezależnie od moich wewnętrznych niepokojów udałyśmy się pod Dworzec Autobusowy znaleźć bus który zawiezie nas do wrót doliny. Kiedy szłyśmy spokojnie moja ekologiczna butelka na wodę zrobiła „pyk”. Owo Pyk wynikało z faktu, że odskoczyła jej zakrętka. Zakręciłam butelkę zrobiłam dwa kroki po czym cóż… butelka znów zrobiła „pyk” tyle że trochę głośniejsze. Szybko stało się jasne, że butelka z każdym krokiem robi „pyk” coraz częściej a co więcej owo pyk coraz bardziej zaczyna przypominać dźwięk jakbym chodziła z małym pistoletem na kapiszony. Sprawa stała się dość stresująca, bo pół biedy, że można zalać wszystko wodą ale nosić ze sobą butelkę która strzela to już jednak za dużo przygód nawet jak na mnie. Po drodze udało mi się zakupić nową butelkę, przelać do niej zawartość starej (którą od tego momentu nazywamy butelką terrorystyczną) i ku uciesze matki stać się ofiarą butelki, która robi „pyk”. Perfidna radość matki nie trwała bardzo długo, gdyż dosłownie kilka minut po tym jak dojechałyśmy do Chochołowskiej jej butelka (tej samej firmy) też zrobiła „pyk”, oblewając swoją zawartością ławeczkę i trochę plecaka. Czy teraz mnie to bawiło? A jakże. To znaczy bawiło mnie bardzo do czasu, kiedy nie upuściłam mojej nowej butelki ułamując jej osłonkę do dziubek z którego się pije. Wygląda na to, że nie dorosłyśmy do korzystania z tak skomplikowanych eko wynalazków.
Sama Dolina Chochołowska ma dwie ciekawe cechy. Po pierwsze – co roku jest albo dłuższa, albo krótsza i ja mam poważne podejrzenia, że coś do niej dokładają albo odejmują żebym się nie nudziła, ilekroć tu jestem. Druga cecha, którą dolina ujawniła dopiero kiedy doszłyśmy do schroniska – w Chochołowskiej pada. Przynajmniej padało tam w zeszłym roku (kiedy rozpętała się burza i musiałyśmy zawrócić) i w tym, kiedy zaczęło lekko padać gdy podeszłyśmy pod schronisko. W schronisku usiadłyśmy na obowiązkową szarlotkę i herbatę zajmując miejsce przy stoliku, gdzie jakiś chłopiec przekonywał swoją matkę, że to nie jest przelotny opad i absolutnie nie można iść dalej. Nigdy nie czułam takiej więzi emocjonalnej z przypadkowym dzieckiem. Tymczasem matka Zwierza wypiła herbatkę, spałaszowała pół szarlotki i oświadczyła, że chyba już nie pada i możemy iść dalej.
Wychodząc przed schronisko miałam poczucie głębokiej niesprawiedliwości, bo nie po to człowiek cichutko modli się o deszcz, żeby zajmował on tylko jakieś nędzne pół godziny, kiedy siedział w schronisku. Najwyraźniej powinnam zacząć reklamować swoje możliwości przywoływania pogody w mediach, ponieważ dosłownie po kwadransie zaczęło lać. Ja mam taką śmieszną zasadę, że jak leleje tak że nic nie widzę to raczej wolę iść w dół niż w górę. Matka Zwierza ma zasadę, że ogólnie nie ma znaczenia. Jednak moja sugestia, że może być tam wyżej jeszcze bardziej mokro i ślisko chyba na nią wpłynęła. Może wpłynął na nią fakt, że jak ostatnia sierota nie wzięłam ze sobą porządnej kurtki, bo przecież miało być ładnie. Ogólnie po głębokim westchnieniu pełnym rezygnacji (które tłumaczę sobie mniej więcej „Mam troje dzieci i zgadnij które nie jest udane”) poszłyśmy w dół.
Musicie wiedzieć, że miałam przebiegły plan, że skoro pada ja nic niewiedzę, a obie w naszych pelerynach wyglądamy jak zmoknięte hobbity to mama pozwoli mi skorzystać z takiej małej kolejki, która wozi turystów gdzieś z połowy trasy. Wydawało mi się to logiczne. Matce Zwierza wydało się logiczne, że czterdzieści minut spaceru w deszczu to minimum pokuty za to, że nasza wycieczka okazała się spacerem. Ostatecznie punkty kardio, kroki i inne mierniki poziomu zmęczenia Zwierza i zadowolenia jego matki nie nabiją się same. Ze smutkiem spojrzałam na kolejkę i posłusznie ruszyłam w dół próbując zestawić stan, w którym się znajdowałam (zmoknięta w lesie) z pojęciem odpoczynku.
Po powrocie do Zakopanego stało się jasne, że jesteśmy świadkami załamania pogody co było tym śmieszniejsze, że podczas kiedy myśmy nieco marzły i mokły ze stolicy dochodziły głosy, że tam z nieba leje się żar. U nas o żarze mówić nie sposób za to zjadłyśmy dobre rozgrzewające jedzonko popijając je herbatą, bo wiadomo, że tylko to przywróci człowieka do życia. Po południu zrobiłyśmy też przemiły spacer bocznymi uliczkami Zakopanego, gdzie jest – o czym już pisałam zupełnie pusto i w taki letni chłodniejszy wieczór – po prostu przeuroczo.
Co prawda, kiedy wróciłyśmy do hotelu okazało się, że nasz pokój zostawiłyśmy nie zamknięty. Ponieważ jednak jest to hotel Rzemieślnik to zarówno mój laptop jak i tablet leżące na samym wierzchu czekały nie ruszone, zaś moja matka uświadomiła mi, że ja nawet przekręciłam wychodząc klucz w zamku cóż z tego, skoro zapomniałam wcześniej zamknąć drzwi na klamkę. Order z ziemniaka proszę przysłać pocztą. Choć gdyby ktoś zwinął mi laptop mogłabym pójść spać zamiast pisać ponaglana przez matkę. A co do dnia odpoczynku, o który prosiłam – wyszło, że dziś przeszłyśmy dwadzieścia jeden kilometrów. Kiedy zwróciłam uwagę mamy, że jednak mamy różne definicje odpoczynku. Matka Zwierza stwierdziła, że przecież nie doszłyśmy jeszcze do Krakowa i mam nie narzekać. Jeśli mrugnę trzy razy przyślijcie pomoc
Ps: Coś ugryzło mnie w nogę i moim zdaniem odczyn alergiczny jest taki, jakbym miała trzecią nogę. Matka Zwierza stwierdziła, że może mi coś jest a może nie i przecież mogę chodzić. Mam wrażenie, że gdyby mi odpadła noga matka zasugerowała mi, że można też kicać po górach.