Obudziłam się z myślą, że czeka mnie dziś wysiłek. Zapowiedzią wysiłku było a.) matka budząca mnie o godzinie, która zdecydowanie nie była ósmą b.) światło, które padało na moją poduszkę ewidentnie dając znak, że moja wizja najintensywniejszych opadów deszczu od czasów potopu była jedynie marzeniem sennym. Jak się jednak miało okazać, dzisiejszy dzień bardziej niż pod znakiem wysiłku stał pod znakiem pogody. Rzekłabym co najmniej niesprzyjającej w najbardziej pokrętny sposób.
Okazało się bowiem, że słońce co prawda pada na moją poduszkę, ale nad górami zalegają chmury, które do tego idą w górę co ponoć zwiastuje deszcz. Co więcej aż dwie z trzech aplikacji pogodowych które mamy zainstalowane zapowiadały o jedenastej burzę. Musicie tu wiedzieć, że o ile moja matka boi się burzy normalnie to ja na słowo burza chowam się pod najbliższym stołem i trzęsę się niczym ratlerek w Sylwestra. Zaproponowałam więc, że może nigdzie dziś nie pójdziemy, posiedzimy sobie, poczytamy, poleżymy relaksik taki. Matka spojrzała na mnie jakbym właśnie zaproponowała, żebyśmy się upiły i zaczęły w piwnicy hotelu na domowym samizdacie drukować egzemplarze Manifestu Komunistycznego albo coś równie irracjonalnego.
Moja próba wyjaśnienia jej, że mój plan dnia to tak zwany „odpoczynek” (słowo na wszelki wypadek przeliterowałam) spełzła na niczym, gdyż jej oczy powiększały się tylko i zaczęła przekrzywiać głowę trochę jak pies, który próbuje zrozumieć nieznany język swojego właściciela. Innymi słowy okazało się, że moja definicja odpoczynku dość drastycznie nie zgrywa się z jej definicją. Jednak po pewnym czasie, kiedy byłam już naprawdę w desperacji matka ma stwierdziła, że chyba wie o co mi chodzi, i że kiedy w latach studenckich jeździła w góry prawie na trzy tygodnie to sobie robiła z przyjaciółką jeden taki dzień, ale to jest absolutnie niedopuszczalne, jeśli jedzie się tylko na tydzień. Dodajmy, że od pięciu lat nie miałam więcej niż tydzień urlopu na raz więc wygląda na to, że wpadłam na swoisty wakacyjny paragraf 22.
Ponieważ jednak zbliżała się burza (ta o 11) matka zaordynowała, że jedziemy do Kościeliskiej i najwyżej się wycofamy jak będzie padać. Miała też pomysł by przejść z Kościeliskiej do Chochołowskiej, ale tu pojawiła się moja obawa przed niedźwiedziem. Widzicie jakiś czas temu zachęcony brakiem turystów w tatrach niedźwiedź zaczął regularnie schodzić do Kościeliskiej i najpewniej przebywa właśnie gdzieś w tamtej okolicy. Co ciekawe, mój lęk przed zemstą niedźwiedzia nie jest zupełnie nieuzasadniony, bo dosłownie dwa dni temu szłyśmy ścieżką, na której potem go widziano, więc w mojej głowie pojawił się już cały horror, w którym niedźwiedź próbuje zjeść mnie osobiście. Co prawda matka Zwierza tłumaczyła mu, że niedźwiedź naprawdę nie jest ze mną na osobistej wojennej ścieżce, ale jej łatwo mówić ona najwyżej zwieje do góry zostawiając mnie na pastwę dzikiego mieszkańca Tatr.
W każdym razie poszłyśmy Kościeliską, która jest najbardziej zatłoczonym miejscem w Tatrach co jak podejrzewam przeszkadza absolutnie wszystkim, ale mnie do pewnego stopnia bawi, bo mogę podsłuchiwać ludzi. Podsłuchuję głównie rodziców z dziećmi. Rodzice mówią dzieciom, że jeśli nie będą mówiły to się nie zmęczą idąc pod górę, że jeśli nie będą biegały to się nie zmęczą idąc pod górę, że jeśli nie będą szły za rękę to będzie im łatwiej, że jeśli będą liczyć kroki to będzie szybciej. Ogólnie rodzice mówią dzieciom wiele rzeczy poza okrutną prawdą, że chodzeni pod górę zawsze jest męczące, nawet jak się jest dorosłym i idzie się zupełnie samemu, w milczeniu, równomiernym tempem. Jak nie jest męczące to nie jest pod górę. Rodzice powinni szybciej uświadamiać swoim dzieciom, że życie nie niesie żadnego pocieszenia poza szarlotką i herbatą na końcu trasy.
Ponieważ tłumy są jednak męczące co pewien czas odbijałyśmy w bok zrobić krok czy dwa w kierunku jaskini czy bocznego szlaku, bo matka Zwierza poszukiwała jeziora (nie tego jeziora co myślicie tylko jakiegoś innego). W pewnym momencie doszłam do wniosku, że wzmiankowane przez matkę jezioro w ogóle nie istnieje tylko jest to perfidna próba zagonienia mnie pod górę w miejscu, gdzie jest zupełnie płasko. Kiedy próbowałam ją namówić na przerwę wskazując piękno górskiego potoku, matka moja rzekła tylko „Kasia, to się nazwa woda” i poszła dalej. Ponoć ludzie chodzą po górach dla metafizycznych zachwytów, ale najwyraźniej jedyna rzecz jaka zachwyca moją matkę to fakt, że w schronisku na Ornaku nie ma zasięgu więc absolutnie nikt nie jest jej w stanie wysłać maila z pracy. „Mogłabym tu poczytać” rzekła matka, tak jakby nigdy nie znajdowała czasu na czytanie w normalnych warunkach (żeby było jasne matka Zwierza zaczyna właściwie każdy dzień od zdania „fajną książkę wczoraj czytałam i za każdym razem mówi o innej książce).
Nie da się spaceru do Kościeliskiej nazwać wycieczką choć muszę przyznać, że mam wrażenie, że ów spacer przeciążył jakiś ostatni system w moim organizmie, bo po powrocie okazało się, że nadwyrężyłam sobie kostkę w nodze prawej, zaś na nodze lewej coś mnie ugryzło tak bardzo, że mam po trzech dniach dwa razy tyle nogi. Matka Zwierza skomentowała ten fakt z niesmakiem twierdząc, że to moja słaba kondycja (najwyraźniej gdybym tak jak ona przez całą pandemię chodziła tam i z powrotem po korytarzu mieszkania 10 tys. kroków dziennie to mój organizm sam zwalczył by reakcję uczuleniową na ugryzienia) i wyrażając głębokie niezadowolenie, że utykam. Po zlustrowaniu mojego ugryzienia na nodze matka dodała, że przecież to nie ona mnie ugryzła więc powinno być dobrze, zaś kiedy wskazałam jej, gdzie mnie boli noga prawa stwierdziła, że to żadna kostka tylko coś wyżej i naprawdę tam nie ma nic ważnego.
Tu należy dodać, że zostałyśmy w ogóle oszukane przez burzę. Ta która miała być o jedenastej została przez nasze aplikacje przełożona na godzinę czternastą i w chwili, w której to piszę po godzinie dwudziestej pierwszej jeszcze nie nadeszła choć straszyła nad Zakopanem. Reakcja matki na takie postępowanie pogody była jak najbardziej racjonalna – zagroziła ona głośno aplikacji pogodowej (a właściwie aplikacjom) że jeśli nie zaczną podawać właściwiej pogody to je odinstaluje. Miejmy nadzieję, że zrozumieją te groźby. Co ciekawe, ponieważ wyprawa była krótka. nie zasłużyłam dziś na popołudniową drzemkę, więc udało się nam nadrobić kilkanaście tysięcy kroków. To ucieszyło matkę, która stwierdziła, że ze 150 punktów kardio które powinna wyrobić w tym tygodniu ma już 194 co jest pewnym osiągnięciem biorąc pod uwagę, że jest poniedziałek.
O ile na drzemkę nie zasłużyłam to matka powiedziała, że ma ochotę na imieninowego drinka (którego wypiłyśmy ledwie z jednodniowym poślizgiem) i kolację. Ponieważ obie mamy słabość do krupniku z Małej Szwajcarii (najlepsza restauracja w mieście) udałyśmy się tam by zjeść krupnik na spółkę. Nie był to nasz pierwszy raz, ponieważ dokładnie to samo zrobiłyśmy wczoraj. Jednak w przeciągu jednego dnia zaszła fundamentalna zmiana. O ile w niedzielę krupnik podawano w kociołku, z którego łatwo rozlewało się do dwóch misek o tyle w poniedziałek zupę podawano w jednej bardzo wysokiej misce. Jadłyśmy wiec krupnik z jednego talerza w eleganckiej restauracji starając się wyglądać mniej więcej dystyngowanie. Być może to mnie zgubiło, bo zabrałam się za jedzenie zbyt szybko i poparzyłam sobie usta wrzącą zupą. Matka Zwierza bardzo się z niego śmiała po czym włożyła do ust łyżkę z gorącą zupą i poparzyła sobie gardło. Chciałabym nadmienić, że na ogół jesteśmy całkiem inteligentne a niektóre z nas mają nawet tytuły naukowe.
Kiedy – z trudem idąc na moich pogryzionych i nadwyrężonych nogach spytałam mamy jakie są plany na jutro powiedziała radośnie, że jutro Kasprowy. Kiedy zapytałam co będziemy robić, jeśli jutro będzie padać stwierdziła, że będziemy po prostu moknąć na Kasprowym. Wy czytajcie a ja idę szukać tego niedźwiedzia to jest jakieś rozwiązanie.