Mama obudziła mnie o ósmej. Jej zdaniem to dowód, że pozwoliła mi odpocząć, wyspać się i w ogóle zaznać rekonwalescencji potrzebnej przy kontuzji. Moim zdaniem świadczy to o tym, że mieszkam z osobą o skłonnościach sadystycznych. Nie mniej skoro już zostałam obudzona nie pozostało nic innego jak spróbować postawić obolałą kostkę na podłodze i odpowiedzieć sobie na pytanie – czy ten dzień będzie składał się z chodzenia, leżenia czy może turlania się do przodu.
Nie powiem, jest taki moment w czasie każdej wyprawy górskiej kiedy schody w hotelu Rzemieślnik stają się wyzwaniem godnym wejścia na Rysy. Tak było też dziś rano kiedy powoli stawiałam kroki bokiem na kolejnych stopniach narzekając na to, że moje kijki trekkingowe zostały w pokoju. Schodziłam na śniadanie. Nie powinno was dziwić, że moja matka zbiegła niemalże z pierwszego piętra i stała na podeście schodów radośnie się śmiejąc. Nie wiem czy za to nie odbierają praw rodzicielskich. Za śmianie się z cierpienia własnego dziecka. Jednocześnie muszę przyznać, że może nie powinnam się dziwić bo ostatecznie jest to ta sama osoba, która kilkanaście minut wcześniej śmiała się z faktu, że tak spaliłam sobie skórę głowy, że nie mogę się uczesać.
Trzeba jednak przyznać, że matka Zwierza zdecydowała się na niesamowite poświęcenie polegające ni mniej, ni więcej na tym, że mimo dobre pogody, zgodziła się zostać ze mną w Zakopanem i obserwować na własną rękę, w ramach socjologicznej obserwacji uczestniczącej co to takiego jest ten odpoczynek, o którym jej tyle mówię od kilku dni. Moja wizja tego dnia była dość prosta – kilka kroczków w lewo, kilka w prawo – spokojny nie wymagający spacer ulicami Zakopanego, które nie są Krupówkami. Ostatecznie, jak już wam pisałam – sporo jest w Zakopanem miejsc ładnych i niemal pustych, tylko trzeba nie iść tam, gdzie idą wszyscy turyści. Matka pokiwała głową i wyglądała nawet na rozumiejącą ten koncept.
Powiem tak – udało mi się usiąść na pół godziny w cieniu drzewa na Równi Kurpowej wśród pustych trawników z cudownym widokiem na góry. Matka siedziała obok i nie wyglądała jak osoba w stanie ciężkiego szoku. Jednocześnie jednak, kiedy po wszystkich dzisiejszych spacerach wróciłam do pokoju i rzuciłam okiem na ilość kroków które przeszłyśmy krokomierz poinformował mnie, że było ich 22 tys. Nie chcę mówić, że komuś się tu na mózg rzuciło, ale zasugeruję, że być może odpoczywanie z moją matką zawsze kończy się mniejszą lub większość ilością zdobytych w ten sposób punktów kardio. Być może wynika to z wypowiedzianej przez moją matkę dewizy „Nie po to płacimy za pokój hotelowy by potem w nim siedzieć”.
Trzeba jednak przyznać, że spacerowało się miło, choć nie ukrywam – motyw przewodni naszego spaceru po Zakopanem był dość specyficzny. Otóż chodziłyśmy wśród położonych nieco z boku drogich hoteli, fantazjując w którym z nich mieszkałybyśmy, gdyby było nas stać. Matce Zwierza zależało zwłaszcza na pokazaniu mu miejscowego hotelu Radisson, pod którym stwierdziła „O, a tu nie mieszkamy i nie będziemy mieszkać” co stanowi specyficzną motywację. Ja z kolei snułam wizję cudownego wyjazdu, w czasie którego człowiek melduje się w hotelu Aquarius i codziennie po wycieczce korzysta z uroków sąsiadującego z nim Zakopiańskiego Aquaparku. „To dałoby się pewnie zrobić w listopadzie” rzekła matka Zwierza chyba nie rozumiejąc korelacji pomiędzy temperaturą otoczenia a pragnieniem moczenia swojego ciała w dużej ilości wody.
Przy czym jeśli swoją wizję Zakopanego opieracie wyłącznie o to co dzieje się na Krupówkach to proszę was bardzo żebyście kiedyś – tak jak my w czasie tego jednak pandemicznego, wyjazdu – postawili sobie za punkt honoru je omijać jak najszerszym łukiem. Wtedy nagle miasto nie jest wcale zatłoczone, można sobie posiedzieć w ciszy nad potokiem, popatrzeć na piękne, często drewniane budynki, pochodzić po ulicach tak cichych że bycie przechodniem wydaje się niemal zakłócaniem ciszy domowej. Sporo jest tych ulic, spokojnych, pustych, wcale nie krzyczących banerami, i wcale nie świecących tandetą. Nie trudno tam trafić i nie trudno zrobić taki fajny spacer. I żeby nie było – ja do wakacyjnej tandety nic nie mam, jest na całym świecie. Po prostu jestem obecnie w nastroju w którym duża ilość ludzi budzi we mnie lekką panikę. Plus jest ta pandemia.
Nie da się jednak ukryć, że nasz spacer choć miły i przerywany na jeszcze sympatyczniejsze posiłki miał w sobie coś smutnego. Ów smutek wynika z faktu, że patrząc na góry, które dziś wyjątkowo pięknie wznosiły się nad miastem, trzeba sobie uświadomić, że do wyjazdu czasu jest coraz mniej a nie coraz więcej i już niedługo Tatry za oknami zastąpią bloki i trzeba będzie znów żyć zupełnie normalnie, bez wizji, że każdy dzień bez wycieczki i bolących nóg jest dniem straconym. Co prawda im jestem starsza tym bardziej próbuję przekonać samą siebie, że życie to bycie w Zakopanem przerywane drobnymi interwałami przebywania w Warszawie, ale cóż – interwały nie chcą się zmniejszyć a pobyty w Zakopanem wydłużyć. Choć może i dobrze, bo nie wiem czy dużo więcej bym przeżyła.
Ps: Oczywiście jak tylko wyjechałam z Warszawy, męża mego ugryzł kleszcz i to na dodatek taki co go zaraził Boreliozą. Jak to pięknie podsumowała moja znajoma – ty ledwo chodzisz, on ma Borelizoę. – chyba nie powinniście przebywać z dala od siebie.