MCU nie daje nam już innowacyjnych filmów. Więcej, nie daje już nawet filmów w których cokolwiek może nas naprawdę zaskoczyć. W sumie tłuczemy plus minus tą samą historię w kolejnych odsłonach już od dobrych paru lat. Żeby jakoś zatrzymać entuzjazm widzów trzeba coś wymyślić. Guardians of the Galaxy podpowiadali, że filmy super bohaterskie są bardziej strawne jeśli są podlane odpowiednią ilością humoru. Thor: Ragnarok podpowiada że być może kręcenie komedii jest w ogóle lepszym pomysłem niż bawienie się w kino super bohaterskie. Wpis nie zawiera spoilerów.
Nikt nie broni traktować Thor: Ragnarok poważnie, w końcu niby wszystko jest tu na miejscu. Nasz główny bohater powraca po stoczonej (kolejnej zwycięskiej) walce do Asgardu by zdemaskować Lokiego (który pod koniec poprzedniego filmu zajął miejsce Odyna), wybrać się na poszukiwanie ojca, poznać nowe zagrożenie – Helę swoją przyrodnią siostrę i zdecydować się stawić mu czoła. Tym razem problemem nie jest dorastanie do odpowiedzialności, ale po pierwsze – poznanie swoich prawdziwych mocy, a po drugie – w ogóle dostanie się na miejsce ostatecznego starcia. Thor trafia bowiem na Sakaar, planetę która składa się głównie ze śmieci. Tu znajduje sojuszników i musi stawić czoła Heli. Czyli znów dobrze znany nam schemat. Zwierz chyba nikogo tu jakoś niesłychanie nie zaskoczy stwierdzeniem, że ta poważna linia fabularna rozgrywa się dość sztampowo i stanowi wyraźny pomost pomiędzy kolejnymi elementami dużej fabuły MCU.
Patrząc na pomniejsze wydarzenia filmu nie ma wątpliwości że nadchodząca wielka produkcja – Infinity War sporo skorzysta na tym co wydarzyło się w Thor: Ragnarok. Zresztą jeśli mowa o poważniejszej stronie filmu – to jedna z niewielu produkcji w której możemy zauważyć prawdziwe, duże konsekwencje zdarzeń. Filmy MCU mają z konieczności, skłonność do wracania do mniej więcej sytuacji wyjściowej. Tzn. bohaterowie mogą być w nieco innym układzie niż dotychczas ale wcześniej czy później wiemy, że mogą pokonać zło i wrócić do superboahterowania. W przypadku Thor: Ragnarok konsekwencje wydarzeń z udziałem Heli wydają się jednak nieco bardziej dalekosiężne – pokonanie zła nie obywa się bez sporej ofiary, a nie wszystkie rany szybko się goją. Zwierzowi to się spodobało, choć co ważne – nie jest to szczególnie nachalne przesłanie produkcji. Zresztą w ogóle jeśli chodzi o poważniejsze przesłanie to film raczej się z nim bardzo nie pcha.
Dlaczego? Bo Thor: Ragnarok jest zdecydowanie komedią. Może kosmiczną komedią akcji ale komedią. I to co więcej, niesłychanie zabawną. Taika Waititi (kto by pomyślał, że reżyserzy staną się głównym produktem eksportowym Nowej Zelandii obok wełny) w sposób bardzo przemyślany i bardzo sprawny nakręcił komedię z mnóstwem improwizowanych dialogów (Imdb podaje że było to nawet 80% dialogów na planie). Komedię miejscami absurdalną, miejscami błyskotliwą. Opierającą się w dużym stopniu na możliwościach aktorów. Wyszło doskonale. Dlaczego? Ot np. scena w której Thor walczy na arenie z Hulkiem. To co dzieje się wtedy na twarzy Toma Hiddlestona – nawet bez jednej linijki dialogu, to komediowe złoto. Dowcip jest tu oparty tylko o zabawną frazę (ta też się oczywiście pojawia) ale o dość krępującą sytuację. Ostatecznie bowiem nie tylko na dowcipnych onelinerach da się zbudować zabawny film (czego chyba nie do końca zrozumieli twórcy drugiego Guardians of the Galaxy). Inna sprawa, ten komizm się jednak różni. Czasem chodzi o zabawną linijkę tekstu, czasem o mimikę (uśmiech Thora jest przecudowny), czasem o wspomnienia z dzieciństwa, czasem o to jak skomplikowane są relacje w rodzinie Thora. Te elementy komizmu – od „dostał piłką po głowie”, przez ‘to kolega z pracy” po „W dzieciństwie zawsze chciałem być Walkirą”, nigdy nie popadają w taki głupawy rechot. Chyba najlepiej humor tego filmu obrazuje Korg. Wielki kosmita zrobiony z kamieni, silny, z duszą rewolucjonisty. A jednocześnie bardzo sympatyczny, delikatny i przyjacielski. W sumie nikt w tym filmie nie jest dupkiem. Wszyscy są mniej lub bardziej możliwi do polubienia. Zwierz musi wam powiedzieć – lubi takie filmy. Bo lubi sympatyzować z bohaterami.
Właśnie skoro przy bohaterach jesteśmy. To chyba tak naprawdę dopiero pierwszy film o Thorze w którym Thor naprawdę jest głównym bohaterem. Dotychczas – kiedy na pierwszy plan wysuwały się jego emocjonalne potyczki z Lokim i wtedy nagle okazywało się, że Loki – przynajmniej zdaniem fanów kradł Thorowi film. Tu nie ma na to miejsca. Po pierwsze – nareszcie Thor jest na pierwszym planie i zarówno aktorsko jak i fabularnie to zdecydowanie jego film. Loki po prostu nie ma miejsca by go mu zabrać. Po drugie – od momentu obsadzenia Chrisa Hemswortha w roli Thora było jasne że to aktor który umie być zabawny – ale tu w komedii naprawdę rozkwita i w sumie tworzy dużo lepszy obraz swojej postaci niż w poprzednich filmach. Zresztą udało się tu zrobić coś co w poprzednich filmach słabo wychodziło. To znaczy od pierwszego filmu mieliśmy oglądać jakąś przemianę i dorastanie Thora. Tymczasem dopiero tu zwierz miał wrażenie, że udało się jakoś realnie bohatera zmienić – chociażby przypomnieć widzom, że mocą Thora nie jest rzucanie młotem a władanie piorunami.
Tu następuje ten moment kiedy Zwierz musi napisać o obsadzie. Ogólnie zdaniem zwierza – nikt nie odstaje. I wszyscy zasługują na wzmiankę. Zacznijmy od wspomnianego już Hemswortha, który nareszcie sprawia wrażenie jakby grał swoją rolę całkowicie komfortowo. Jego Thor jest zabawny, odrobinę nieporadny, często zbyt porywczy i wściekły. Ale jednocześnie, jest taki miły i fajny – czy to wtedy kiedy mówi o tym jak bardzo kochał swój młot, czy kiedy w końcu godzi się z faktem, że Loki jest Lokim i nic tego nie zmieni. Cudowne są rozmowy Thora zarówno z Hulkiem jak i z Bannerem, rozmowy które pokazują, że być może Thor nigdy nie był najlepszym negocjatorem. Zwierzowi podoba się też bardzo nowy wygląd bohatera – bo rzeczywiście peruka zaczęła już trochę Thorowi nie pasować, a jego nowy strój uwolnił bohatera w końcu od estetyki z pierwszego filmu. Ogólnie zwierz miał wrażenie jakby Hemsworth się doskonale bawił swoją rolą, a jednocześnie dawał nam dużo prawdziwszego Thora niż kiedykolwiek wcześniej.
Teraz dwa słowa o Lokim. Po pierwsze – czy możemy stworzyć ogólnoświatowy komitet na rzecz obcięcia włosów Lokiego? Ta peruka w której gania Hiddleston robi się z filmu na film coraz paskudniejsza. Sam Loki jest tu dokładnie taki jaki być powinien. Z jednej strony domyślamy się, że musiał użyć całego swojego wdzięku by na planecie na której możesz być albo gladiatorem albo pożywieniem stać się dworzaninem, z drugiej – to wciąż bohater który w sumie chce tego by brat go szanował a lud Asgardu kochał jak zbawcę. Hiddleston osiąga szczyty robiąc miny w czasie walki Thora, ale to zdecydowanie nie jest jego film. I dobrze bo w sumie Zwierz odniósł wrażenie że ta postać zyskiwała zbyt dużą wagę w MCU. Co nie zmienia faktu, że zwierza bawi fakt, że w sumie jest Loki postacią która nigdzie nie może czuć się bezpiecznie bo tylu sobie narobiła wrogów.
Zwierz zaskoczeniem przeczytał, że Hela – Bogini śmierci i siostra Thora jest pierwszą kobiecą antagonistką w filmach Marvela. Co ciekawe, zdaniem zwierza, problem z Helą jest taki, że choć jej metody są niedopuszczalne, to w sumie ma ona sporo racji. Rzeczywiście jest córką Odyna, rzeczywiście została wygnana (Odyn musiał czytać jakiś bardzo słaby podręcznik rodzicielstwa skoro jedynym dzieckiem którego nigdy nie wygnał był Loki) i rzeczywiście należy się jej tron. Jest też prawdą, że może się czuć wykorzystana, a przynajmniej zraniona tym, że jej własny ojciec poprawił historię. Zresztą motyw poprawiania historii i wykasowywania z niej tego co akurat nie pasuje do współczesności jest całkiem niezłym przytykiem pod adresem współczesnych potęg. Zwłaszcza kolonialnych. Wszak jak Hela ładnie zauważa rozglądając się po Asgardzie „Skąd wzięło się to złoto” jak nie z cierpienia, krwi i łez. Asgard jawi się tu więc jako taka kolonialna potęga, która co prawda teraz żyje w pokoju, ale zanim zaczęła obwoływać się opiekunem licznych światów i wymiarów, najpierw podbiła je i zagarnęła bogactwa. Jakbyśmy to skądś znali. Co prawda problem z Helą jest taki, że jej rewizjonizm historyczny przewiduje powrót do tradycji hegemona podbijającego kolejne kolonie ale poza tym ma ona naprawdę sporo racji. Zwierz cieszy się, ze postać zagrała Cate Blanchett. Już pomijając fakt, że była po prostu cudownie królewska czy majestatyczna to do tego po prostu widać że doskonale się bawiła. Inna sprawa – takich ról w filmach akcji zwykle nie dostają uznane aktorki dramatyczne koło 50. Zwykle dostają jakąś matkę, doradczynię czy mądrą kobietę. A tymczasem jak widać spokojnie mogą w ludzi rzucać milionem sztyletów.
Jak zwierz pisał w filmie wszyscy są doskonali. Oglądając Tessę Thompson w roli Walkirii zwierz zastanawiał się nad tym jak pięknym obrazem znaczenia reprezentacji w filmach było obsadzenie czarnoskórej aktorki w tej roli. Bo spójrzcie – kiedy Kenneth Branagh obsadził Idrisa Elbę jako Heimdalla, przez social media przetoczyła się dyskusja, że jak to tak, żeby Heimdall był czarnoskóry. Ale jednocześnie – czyniąc tak stworzył kanon, gdzie nie ma jednego koloru skóry mieszkańców Asgardu. Wtedy była dyskusja, i niezadowolenie, ale otworzyło to każdemu kolejnemu reżyserowi drzwi do obsadzania w tych rolach dowolnych aktorów – bo nie było już drzwi do wyważenia. Na tym to polega – dasz choć jedną szansę i wszystko się zmienia. Co do samej Tessy Thompson to zwierz bardzo polubił jej postać, głównie dlatego, że jest bardzo kompetentna i choć z jednej strony wpada w schemat „jestem żołnierzem który chce zapomnieć” to z drugiej strony jest dość sympatyczna – zwłaszcza w scenach z Hulkiem/Bannerem. Poza tym nie ma żadnego wątku romantycznego ani też czegoś co miała Lady Sif czyli „nie mam wątku romantycznego ale wszyscy wiemy, że podkochuję się w Thorze”.
Tu wypada wspomnieć o Marku Ruffalo jako Hulk udowadnia, że chyba jedną z najbardziej skandalicznych decyzji w zarządzie Disneya było nie danie Hulkowi osobnego filmu. Teraz jest już chyba na to trochę za późno, a szkoda. Po pierwsze, nareszcie mamy naprawdę takiego Hulka na którego zwierz czekał. Mówiąc Hulk to w sumie żadna nowość. Prawda jest taka, że to jeden z największych potencjałów tej postaci. Z jednej strony jest to wykorzystane komicznie z drugiej – każe żałować, że pewnie Hulk w pozostałych filmach będzie musiał głównie miażdżyć. Zwierzowi podobał się też ten moment kiedy Mark Ruffalo udowadniał, że Bruce Banner może nie tylko jest wciąż wściekły ale na pewno wciąż sfrustrowany. Zwierz naprawdę miał wrażenie że w końcu – kilka filmów później, zobaczył na ekranie takiego Hulka którego powinien zobaczyć te lata lata temu kiedy debiutował on na ekranie kin. Robienie z Hulka zupełnie bezmyślnej maszyny do bicia, trochę jednak zubaża koncept tej postaci.
Dobrze jeszcze kilka słów o aktorach drugoplanowych. Na początek Jeff Goldblum. Zwierz nadal nie jest pewien czy aktorowi ktoś w ogóle powiedział, że gra w filmie. Goldblum jest najbardziej uroczym dziwakiem jakiego zwierz kiedykolwiek widział w jakimkolwiek wywiadzie czy talk show. Sporo tego jest w filmie. A jednocześnie – dziwactwo Goldbluma doskonale pasuje do jego roli radosnego władcy na wielkiej kupie śmieci. Ponieważ planeta jest chaotyczna i pozbawiona jasnych do zrozumienia zasad, to trudno się dziwić że jej przywódca sprawia wrażenie, jakby zawsze myślał o czymś innym. Zwierz musi też przyznać, że nigdy nie myślał, że zobaczy Anthony Hopkinsa grającego Lokiego grającego Odyna. Ale ponieważ zobaczył jest dużo szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej. I smuci go tylko fakt, że Hopkins dość wyraźnie postanowił wycofać się na bardzo dalekie krańce MCU. Warto jeszcze wspomnieć o Idrisie Elbie który z narracyjnego punktu widzenia ma tu najwięcej do zrobienia – bez niego całe ratowanie Asgardu nie miałoby sensu. Ale jednocześnie – zwierz ma wrażenie, że ktoś dowiedział się, że w Polsce podnoszą się głosy że z Idrisa był by świetny Geralt. Nie ma innego wyjaśnienia dla faktu, że biega po filmie w stroju w którym spokojnie mógłby wejść na plan wiedźmina i nikt by go nie wyprosił. Na koniec jeszcze Karl Urban – w roli która jest trochę komiczna, trochę schematyczna, trochę wzruszająca. I całkiem fajnie zagrana. Żadnych fajerwerków ale aktora nie zmarnowano.
Taika Waititi zrobił film który jest tak cudowna bombonierka. Otwierasz a w środku same dobre czekoladki i nigdy żadnej z nadzieniem kokosowym. A jednocześnie – nigdy nie jesteśmy do końca przygotowani co właściwie nam zafunduje. Najlepszym przykładem jest pojawiająca się na samym początku filmu cudowna scena przedstawienia w którym mieszkańcy Asgardu odgrywają szlachetne czyny Lokiego z drugiej części filmu. Patrzysz na tych aktorów i rozpoznajesz twarze. Myślisz sobie – sekundkę czy w tym filmie właśnie reżyser robi sobie dowcip ze swoich innych filmów, obsady, aktorów itp. A potem już nie myślisz za bardzo tylko się śmiejesz. Albo kiedy bohaterowie gubią coś w Nowym Jorku i nie może im pomóc nikt inny tylko Strange. Więc na dwie sceny pojawia się Cumberbatch. I taki to jest film w którym czasem zastanawiasz się kto pozwolił na to wszystko reżyserowi a potem dochodzisz do wniosku, że może nikt mu nie pozwolił i to było absolutnie najlepsze wyjście. Może tak właśnie jest że co pewien czas potrzebujemy reżyserów z zupełnie innej bajki. Zresztą w sumie powodzenie Thora: Ragnarok nie powinno być zaskoczeniem bo prawda jest taka że Taika Waititi w sumie nie robi złych rzeczy. To taki reżyser który właściwie zawsze trafia dokładnie w ten ton który sobie zaplanował. Najwyraźniej tego nawet wysoki budżet nie jest w stanie zmienić.
Warto tu też dodać, że film trochę odpowiada na wezwanie zwierza odnośnie nostalgii za latami osiemdziesiątymi. Otóż zwierz ma poczucie, że dla wielu nostalgia za tym okresem w popkulturze najlepiej jest adresowana produkcjami takimi jak Stranger Things – które grają tymi gadżetami epoki. Tymczasem zwierz zdecydowanie woli taką nostalgię, która realizuje się w twórczym i w sumie bardzo współczesnym nawiązaniu do tego co nas bawiło wtedy kiedy byliśmy młodsi. I taki jest właśnie Thor: Ragnarok – muzycznie, estetycznie i pod względem pewnych schematów fabularnych umieszcza nas w dobrze nam znanej przestrzeni z dziecięcych wspomnień. A jednocześnie nie przekracza tej granicy kiedy jest to tylko odgrywanie przeszłości. I to właśnie zwierz lubi bo wtedy czuje że może być sentymentalny bez koniecznego odgrywania jeszcze raz tego samego. To jest zdecydowanie zabawniejsze.
Na koniec zwierz musi wam przyznać, że wychodząc z kina zastanawiał się głównie nad tym dlaczego przy Strażnikach Galaktyki mimo komediowego wydźwięku nie bawił się dobrze ani na pierwszej ani na drugiej części zaś Thor: Ragnarok wywołał jego olbrzymi entuzjazm. Wydaje mi się, że tak naprawdę to kwestia odpowiedniego utrzymania tonu. W Strażnikach zwierz nie miał wrażenia, że ogląda komedię tylko ogląda film który za wszelką cenę stara się być niepoważny. W Thorze zwierz miał wrażenie, że ogląda bardzo dobrze zrealizowaną komedię z dobrymi efektami specjalnymi i z mnóstwem bohaterów którzy mają słabość do dziwnego makijażu. Ostatecznie właśnie ta spójność Thora przekonała zwierza do filmu. Poza tym – kurczę miło się czasem szczerze pośmiać z filmu. Ale chyba najmilsza Zwierzowi jest myśl, że Thor: Ragnarok doskonale udowadnia, że dobry reżyser to dobry reżyser. Bez względu na to czy robi niszową produkcję w Nowej Zelandii czy wysyła Thora na koniec świata.
Ps1: Zwierz z zaciekawieniem obserwował w licznych wypowiedziach zmianę narracji o poprzednich filmach o Thorze. Otóż zawsze narracja była taka że Thor jeden był fajny a Thor dwa to zły film. Zwierz który osobiście kocha oba z różnych nieobiektywnych powodów, ostatnio dostrzegł, że narracja doszła do momentu kiedy Thor jeden jest też nieudanym filmem. Tymczasem akurat pierwszy Thor zrobił dużo dobrego dla MCU (chociażby w zakresie obsady bohaterów), był naprawdę fajny i co najważniejsze – miał tyle Szekspira ile się da wsadzić w taką produkcję. Ogólnie ciekawe jest to zmienianie opinii o filmach z czasem, które zdaniem zwierza często następuje bez realnej rewizji tytułu – a częściej dlatego, że nasi znajomi zaczynają tak mówić i się powtarza taką opinię.
Ps2: Ten film ma absolutnie bezwstydnie cudowną ścieżkę dźwiękową.
Ps3: Zwierz ma taki jeden tajny sposób oceny filmów. Niezależnie od ich „obiektywnej” jakości zwierz zawsze wraca do swoich uczuć pod koniec filmu. Jeśli jest mu smutno, że się już kończy i ma nadzieję na jak najwięcej scen przed końcem – znaczy, że niezależnie od wszystkiego było dobrze. I prawda jest taka, że Thor 3 to chyba jeden z dwóch filmów MCU gdzie Zwierzowi było strasznie przykro że się skończyło.