Do lektury wspomnień Michelle Obamy zabierałam się trochę niepewnie. Zawsze mam problem z czytaniem biografii przy których mam wrażenie, że nie powstały z potrzeby serca ale z potrzeby wydawnictwa. Nigdy wtedy nie wiadomo, czy dostanie się dobrą pozycję czy coś przygotowanego jako najnowszy hit wydawniczy. Dlatego trochę mi zajęło zanim przekonałam się do narracji Michelle Obamy. I dobrze, bo to książka dużo ciekawsza niż może się wydawać.
W przeciwieństwie do Baraka Obamy, który choć został pierwszym czarnoskórym amerykańskim prezydentem z całą pewnością nie miał amerykańskiego dzieciństwa, ani typowej amerykańskiej rodziny, Michelle Obama wychowała się w Chicago, w niewielkim domu, w takiej trochę stereotypowej rodzinie. Kiedy była dziewczynką jej mama nie pracowała tylko zajmowała się domem, ojciec pracował w stacji filtracyjnej Chicago. Taka niczym nie wyróżniająca się czarnoskóra rodzina z Chicago, z mnóstwem krewnych i etyką ciężkiej pracy.
Dlaczego o tym wspominam? Bo o ile w przypadku Obamy można było założyć, że księga jego życia jest już tak pogmatwana na wstępie, że może on trafić wszędzie, to sama Michelle wspomina że rodzice wychowali ją w przekonaniu, że raczej spędzi resztę swojego życia w tej samej dzielnicy, w której się wychowała. To, że Barak Obama trafił do Białego Domu jest poplątane ale w sumie czy coś może być niemożliwe kiedy jest się Amerykaninem z Hawajów, synem Kenijczyka, który część dzieciństwa spędził w Indonezji. To, że do Białego Domu trafiła Michelle wydaje się dużo większym skokiem społecznym i życiowym. Zwłaszcza, że raczej nie mogła planując swoje życie liczyć na coś więcej niż własne zdolności, inteligencja i determinacja.
Przyznam bez bicia, że moim zdaniem najciekawsze są pierwsze rozdziały historii Michelle gdzie opowiada ona o kolejnych etapach swojej edukacji i przeskakiwaniu kolejnych życiowych celów. Dobre oceny w szkole, kolejne zdane egzaminy, Princeton, Harvard posada w dobrej kancelarii prawniczej. Obama pisze o swojej edukacji bez złudzeń – odhaczanie kolejnych osiągnięć stało się dla niej w pewnym stopniu ważniejsze niż cel, zaś ambicje zawodowe wyznaczała raczej aprobata ze strony otoczenia (jak sama pisze – miło było słyszeć pochwały gdy deklarowała chęć zostanie prawniczką) niż jakieś własne głębokie ambicje. Przy czym może moje większe zainteresowanie pierwszą częścią historii Obamy wynika z tego, że jednak na bieżąco śledzę amerykańską politykę i mam poczucie, że wiele z opisywanych przez nią historii z okresu prezydentury męża już znam.
Zresztą chyba najciekawsza jest w tym powtarzająca się kilka razu uwaga, że wiele było możliwe nie tylko dlatego, że rodzice nigdy nie stawiali granic ani jej ani jej bratu, ale także dlatego, że w odpowiednim momencie wiedzieli kiedy zaangażować się w edukację swoich dzieci. Obama wspomina, jak będąc w podstawówce została po działaniach matki przeniesiona z klasy w której nauczycielka sobie nie radziła, klasę wyżej gdzie chodziły bardziej uzdolnione dzieciaki. Michelle co pewien czas powraca z refleksją że przez wiele lat nie obchodziło jej co się stało z resztą dzieci, uczących się w słabej klasie. A przecież ta decyzja – jej rodziców – o tym by sie zaangażować w pewien sposób zaważyła na jej własnej dalszej edukacji. Ten fragment robi na mnie wrażenie o tyle, że w amerykańskiej kulturze mało kto jest gotów się przyznać, że własne sukcesy zawdzięcza też pomocy innych. Zresztą to dość dobrze pokazuje, jak zaangażowanie rodziców potrafi zmienić bardzo wiele.
Tym co chyba jest w książce najciekawsze, to moment w którym Michelle mając dwadzieścia parę lat odhacza wszystkie konieczne i obowiązkowe punkty na planie osiągnięć i orientuje się, że co prawda jest prawniczką po dwóch uniwersytetach Ligi Bluszczowej ale komplet nie interesuje jej to co robi – to bardzo ładna ilustracja problemu wielu zdolnych ludzi, którzy nigdy nie zatrzymywali się kolekcjonując kolejne osiągnięcia, pochwały i dyplomy i nigdy nie stanęli przed obowiązkiem zatrzymania się i zapytania samych siebie kim naprawdę są. Ponownie bardzo cenię opisanie tego momentu bo mam wrażenie, że jest udziałem wielu osób, które odnosząc sukces niekoniecznie są zachwycone miejscem do którego doszły w życiu.
Z książki bije wielka miłość do męża i córek choć przyznam szczerze – należy autorkę pochwalić za dyskrecję. Wie, ona że pisze zarówno o osobach prywatnych jak i takich które niekoniecznie mogą chcieć się dzielić ze światem prywatnością. Choć zajrzymy do rodziny Obamów to jednak nigdy nie przekracza w swojej narracji dobrego smaku i dystansu który sprawiłby wrażenie, że chce przed nami odsłonić całą prywatność swojej rodziny. Zresztą akurat uwagi nieco bardziej prywatne jak np. koszmarne bałaganiarstwo swojego męża, odsłaniała już przed nami wcześniej. Trzeba też przyznać, że książka ma w sobie pewną uczciwość pokazywania związku który teoretycznie jest partnerski. Bo nigdy Obama nigdy nie tłamsi swojej żony i rozumie jej potrzebę zmiany pracy, ale jednocześnie widać, że to ona żongluje coraz większą ilością piłeczek podczas gdy on idzie po coraz wyższe stanowiska. Na całe szczęście jest w książę wzmianka o koniecznej terapii małżeńskiej kiedy te dysproporcje w obowiązkach stały się zbyt duże. Nie mniej jest z tego nauka, że nawet cudowni intelektualiści z głową pełną równości społecznej mogą czasem nie rozumieć, że ich żonom nie jest wszystko jedno o której wrócą do domu.
Dodatkowo książkę czyta się ciekawie jako zapis wychodzenia z własnej grupy społecznej. Właściwie nie tyle wychodzenia a wybiegania. Michelle Obama przeskoczyła kilka płotków przemian społecznych (co jest pocieszające – jednak nie wszystkie granice zamknęły się ostatecznie) wychodząc z gorszej dzielnicy Chicago do najbardziej prestiżowego adresu w Stanach Zjednoczonych. Opisując swoje studia, pracę w kancelarii i coraz większe zaangażowanie w kwestie polityczne i społeczne co pewien czas pozwala nam poczuć jak wygląda ten proces, kiedy orientujesz się że wokół ciebie jest coraz mniej podobnych do ciebie osób, kiedy jest się w końcu jedną z pięciu czarnoskórych osób w firmie, czy kiedy po latach dowiadujesz się że koleżanka z pokoju w akademiku, przeprowadziła się na życzenie matki, która nie życzyła sobie by dzieliła jeden pokój z osobą czarnoskórą. Te rzucane to tu to tam uwagi – zawsze formułowane gdzieś tak z boku narracji tworzą chyba najciekawszą opowieść w całej książce. Jeśli człowiek pyta sam siebie – jak wyglądają losy amerykańskiej czarnoskórej inteligencji – przynajmniej częściową odpowiedź znajdzie w tej książce.
Nie będę ukrywać że nie jest to książka idealna. Osobiście mam największy problem z dość rozległymi opisami działań różnych organizacji w które angażowała się Michelle zarówno przed tym kiedy żoną prezydenta jak i już jako prezydentowa. Czytając te ustępy miałam poczucie, że są bardzo istotne dla samej autorki. Kto wie, może istotniejsze niż opowiadanie nam o swoim życiu, ale mnie osobiście nieco nudziły. Być może dlatego, że niewiele mają wspólnego z naszymi realiami. Natomiast patrząc na drogę polityczną zarówno jej (bo przecież nie jest to osoba zupełnie nie zaangażowana) jak i jej męża, dochodzę do wniosku, że politycy jednak powinni się rekrutować z działaczy społecznych i działaczy samorządowych. To jest jednak taka droga po której nie można być zupełnie obojętnym na różnice klasowe.
Książka trochę też podpowiada dlaczego Barack Obama był pod wieloma względami prezydentem wyjątkowym i bardziej anomalią systemu niż prawidłowością. Michelle Obama pisze o nim z podziwem jako o intelektualiście. I rzeczywiście patrząc na niego z boku – i to na wiele lat zanim został prezydentem można dojść do wniosku, że to ten irytujący rodzaj intelektualisty, który zawsze coś czyta, chce oglądać czarno białe filmy, a w środku nocy wpatruje się w sufit zadając sobie pytania o nierówności społeczne. Złotouści intelektualiści z dobrą prezencją i talentem do występów publicznych zdarzają się zdecydowanie rzadziej niż milionerzy z poparciem konserwatywnych środowisk. Zresztą nie bez przyczyny Michelle Obama nazywa swojego męża raz po raz jednorożcem.
Czytając wspomnienia Michelle Obamy poczułam do niej sporą sympatię. Może dlatego, że znam ten rodzaj kobiet – doskonale zorganizowanych, lubiących mieć ułożone i zaplanowane życie. Taki typ osób słabo nadaje się do życia politycznego, gdzie wszystko jest nieprzewidywalne. Ale jednocześnie – widać jak bardzo Michelle patrzy już teraz z dystansem na swoje podejście do życia i wydawane dawniej sądy. DO tego, nie mam wątpliwości, że to po prostu bardzo ciekawa, ambitna i inteligentna kobieta, która w swoim życiu stara się żąglować wieloma piłeczkami. Realizować zawodowe ambicje, wychowywać córki i pilnować męża który może i umiał zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych ale umiał też przegapić dealidne własnej książki. Gdzie w połowie czujemy się niemal zmęczeni czytając o wszystkich obowiązkach, zadaniach i pracach które podejmuje Michelle. Trudno powiedzieć dlaczego ale jest w tym zmęczeniu coś co wiele kobiet doskonale rozpoznaje jako własne przeżycie. Ta ciągła walka o bycie sobą, kiedy bycie sobą oznacza bycie pięcioma różnymi osobami na raz.
Choć po książkę Michelle Obamy sięgniecie zapewne dlatego, że to żona byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, to jednak osobiście polecam czytać ją jako historię bardzo ciekawej, inteligentnej kobiety, o której byśmy inaczej nie usłyszeli. Ale ponieważ jej mężowi dobrze poszło jedno przemówienie to teraz możemy poczytać jej naprawdę ciekawe wspomnienia. I pomyśleć ile jest na świecie takich kobiet, które same przebijają granice społeczne, walczą o to by być kimś w świecie i społeczności, a potem przechodzą w pamięci głównie jako żony swoich mężów.
Ps: Książkę do lektury dostałam od wydawnictwa Agora.