Nigdy nie zapomnę jak Jakub Ćwiek namówił mnie w Toruniu bym jednak wybrała się z większą grupą uczestników Coperniconu na pierwszego „Johna Wicka”. Myślałam, że dostanę głupie mordobicie a dostałam jeden z lepszych filmów w stylu „zabili go i uciekł zabijać” jakie widziałam w życiu. Dziś dwa filmy później próbuję sama sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego kocham Johna Wicka a trzecia część historii tego niezwykle sprawnego zabójcy sprawiła mi taką radość.
Tu na wstępie należy zauważyć, że druga część Johna Wicka z jednej strony rozczarowywała z drugiej – robiła to co przesądziło o fakcie, że John Wick stanie się kolejną obok Neo – wielką popkulturową rolą Keanu Reevesa. Otóż o ile w pierwszym filmie elementy budujące świat zabójców były jeszcze miłym dodatkiem, o tyle począwszy od drugiej części dostajemy coraz bardziej rozbudowaną wizję alternatywnego świata. Co więcej – świata który za sprawą naszego bohatera staje w obliczu wielkich przemian. Nie da się bowiem ukryć, że tym co wyróżnia filmy Chada Stahelskiego nie są tylko niesamowite sceny walki czy szybkie tempo narracji. Tym co sprawia, że trylogia o Johnie Wicku jest wyjątkowa, a przynajmniej na tyle by dostać już część czwartą, jest świat który buduje. Kiedy przyjrzymy się produkcjom sensacyjnym czy przygodowym to zwrócimy uwagę, że bardzo rzadko twórcy mają ostatnio odwagę zaproponować nam jakąś spójną alternatywną wizję rzeczywistości. Światotwórczość jest czymś trudnym i rzadko spotykanym, zwykle zostaje porzucona na rzecz efektownej akcji czy rozbudowywania psychologii postaci.
W Johnie Wicku psychologia postaci jest bardziej naszkicowana niż poważnie zarysowana. Co prawda trzecia część filmu przywraca równowagę, dając Keanu jakieś inne motywacje niż tylko zemsta za psa, ale wciąż – największą zaletą Johna Wicka jest to, że jest bohaterem niemalże przezroczystym. Określają go bardziej jego czyny i ogólna stylówka niż jakieś wypowiedziane głośno deklaracje. Co zresztą czyni tą rolę idealną dla Keanu Reevesa, który im mniej mówi tym ciekawszy się wydaje na ekranie. Poza tym jego oszczędna mimika sprawia, że w zależności od kontekstu John Wick jest postacią niesamowicie niebezpieczną albo niesamowicie zabawną. Nie zmienia to jednak faktu, że trudno uznać filmy z serii za jakiejś psychologiczne dramaty. Taka pewna schematyczność czy przezroczystość bohaterów zostaje wynagrodzona wspomnianym rozbudowywaniem świata przedstawionego. W części trzecie powoli wypełniamy luki w naszej wiedzy o działaniu morderców i ostatecznie poznajemy układ świata. Mamy rozproszone po całym świecie hotele gwarantujące bezpieczną przystań, których managerowie są niesamowicie wpływowymi ludźmi. Mamy dwa sposoby na płacenie i ściąganie długów – złote monety i signum wiążące przysięgą dwie strony. Mamy też radę która może wysłać swojego sędziego, gdy ktoś naruszył zasady obowiązujące w tym świecie. Jest sprawna administracja, instytucja ekskomuniki i desakralizacji. Jest nawet król który gdzieś na pustyni daje ostatnią szansę.
W tak zarysowanym świecie obserwujemy narastanie konfliktu – trzecia część filmu dość dobrze pokazuje jak działania Johna Wicka – pozornie dotyczące tylko jego, destabilizują cały system a jednocześnie sprawiają, że jak można się spodziewać – w kolejnych odsłonach historii będziemy przyglądać się nie potyczce jednego samotnego wilka ale całej armii. Fakt, że udało się w trzech filmach – wypełnionych głównie bardzo efektownymi scenami walki, stworzyć świat, jego system działania a także – wewnętrzny konflikt który jest ciekawy i angażujący dla widza – to wielkie osiągnięcie. Jednocześnie właśnie dzięki temu, że John Wick tworzy własny świat – rozgrywający się nieco obok naszej rzeczywistości, to zdecydowanie łatwiej wybaczyć jakiekolwiek bzdury scenariuszowe, czy nawet fakt, że niektóre sceny – jak np. taka która rozgrywa się w Casablance przypominają oglądanie jak ktoś przechodzi trudny etap w jakiejś strzelance. Co wciąż nie jest nieprzyjemne, bo naprawdę sceny walki i strzelaniny są tu zrealizowane po mistrzowsku, zwykle bez cięć na tych długich, wciągających ujęciach pozwalających wyczuć zmęczenie bohaterów.
Film choć prosty w strukturze i obsypany całkiem sporą ilością dowcipnych scen, wyróżnia się głównie dzięki dobrej ręce scenarzysty do pisania postaci na drugim czy trzecim planie, które wypełniają pewną emocjonalną pustkę którą zostawia w scenariuszu John Wick. Nie przeszkadza też fakt, że drugi plan zasiedlają coraz lepsi aktorzy od Halle Berry, przez Iana McShane, Laurence Fishburne’a po Anjelicę Huston. Choć nie będę ukrywać, że w trzeciej odsłonie przygód bezwzględnego (z pominięciem psów) asasyna najbardziej podobała mi się postać Zero granego przez Marka Cacascos – to taka postać która w dziewięćdziesięciu dziewięciu filmach na sto nie miałaby żadnego charakteru. Tu zaś nagle pojawia się nam przeciwnik Johna Wicka, który jest jednocześnie jego wielbicielem, wydaje się być też w niego trochę zapatrzony. Ten trochę komediowy element sprawia, że Zero staje się postacią, a nie tylko konieczną z punktu widzenia scenariusza ale też po prostu ciekawą a nawet – co może być pewnym zaskoczeniem – sympatyczną. Co ciekawe dopiero po zakończeniu seansu przeczytałam że tajemniczego przedstawiciela sądownictwa gra tam Asia Dillon. To osoba niebinarna – których w świecie kina nie ma zbyt wiele. Tymczasem okazuje się, że twórcy od razu pomyśleli o postaci jako niebinarnej i taką osobę znaleźli do zagrania roli. Nie odgrywa to żadnego większego znaczenia w samym filmie, ale pokazuje że w sumie zwiększenie reprezentacji nie jest aż takie trudne.
Oczywiście nie ukrywajmy – powodzenie filmu opiera się w dużym stopniu na tym, że główną rolę gra Keanu Reeves. Trudno sobie wyobrazić jakiegokolwiek innego aktora jako Johna Wicka. Co tak na marginesie jest olbrzymimi zwycięstwem twórców – bo rzadko udaje się ostatnio wprowadzić nową postać, która byłaby na tyle dobrze napisana i na tyle charakterystyczna, że nie tylko zrasta się z aktorem ale też trochę żyje własnym życiem. Wracając jednak do Keanu – to mam wrażenie, że w ogóle to jest rola naprawdę idealna, i widać że pisana pod niego. Wick to w duszy romantyk (wszak wszystko co robi, robi dla pamięci żony), do pewnego stopnia człowiek honorowy, na pewno bardzo przywiązany do psów. Ale też bezwzględny zabójca, który nie zmienia wyrazu twarzy strzelając przeciwpancernymi kulami do swoich przeciwników. No cały Keanu. Ale tak serio – nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek był w stanie zrobić z Johna Wicka pełną postać – a tu Keanu co pewien czas powie „Tak” albo „Nie” swoim zachrypniętym głosem i wiemy o Johnie absolutnie wszystko. Uwielbiam go w tej roli. W ogóle kiedyś muszę napisać jak przeszliśmy od śmiania się z aktorskiej ekspresji Keanu do bycia absolutnie zakochanymi w aktorze. Piszę w liczbie mnogiej bo nie wierzę by Zwierz był w tym sam.
Tu zresztą muszę się z wami podzielić pewną refleksją jaka przyszła mi do głowy w czasie oglądania filmu. Otóż choć wszyscy wiemy, że Keanu jest nieumarłym wampirem z portretem na strychu to jednak metryka aktora wskazuje że lat ma on już 54. Co więcej nie jest ani mięśniakiem, ani człowiekiem którego posłano na siłownię by budował jakiś niesamowity sześciopak. Oto w świecie w którym ekrany zaczynają zasiedlać coraz młodsi i coraz bardziej umięśnieni super bohaterowie komiksowi, John Wick wydaje się być jakimś specyficznym votum separatum. Nie jest co prawda zupełnie ludzki, można powiedzieć wręcz że kule się go nie imają co najmniej jak Supermana, ale jednak jest osadzony w zupełnie innym spektrum kreacji bohatera. W garniturze, pod krawatem, potrafi wyprzedzić konno zastęp motocyklistów – co nie jest szczególnie łatwe jak jest się zwykłym człowiekiem – ale paradoksalnie – fakt, że nie może nikomu wprost przywalić w mordę i jednym ciosem go powali, oraz że krew w niego ciecze często i obficie, czyni go specyficzną odmianą super bohatera. Jasne – wszystko przeżyje, ale wszystko go też będzie bolało, i nawet najwierniej liżący rany pies tego nie zmieni bo bohatera bolą nie tylko rozcięta skóra ale też złamane serduszko. Być może to odcięcie się do tego prostego kreowania młodego, umięśnionego herosa sprawia mi taka frajdę – nie dlatego, że to coś nowego dla dlatego, że to coś innego.
Ostatecznie John Wick – w tym w swojej trzeciej odsłonie to po prostu bardzo porządne kino rozrywkowe. Z całą pewnością nie zmieni waszego postrzegania świata, choć może sprawić, że zaczniecie poważnie myśleć o zainwestowania w lekcje jujitsu, czołg (tylko na to chyba John Wick nie ma odpowiedzi) i adopcję jakiegoś amstafa czy pitbulla bo sprawiają wrażenie słodziaśnych. Nie zmienia to jednak faktu, że trudno jest mi w tym momencie podać inną filmową serię, która tak odważnie proponowałaby jakąś nową wizję świata – nawet jeśli tylko w celach rozrywkowych. Co w sumie skłania do dość smutnej refleksji na temat kina rozrywkowego i sensacyjnego, które bardzo boi się zaproponować widzom coś czego nie znają. Ten lęk sprawia, że filmy stają się niemalże identyczne. I tak w sumie taka Atomic Blonde – która miała potencjał (i twórców) Johna Wicka, przepadła w mojej pamięci bezpowrotnie właśnie dlatego, że nie zbudowała spójnego świata przedstawionego. Ostatecznie stając się tylko ciągiem scen walki, które bez jakiegoś budzącego emocje kontekstu nużą. John Wick tworzy nam ciekawy alternatywny świat, o którym wciąż jeszcze nie wiemy wszystkiego. I to jest taka wartość dodana, że kiedy dowiedziałam się, że będzie część czwarta to wcale nie poczułam nawet najmniejszego znużenia wręcz przeciwnie – radość że jeszcze raz zawitam do tego świata.
Ps: Dawno temu pojawiła się informacja że ma powstać serial rozgrywający się w świecie Johna Wicka – opowiadający o sieci hoteli dla asasynów. Nie wiem czy to kiedykolwiek dojdzie do skutku, ale serio oglądałabym jak szalona.