To będzie post nietypowy, bo o muzyce i nietypowy bo chyba nieco krótszy od tych które piszę zazwyczaj. Wczoraj mogłam premierowo wysłuchać nowej płyty Lady Gagi „Chromatica” która pojawiła się w Internecie. To pierwsza płyta Gagi którą piosenkarka wrzuciła na rynek od czasu, kiedy w ogóle, dzięki Mateuszowi zaczęłam doceniać jej twórczość. I pierwsza przy której mogę cokolwiek powiedzieć, jak ją odbieram.
Zacznę od tego, że muzycznie trudno mi powiedzieć cokolwiek mądrego. Mam wrażenie, że po pewnym odejściu od takiej typowo tanecznej muzyki, Gaga trochę wróciła do tego z czym była kojarzona po swoich pierwszych albumach, zwłaszcza z „Artpop” z 2013. W ostatnich latach pojawiało się coraz więcej utworów Gagi które były takie, mało taneczne, czysto do zaśpiewania czy posłuchania. „Chromatica” składa się głównie z utworów, które można sobie wyobrazić puszczone w klubie, przy zgaszonym świetle, gdzie wszyscy tańczą i zatracają się w muzyce. Przy czym dla mnie tak „na ucho” to muzycznie płyta spójna. Najbardziej podoba mi się, że zgodnie z zapowiedzią – mamy do czynienia z płytą koncepcyjną w jakiś sposób dającą wyraz temu co Gaga robi do samego początku – łączenia muzyki, symbolicznego przekazu z teledysków (które tworzą jakąś narrację) i samej postaci Lady Gagi która jest przecież postacią sceniczną, wytworem artystycznym.
Nie dziwi mnie, że na singiel promujący płytę Gaga wybrała „Stupid Love” – jest to piosenka, która moim zdaniem najlepiej działa wyjęta z całej płyty – jest chwytliwa, prosta, miała naprawdę fajny teledysk (co ponowie sprawia, że płaczę, że na razie mamy tylko dwa) ale przede wszystkim – fajnie się do niej wraca i ją nuci. Trochę inaczej brzmi ona w kontekście całego albumu, gdzie to pragnienie miłości, tej głupiej leczącej, usprawiedliwiającej miłości, wydaje się dużo bardziej niespełnione, przynajmniej w kontekście związku (choć kto wie, czy chodzi tu tylko o związek romantyczny czy też nie należy tego rozpartrywać w kontekście związku twórca/ słuchacze – ostatecznie tego też twórca pragnie by go kochano). Reszta płyty zdaje się pokazywać, że tego bólu jest w życiu więcej niż miłości. Przy czym oczywiście – to jest płyta Lady Gagi jest tu trochę pocieszenia – wynikającego z poczucia wspólnoty i możliwości jakie daje artystyczna ekspresja . Co nie zmienia faktu, że dla mnie Chromatica jest płytą która bardziej smuci niż daje nadzieję.
W tym wszystkim – popie, elektro, i innych nawiązaniach muzycznych Gaga czuje się super, ale jednocześnie – nie pozwala nam zapomnieć, że mamy do czynienia z piosenkarką specyficzną. U Gagi jest tak, że spomiędzy tanecznych rytmów, i prostych słów wychodzą nawiązania kulturowe, traumy, pytania o kwestie relacji autora i stworzonego przez niego dzieła. Gaga sobie doskonale zdaje sprawę, że jej teksty powstają po to by nucić je bez zastanowienia albo tworzyć długie interpretacje i artykuły naukowe. Tertium non datur jak mawiali starożytni. Mnie osobiście to do Gagi najbardziej przyciąga, to świadome granie z dwiema warstwami jej publicznego oblicza – z jednej strony – jasne, że Gagę będzie się puszczać w klubach, i jasne, że na jej teledyskach będziemy oglądać doskonałe choreografie taneczne, ale jednocześnie – jest w tym ta artystyczna świadomość, która sprawia, że domagamy się czegoś więcej i z radością odkrywamy, że ktoś tworzy w pełni świadomie.
W zamieszczonych na Chromatica tekstach Gagi, widzę przede wszystkim zapis trudnych miesięcy czy może nawet lat (choć osoboście mam poczucie, że przełożenie płyty w jakiś sposób zbiegło się z koniecznością przerobienia nowych emocji). Widzę pragnienie miłości, poczucie, że związek się skończył, że jakaś relacja, z którą wiązało się duże nadzieje, okazała się pusta. Jak zwykle u Gagi mamy też próbę pozbierania się na nowo. Spod Gagi wykreowanej co pewien czas wygląda Stefani Germanotta, której nie bawią już sława i paparazzi i która chciałaby, żeby ktoś to zrozumiał, która zdaje sobie sprawę, że sama stworzyła potwora, który daje jej życie ale jednocześnie ją rani. W piosence „Free Woman” da się wyczuć, tą świadomość, że to co było marzeniem stało się jakoś przekleństwem, bardzo to czuję w „Replay” gdzie Gaga niemal dosłownie rozmawia sama ze sobą o tym jak te jej dwie osobowości pozostają w sporze, konflikcie itp. To jest zresztą bardzo dobra piosenka. Najbardziej zresztą otwarcie słychać to w „911” gdzie Gaga sama śpiewa, że jest swoim największym wrogiem. Jakby tego było mało motyw powraca w „Fun Tonight” też znajdziemy ten element rozmowy z samą sobą czy właściwie ze swoim odbiciem.
Jednocześnie – jest na tej płycie kontrapunkt – jest nim – zgodnie zresztą z samą płytą – muzyka. Należy uznać za symptomatyczne, że Gaga która wspólpracuje na płycie z Arianą Grande i koreańskim zespołem BLACKPINK do utworu „Sine from Above” wybrała Eltona Johna. Bo to jest dokładnie taki utwór, w którym dwoje świadomych tego, że wiele błędów w życiu zrobiło twórców śpiewa że jednak muzyka (która jest tu dzięki grze słownej także znakiem z niebios) dała im to co było potrzebne. Jeśli połączymy to z „Rain on Me” które można interpretować także w kontekście uzależnień (co sugerowała sama Gaga) to dostajemy jeszcze jeden wydźwięk – tej współpracy i samego utworu. W ogóle to jest ciekawe w twórczości Gagi, że w pewnym momencie człowiek się przyzwyczaja do tego by zakładać że nic nie jest przypadkowe (np. ja od wczoraj myślę dużo o tym jak płyta jest podzielona pojawiającym się przerywnikiem instrumentalnym, który klasycznie wyznacza tu trzy akty).
Jak pisałam – lubię w twórczości Lady Gagi to, że u niej po płycie zawsze rozrzucone są nawiązania, konteksty, i treści, które wymagają wyjścia poza typowe „A to takie miłe i popowe tekściki o miłości” (nie ma w nich nic złego, po prostu jest ich dużo). Bardzo cierpię, że płyta wyszła jak na razie tylko z dwoma teledyskami. Osobiście najbardziej czekam na ten do „Babylon” bo wydaje mi się najbardziej naładowany treściami i na wiązaniami (Kasia lubi to). Inna sprawa, że pojawiający się w tym utworze plotek ładnie mi się wiążą z rozplotkowanym światem w którym Gaga bardzo żyła w ostatnim roku (jeden występ z Bradleyem Cooperem na Oscarach wystarczył). No chciałabym zobaczyć jak to uzupełnia wizualnie. Takich mniejszych i większych nawiązań – od Alicji w Krainie Czarów po biblijne cytaty znajdziemy u Gagi więcej.
W piosence „1000 Doves „(która znajduje się w trzeciej części płyty – moim zdaniem takiej domykającej pewne rozliczenia, dającej nadzieję) pojawia się zdanie „I’d do anything for you to really see me/ I am human , invisibly bleeding”. Dla mnie to jest trochę zdanie klucz do całej tej płyty. Wcześniej pojawiają się pytania o rzeczywistość, o bycie „prawdziwym” – zwłaszcza w „Plastic Doll” (gdzie pojawia się zresztą bardzo podobny sentyment – to odcięcie się od bycia „lalką”, którą można się bawić), o bycie sobą w związku. Całość wizualnej oprawy płyty jest utrzymana w takiej cyberpunkowej, transhumanistycznej otoczce. Do tego też trochę prowadzi nas zniekształcony „elektroniczny” głos Gagi pojawiający się w niektórych utworach. A tu pojawia się taka prośba, dla mnie ponownie – wypowiedziana „spod Gagi” – no zobaczcie jestem człowiekiem, zobaczcie mnie, mój ból, pomóżcie mi, pomóżcie sobie, pomóżmy sobie nawzajem (co z kolei słyszę w „Enigma”). Pod tym względem ta koncepcyjna i dopracowana płyta wydaje mi się bardzo osobista, zakorzeniona w doświadczeniu bardzo ziemskim, które na tej „Chromaticy” jest czymś od czego nie da się uciec. Więcej wydaje mi się, że np. współpraca z Arianą Grande przy jednym utworze (przez wielu intepretowana jako „No z Arianą to wypada”) wpisuje się w to „bycie artystą nie oznacza bycie człowiekiem bez traum”. Sama Ariana mówiła o tym jak radziła sobie z PTSD po tym jak jeden z jej koncertów przerwał atak terrorystyczny.
Oczywiście album Gagi nie istnieje w próżni – do wszystkich tekstów należy dołączyć jeszcze ten wykreowany na potrzeby albumu świat „Chromaticę” miejsce do którego Gaga wpada jak Alicja i w którym to wszystko co słyszymy na albumie się rozgrywa. Przyznam szczerze, że bardzo lubię koncept tworzenia przestrzeni wychodzącej poza samą płytę – rozwijanej w teledyskach czy social mediach. Jednocześnie – ponieważ jestem śmierdzącym leniem a nie poważnym dziennikarzem muzycznym to samej koncepcji Chromaticy jeszcze nie nie przeanalizowałam. Wiem jednak o tym, że to uzupełnienie tego konceptualnego albumu. Jej jak ja lubię jak twórcy tak robią. Dzięki temu człowiek ma poczucie, spotkania z dziełem przemyślanym i wielowymiarowym (co nie dziwi bo przecież Gaga zawsze doskonale wiedziała jak wykorzystać teledysk w swojej twórczości, tak by dodać jej kolejnych wymiarów).
Dla mnie dobra płyta to spotkanie z drugim człowiekiem, który chce mi o czymś opowiedzieć. Nie zawsze znaczy to, że do każdego utworu będę chciała tańczyć, czy każdego słuchać na zapętleniu. Ale będę wiedziała co ta druga osoba chce mi powiedzieć. Czasem zrozumiemy się od razu czasem będę musiała wrócić do tego co mówiła. Ale to poczucie spotkania jest dla mnie możliwe, tylko wtedy, kiedy czuję, że tam za słowem i muzyką jest jakaś myśl. Dlatego dla mnie to bardzo udana płyta. Taka w której spotykam się już któryś raz z Gagą i ona mówi mi – co u niej, co u mnie, co u nas, co w świecie. To spotkanie jest taneczne, jest wystylizowane, ale nie jest puste. Tak więc dla mnie nowa płyta Gagi to jest rzecz naprawdę do przesłuchania. Choć nie ukrywam, że po tym wszystkim miałam straszną ochotę ją przytulić, bo jakoś mimo słów nadziei i pocieszenia jakie pojawiają się w utworach, miałam wrażenie, że spotkałam osobę, która wciąż musi się składać na nowo i to na oczach świata. Kto wie, może mają rację ci złośliwcy, którzy mówią, że artysta by naprawdę być artystą musi jednak choć trochę cierpieć.
Ps: Ja się totalnie nie znam na krytyce muzycznej, i w ogóle do tego nie aspiruję, po prostu miałam trochę przemyśleń i postanowiłam się podzielić. Nie że zaraz zacznę was zalewać recenzjami płyt czy że na czymś się w ogóle znam.