„Fundacja” to być może najbardziej frustrujący a jednocześnie najbardziej fascynujący serial który ostatnio widziałam. Produkcja która ponosi absolutną klęskę jeśli chodzi o ekranizację powieści Asimova, jednocześnie dostarczając fantastycznych wątków których w powieściach słynnego pisarza nie było. Rzadki przypadek dwóch zupełnie różnych seriali w jednym. Coś czego przegapić nie można.
Zdanie „Fundacji nie da się zekranizować” musiało głęboko zapaść w pamięć twórców serialu. Tak głęboko, że właściwie doszli do wniosku, że jest ono prawdziwe, w związku z tym wzięli z Asimova co chcieli i podążyli we własnym kierunku. Mamy więc psychohistorię ale jest ona w istocie tematem pobocznym (choć ogólne rozważania o historii są ciekawe a przynajmniej – dobrze robiące mojemu historycznemu serduszku). Matematyka, która powinna być tu na pierwszym planie szybko znika a zastępują ją rozmyślania bardziej przypominające rozmowy o religii. Nie da się ukryć że sami twórcy nie za bardzo wierzą żeby widzów interesował ten przewodni temat, podobnie jak samo działanie czy idea Fundacji.
Serial dość wyraźnie rozpada się na dwa główne wątki. Jeden rozgrywa się na samym krańcu galaktyki gdzie osiedli kolonizatorzy z Fundacji. Tu naszą bohaterką jest dzielna, wyjątkowa i inteligentna Salvor Hardin (serio twórcy imion i nazwisk jak możecie oczekiwać ode mnie, że się odnajdę w serialu gdzie jedna osoba nazywa się Hari Seldon a druga Salvor Hardin – dla mnie to jest to samo), która odpowiada za bezpieczeństwo osady. Jej historia – która ma najwięcej elementów akcji, teoretycznie powinna być dla widza kluczowa. Tymczasem jest tu chyba najwięcej serialowych przewin – stawiania akcji ponad rozwojem postaci i zastępowania ciekawych rozważań strzelaniem do siebie i poszukiwaniem statków kosmicznych. To wątek, który trochę przypomina narrację znaną z tak wielu innych produkcji SF (bardziej tu mamy Star Trek niż Star Wars) i nie ukrywam – przyciąga uwagę tylko dlatego, że jest całkiem nieźle zagrana.
Przy czym cały czas miałam wrażenie, że twórcy traktują ten wątek jak ciężką pańszczyznę. Historia tego co dzieje się na Terminus – skalistej planecie z dala od radosnego centrum galaktyki, ma najwięcej wspólnego z tytułem serialu i z nawiązaniami do oryginału. Jest to też ten wątek, który potencjalnie spina ze sobą wszystkie pozostałe historie i naprawdę jest dla całej serii kluczowy. Tylko, że serca, oryginalności i dobrego tempa jest tam tyle co kot napłakał. Za to sporo jest momentów, przy których można dojść do wniosku, że twórcy bardzo chcą włożyć sporo plot twistów, żeby upewnić się, że zobaczymy serial w następnym tygodniu. Do pewnego stopnia to działa, ale też – niekiedy ma się wrażenie, że te twisty są fabularnie zupełnie niepotrzebne. Całość ma niekiedy napięcie czytania sprawozdania z działalności jakiegoś NGOsa o którym wszyscy zapomnieli.
Drugi wątek dotyczy Imperatora Cleona. A właściwie całej genetycznej dynastii rządzącej całą Galaktyką. Bo władzę sprawuje tu trzech „braci” klonów – Poranek, Dzień i Zmierzch. Wszyscy są doskonałym niezmiennymi kopiami pierwszego Imperatora Cleona. No i moi drodzy to jest wątek fantastyczny – być może jeden z najciekawszych wątków w serialach SF jaki widziałam od dawna. O ile historia na Trentor przypomina klasyczne historie rozgrywające się w kosmosie, o tyle wątek Imperatora jest takim odejściem od najprostszego schematu opowieści. Tu kluczowe są wątki polityczne i pytania o to jak rządzić galaktyką.
Historia Cleona to zarówno refleksja nad naturą (czy właściwie zaburzeniem natury) przez klonowanie jak i kwestiami związanymi z relacjami polityki i religii. Fantastyczny jest wątek zagrożenia jaki dla imperium stanowi jeden z popularniejszych kultów w Galaktyce, który wkrótce może przyjąć doktrynę wedle której klon nie ma duszy. To jest wątek, który absolutnie uwielbiam – rzadko się zdarza, że scenarzyści tak dobrze rozumieją relacje religii i władzy oraz to jak bardzo zmiana w doktrynie może mieć konsekwencje polityczne. Jednocześnie – przeniesienie sporu na grunt filozofii czy metafizyki czyni cały wątek jeszcze lepszym. Cleon staje przed wyzwaniem, które wydaje się niemożliwe – czy można dowieść, że ma się duszę? Fakt, że w tym wątku nie strzela żaden blaster i nie chodzi o militarną siłę czyni go jeszcze lepszym.
Ale to nie koniec – wątek Cleona zwiera także refleksje dotyczące relacji pomiędzy braćmi/klonami. Relacje trudne, bo teoretycznie oglądamy jedną osobę w trzech stadiach życia, ale jednocześnie – to nie jest takie proste. Zwłaszcza ostatni odcinek – w którym pojawia się pytanie – czy jeśli kolejni bracia wychowują swoje młodsze klony to czy istotnie traktują je bardziej jak braci, czy jak dzieci. To wątek doskonały, bo daje nam kolejne, głębsze spojrzenie na ten przedziwny koncept i na to jakie psychologiczne konsekwencje za sobą niesie. Zwłaszcza jeśli dorzucimy do tego równie skomplikowane relacje kolejnych klonów z osobistą androidką dynastii – ostatnią w galaktyce, całkowicie oddaną Cleonowi. To ciekawy wątek, bo ma w sobie coś niesamowicie edyplanego, choć nigdy niczego nie sugeruje ani nie mówi wprost.
Nie da się ukryć, że ten wątek jest tak dobry dzięki temu, że imperatora gra Lee Pace. Rzadko zdarza się by jeden aktor tak bardzo zdominował swoim występem cały serial. Ale tak jest w przypadku Fundacji. Pace gra tu jedną z najlepszych ról życia i robi coś co wydaje się pozornie niemożliwe. W pierwszych odcinkach gra innego Brata Dnia niż w ostatnich. I tą różnicę widać. Niezachwiana duma i arogancka postawa z pierwszych odcinków jest inna niż ta w drugiej części sezonu, gdy mamy już do czynienia z kolejnym klonem. Nie chodzi jednak tylko o to – Pace ma niesamowitą umiejętność pokazania nam zarówno absolutnej wyniosłości Imperatora (który może zniszczyć planetę jednym skinięciem palca) ale też jego ludzkiej strony. Zwłaszcza w ósmym odcinku – który koncentruje się na jego duchowych poszukiwaniach dostajemy absolutnie fenomenalny występ. To jest jeden z tych rzadkich przypadków, w których aktor może pokazać pełnie swojego talentu a scenarzyści tylko dają mu nowe możliwości by zabłysnął.
Zresztą także pod względem wizualnym te dwie strony serialu się od siebie różnią. O ile fabuła poświęcona sytuacji na Terminus wydaje się ograniczać do dość prostych i znanych tropów „jak wygląda życie osadników na dalekich planetach” o tyle rzeczywistość Imperatora i jego otoczenie niesie za sobą więcej symboliki, jest bez porównania bardziej oryginalne. Zwłaszcza ceremonialne szaty, które nosi Cleon – które wyglądają jak pancerz, ale pozostawiający odsłonięte ramiona, to doskonały przykład na to jak tworzy się obraz postaci strojem. To Imperator – ma pancerz, ale nie musi ukrywać ciała, bo jest nietykalny. Jego długie silne odsłonięte ramiona są i oznaką pozycji i tym co jest ważne – pokazaniem fizycznej wyższości.
Przyznam zresztą, że można byłoby napisać całkiem ciekawy esej o tym jak twórcy serialu grają tym, że w roli ich Imperatora występuje Pace – aktor wysoki, doskonale zbudowany – fizycznie właściwie bez skazy. Nie jest przypadkiem, że niemal w każdym odcinku patrzymy na ciało Imperatora – które jest przecież kluczowym tematem tego wątku. Ciało musi pozostać niezmienne – na tym opiera się pokój i równowaga. Nie będę się w to dalej zagłębiać, ale wydaje mi się to bardzo ciekawym zabiegiem – wykorzystującym fizyczne możliwości aktora by uzupełnić pewne szersze refleksje jakie pojawiają się w tym wątku. Oczywiście możemy przyjąć, że scenarzyści są po prostu w Lee głęboko zakochani, ale uznajmy, ze to dopiero druga najbardziej prawdopodobna opcja.
Ta dwoistość serialu bywa niesłychanie frustrująca – nie da się bowiem ukryć, że jeśli przychodzimy dla ekranizacji „Fundacji” bardzo się zawiedziemy. Jeśli przyjdziemy dla luźnej ekranizacji pewnych motywów z książki – możemy się trochę wynudzić. Jeśli przyjdziemy dla zupełnie nieobecnego w książce motywu – wtedy będziemy się bawić fantastycznie. Co skłania mnie do refleksji, że być może to jest obraz kluczowego problemu naszej współczesnej popkultury. Jesteśmy tak przywiązani do opierania się na istniejących tytułach i znanych dziełach, że łatwiej źle zekranizować „Fundację” niż znaleźć kogoś kto da ci kasę na serial o genetycznej dynastii rządzącej Imperium. Nawet jeśli nie masz pomysłu na ekranizację „Fundacji” za to masz fantastyczny pomysł na historię sklonowanego Imperatora.
Trzeba przyznać, że serialowi niesłychanie dobrze robiło oglądanie go tydzień po tygodniu – zwłaszcza środek sezonu – gdzie pojawia się wątek religijny – budujący chyba najwięcej napięcia – działa głównie dlatego, że po każdym odcinku możemy się zastanawiać nad motywacjami i zachowaniami Imperatora. A ponieważ w przypadku tej postaci każdy gest ma znaczenie – to im więcej czasu poświęcimy refleksji nad tym skąd bierze się jego zachowanie i dlaczego zrobił tak a nie inaczej – tym lepszy staje się serial. Nie ukrywam – znaczna część mojego zachwytu serialami Apple TV plus wynika z tego, że mam czas je przemyśleć i przeżyć – ten sposób dystrybucji naprawdę przypomina mi o tym ile emocji daje czekanie na następny odcinek.
Na koniec trzeba jednak twórcom przyznać, że jedno od Asimova zaczerpnęli – jego zebrane w „Fundację” historie opowiadają o wydarzeniach rozciągających się na przestrzeni setek lat. Osobiście bardzo lubię tak skonstruowaną narrację – zakładającą, że skala opowieści jest większa niż kilka lat czy miesięcy. I to w serialu znajdziemy – decyduje się on na dwa duże skoki czasowe, które moim zdaniem – są doskonałym pomysłem i sprawiają, że na drugi sezon serialu czekam z olbrzymim zainteresowaniem. Choć nie ukrywam – głównie dlatego, że jestem niesłychanie ciekawa jak dalej potoczy się wątek Imperatora a nie dlatego, że jestem zainteresowana samą Fundacją. Co znaczy, że serial odniósł i sukces, i klęskę jednocześnie. Kto wie, być może gdyby serial nazywał się po prostu „Galaktyczna Dynastia” nie byłoby połowy moich uwag. Nie mniej niezależnie od moich uwag – to typowy serial, w którym dla tego jednego doskonałego wątku warto zobaczyć te słabsze. Bo to co w tym serialu jest słabe jest po prostu średnie ale to co w tym serialu jest dobre jest rzeczywiście doskonałe.