Kiedy w sieci pojawiła się okładka nowego tłumaczenia Ani z Zielonego Wzgórza Internet zafalował w uniesieniu niczym Rachela Linde słysząc słowa Ani, która nie życzyła sobie być nazywaną „marchewką”. Poruszenie wywołał tytuł. W nowym przekładzie Anny Bańkowskiej nie ma już tłumaczenia imion. Ania to Anne (koniecznie przez „e”!) a Zielone Wzgórze zamieniło się w Zielone Szczyty. Tego było już za wiele. Ale czy autorka rzeczywiście zamordowała Anię – jak sama stwierdziła we wstępie.
Zacznę od czegoś co wydaje mi się kluczowe dla naszych emocji – kiedy nabraliśmy świadomości, że żadnych Zielonych Wzgórz nie było. Ja nabrałam tej świadomości bardzo wcześnie – dokładnie, kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po książkę i mój ojciec widząc, że ją czytam wyjaśnił mi że mamy do czynienia z tłumaczeniem które nie jest zgodne z tym co jest w książce i żadnego wzgórza nie było. Lat miałam z osiem czy dziewięć i nie przeżyłam wielkiego szoku. Przeżywałam go kilka razy później, gdy okazywało się, że nie jest to wiedza powszechna. Z resztą mam wrażenie, że ktokolwiek oglądał serial (ten pierwszy popularny w latach 90) to szybko przyzwyczaił się do nieco innej geografii przestrzeni.
Fakt, że wybrano inne tłumaczenie imion i nazw własnych dla części osób okazał się czymś nie do przeskoczenia. Nawet jeśli w Polsce istnieje kilkanaście tłumaczeń Ani, to wiele osób uznało, że jest o to jedno za dużo. Ale czy rzeczywiście? Kierowana nie tylko do młodego czytelnika, a może w ogóle nie nastawiona na niego nowa publikacja, wpisuje się w nowe trendy odkurzania starych, zastałych w kulturze tłumaczeń i tekstów. Nie na złość – po prostu po to by zaproponować czytelnikom większy wybór. Kiedy mowa o nowych tłumaczeniach – zwłaszcza tych które odbiegają od tych kochanych nie jeden czytelnik ma przekonanie, że „lepsze jest wrogiem dobrego” Wiem, że wiele osób przywołuje ich zdaniem przykład kuriozalny , czyli „Fredzi Phi Phi” – alternatywne tłumaczenie Kubusia Puchatka. Problem w tym, że ów przekład, którego podjęła się Moniki Adamczyk-Garbowskiej był jak najbardziej uzasadniony. Polski Kubuś Puchatek (poza tym, że tłumaczenie zupełnie nie oddaje jego imienia) jest absolutnie przepiękny. Kocham tłumaczenie Ireny Tuwim. Problem w tym, że ono jest trochę mało wierne oryginałowi. Zaś sama Fredzia – jeśli odrzucimy uprzedzenia i zrozumiemy, że tłumaczenia powinny egzystować obok siebie -wcale nie jest przekładem złym. Jedynie – trzeba wyjść poza oburzenie na tytuł i sam pomysł że ktoś chciał do tego tekstu podejść inaczej.
No właśnie – mam wrażenie, że problem całej dyskusji jest taki, że wiele osób absolutnie zafiksowało się na Zielonych Szczytach informując wszystkich dookoła, że przecież szczyt ma inne konotacje, że to jest określenie specjalistyczne i że przecież „dzieci nie zrozumieją”. Powiem szczerze – jako dziecko nie rozumiałam wielu słów w starym tłumaczeniu Ani i jakoś mi to nie przeszkadzało, bo byłam dzieckiem i ogólnie byłam przyzwyczajona ze wielu rzeczy nie rozumiem. Na przykład słowo „facjatka” nie było w moim słowniku i powiem wam więcej – nadal nie za bardzo w nim jest, bo rzadko z niego korzystam (znaczy nigdy). Ale potem dowiadywałam się znaczenia danych słów i były dla mnie neutralne. Jednocześnie nie ukrywam bawi mnie, kiedy komentator pisze „że wydaje mu się, że inaczej będzie lepiej” i podaje tłumaczenie równie niedoskonałe i pod wieloma względami dyskusyjne. Bo tłumaczenie to nie fizyka, gdzie jest dobrze albo źle, to materiał giętki, poddawany interpretacjom, przemianom i zasadniczo rzecz biorąc – nie ma jednego klucza. Zaryzykowałabym jednak, że „Szczyty” które są specjalistyczną nazwą czegoś co w książce występuje są lepsze od „wzgórza” którego w książce po prostu nie ma. Z resztą to też jest w ogóle dyskusja czy fakt, że coś jest kierowane potencjalnie do młodego czytelnika (choć budzi emocje w Polsce głównie czytelników dorosłych) znaczy, że przekład ma być uproszczony czy niezmienny. Ostatecznie młody czytelnik też ma prawo – jak każdy czytelnik, zapoznać się z wierniejszym czy nowym przekładem. Wiek nie powinien dyskryminować pod tym względem, rzekłabym nawet, że pozycje dla młodych ludzi muszą być tłumaczone przez najlepszych (w ogóle uważam że książki dla dorosłych może pisać każdy a książki dla dzieci to wyzwanie dla najlepszych)
Jednak nie na tytule się tłumaczenie kończy. To zadnie wydaje mi się kluczowe, bo mam wrażenie, że niektórzy odrzucali przekład bez zapoznania się z tym co najważniejsze – jego treścią. Czy nowa Anne jakoś drastycznie zmienia to co znamy? Niekoniecznie – tłumaczenie jest przejrzyste, przystępne, doskonale się je czyta. Więcej, myślę, że jego bezpośredniość dla wielu młodych czytelników mogłaby się ukazać znacznym ułatwieniem – Anne z kart tego tłumaczenia wydaje się nieco bliższa i bardziej współczesna. Jednoczenie tłumaczka słusznie założyła, że współczesny młody człowiek (starszy też) osłuchał się z imionami anglojęzycznymi i nie trzeba mu każdego imienia tłumaczyć. Powróciło też imię Rachela, które przez wiele lat było w polskich przekładach nieobecne, bo wielu czytelnikom starszych wersji jednoznacznie kojarzyłoby się pewnie z pochodzeniem bohaterki. Dziś słowo Rachela jest zupełnie przezroczyste.
Dodatkowo cenię u tłumaczki jej przywiązanie do tego by zabrać czytelnika na Wyspę Świętego Edwarda. Książka może i jest pod wieloma względami uniwersalna, ale dzieje się w niezwykle konkretnym miejscu. Przywrócenie nazw własnych czy nazw roślin, które otaczają bohaterów sprawia, że wchodzimy jednak do nieco innego świata. Co ma znaczenie, ja sama pamiętam, że po raz pierwszy czytając książkę zupełnie nie umiałam sobie wyobrazić tego odległego Kanadyjskiego otoczenia – dopiero po objerzeniu serialu zdałam sobie sprawę, że to nie jest dokładnie taka przestrzeń jak sobie wyobrażałam. Wydaje mi się, że oddanie tej różnorodności to jest coś co powinno nas cieszyć, bo Ania w końcu wraca na swoją wyspę, którą autorka tak lubiła.
Wśród wielu głosów pojawiły się też takie, które najwyraźniej zakładają, że pojawienie się nowego tłumaczenia wypiera stare. Nic bardziej mylnego – po pierwsze – wiele wydawnictw korzysta wciąż ze starszych tłumaczeń, bo to tańsze i prostsze. Anię z Zielonego Wzgórza wydaje się co roku – ja mam w domu zeszłoroczne śliczne wydanie wydawnictwa Wilga. Propozycja wydawnictwa „Marginesy” nie ma w najmniejszym stopniu zdominować rynku. Podobnie zresztą jak istnieją obok siebie liczne tłumaczenia Szekspira, Dantego, Prousta, Camusa – wymieniać można długo, bo ponowne tłumaczenia znanych tekstów są powszechne – tłumacze chcą się sprawdzić, zaproponować coś nowego, wyjść ze swoją interpretacją.
Być może to jest problem szerszy – traktujemy tłumaczy bardzo użytkowo – chcemy przeczytać coś po polsku i czekamy aż to się stanie. Kiedy dostajemy książkę co najwyżej możemy ponarzekać na jakoś tłumaczenia. W Polsce w ogóle nazwisk tłumaczy nie zajawia się na okładkach (poza kilkoma wydawnictwami) co sprawia że często nawet o tej roli zapominamy. Tymczasem tłumaczenie choć ma swój użytkowy wymiar nie jest prostą rzemieślniczą robotą. To sztuka i nauka, która musi się wciąż rozwijać. Co więcej im bardziej rozwija się sztuka tłumaczenia książek tym lepiej dla kultury polskiej – do języka wchodzą nowe frazy, dostajemy często dokładniejsze przekłady pewnych myśli, obserwacji. Ponieważ jeden język nigdy dokładnie nie odda emocji drugiego – każde podejście się liczy w tej ciągłej drodze do ideału. W istocie nie mówimy tu o morderstwie a o narodzinach. Obok Ani pojawia się Anne i oto wszyscy zyskujemy – mamy o jedno spojrzenie więcej – to jest bezcenne dla każdej kultury, która w pewnym stopniu musi opierać się na przekładzie.
Myślę, że odwaga jaką wykazała się Anna Bańkowska wynika po trosze z jej wieku. Kiedy usłyszałam o nowym przekładzie myślałam, że podjęła się tego osoba bardzo młoda pragnąca coś udowodnić światu. Z miłym zaskoczeniem dowiedziałam się, że jest wręcz przeciwnie – tłumaczenia podjęła się autorka, która jest już po osiemdziesiątce. Pomyślałam wtedy, że to jest doskonały pomysł – kiedy już człowiek widział w życiu tak wiele, kiedy ma za sobą trzy dekady pracy jako tłumaczka – zostawić coś nowego. Dla mnie to dowód, że jest to przekład ważny – bo wynikający nie z chęci wykazania się ale raczej – zostawienia po sobie czegoś co musiało za autorką chodzić bardzo długo. Może podobnie jak ja przez lata wiedziała, że żadnego Zielonego Wzgórza nie ma i nie chciała wejść w ostatni etap swojego życia bez przypomnienia o tym całej Polsce.
Cieszy mnie że dyskutujemy o przekładzie – zawsze dobrze wiedzieć że literatura potrafi nas ciągle poruszyć. Nieco bardziej boli mnie, że traktujemy nowe tłumaczenie jako atak na stare, jako podważanie naszych emocji związanych z czytaniem starego tłumaczenia. Prawda jest jednak taka, że nikt nas nam niczego nie zabiera, nikt nie mówi, że nasze wyobrażenia były kłamstwem. Tymczasem stare tłumaczenie wciąż na nas czeka, a żaden tłumacz nie chce nas obrabować z naszych emocji – po prostu taka jest ta praca, że wciąż się szuka bez końca lepszych i innych rozwiązań. Tłumacze nie przestaną tłumaczyć tylko dlatego, że nie chcemy nowego przekładu. Wyobrażacie sobie że ktoś przychodzi do Barańczaka i mówi mi „Stasiu tych przekładów Hamleta na Polski to już starczy, to lektura szkolna tylko dzieciakom namieszasz”. Nasze osobiste sentymenty nie są wyznacznikiem tego czy za tłumaczenie można się zabrać czy nie.
Inna sprawa – zauważyłam też jedną niepokojącą rzecz – jak wiele osób z całkowitą pewnością mówi, że mają lepszy pomysł. To znów przypomina mi o tym, że tak jak mówi cytat „Każdy żołnierz nosi buławę marszałka w plecaku” tak co drugi internauta nosi w wyimaginowanym plecaku kompetencje tłumacza literatury. Tymczasem jak mniemam – te dobre pomysły które mamy przychodzą do głowy tłumaczom równie łatwo co nam – różnica jest taka, że wychodzą poza pierwszy dobry pomysł, szukają rzeczy, które jednak byłby bardziej zgodne z tym co w tekście realnie jest (jeśli go tłumaczą wiernie). Ja też kiedy zobaczyłam okładkę książki pomyślałam „To powinno być Anne spod Zielonych Szczytów” ale potem zreflektowałam się, że co prawda brzmi mi ładnie ale dodałam tu coś od siebie – i poszłam w inną stronę niż chciała tego tłumaczka – i właśnie dlatego ja książek nie tłumaczę – bo bym połowę napisała na nowo żeby mi ładnie brzmiało.
Nie ma nic złego w dyskusji o tłumaczeniu i bardzo ją wspieram ale myślę, że jeśli czegoś nas rozmowa o „Anne” powinna nauczyć to dwóch rzeczy – pierwszej, że jednak nie powinniśmy rozmawiać o tłumaczeniu bez lektury całości – bo dopiero spojrzenie na cały przekład pozwala go ocenić (i serio nie wiem czemu cześć osób zachowuje się tak jakby było to nie do pomyślenia). No i rzecz druga – nawet jeśli wolimy przekład tradycyjny to agresja w podejściu do tłumacza czy kogoś komu się taki przekład podoba nie ma nic wspólnego z rozmową o kulturze. Tu nie jest tak, ze wy macie rację a inni nie – w kulturze rzeczy nie funkcjonują wyłącznie w kontrze, powiedziałabym nawet że kontra w kulturze jest rzadka. Częsty jest dialog, istnienie jednoczesne, kolejna propozycja. Póki się tego nie nauczymy każda kulturowa zmiana będzie atakiem. Atakiem, którego nikt nie podejmuje, więc nie musimy się bronić.
A nowe wydanie bardzo polecam. Jak napisałam na Twitterze – czytanie go było jak dojście do znanego sobie miejsca inną drogą. Ta sama przyjemność, te same wzruszenia, ale człowiek czuje jakby trochę wszystko odkrywał na nowo. I za to jestem tłumaczce niezwykle wdzięczna, bo od dzieciństwa marzyłam o tym by Anię przeczytać jeszcze raz po raz pierwszy. I czytanie o Anne było najbliższym tego przeżyciem. A jak sami wiecie – jest to rzecz bezcenna.
PS: Są rzeczy których nic nie zmieni – ponieważ jako dziecko słuchałam w kółko słuchowiska o Ani to teraz w mojej głowie Mateusz czy Matthew zawsze mówi głosem Franciszka Pieczki.