Zwierz nie za bardzo wie, jak napisać recenzje z przedstawienia, które widział w kinie z tyloma czytelnikami (a właściwie kogo zwierz oszukuje – czytelniczkami ) bloga. Czym innym jest bowiem informować was o czymś nowym i świeżym, czym innym przedstawiać własny punkt widzenia na przedstawienie, które widziało się w szerokim gronie, niemalże czując oddech czytelników na plecach (choć zwierz nie sugeruje, że ktoś kto za nim siedział ciężko dyszał). Stąd też trudno o porządną recenzję, w której wszystko zostanie opisane od A do Z a jeszcze trudniej o koherentną wypowiedź w której zmieszczą się wszystkie aspekty filmu. Potraktujcie więc poniższy film raczej jako uwagi do spektaklu czy przeniesione na papier( czy ekran) mentalne notatki czy uwagi na marginesach.
Tym, którzy są dziś na zwierzu po raz pierwszy lub czytelnikom nieregularnym zwierz tłumaczy, że był w Multikinie na pokazie sztuki Frankenstein granej dwa sezony temu w National Theatre w Londynie, i retransmitowanej dla ludzi upośledzonych geograficznie (wcześniej transmitowanej na żywo w ramach National Theatre Live). Sztuka ta retransmitowania jest warta bo pomijając że na scenie pojawił się Benedict Cumberbatch i Johnny Lee Miller to jeszcze reżyserował ją sam Danny Boyle. Tak więc nie trzeba się dziwić, że sztuka trafiła do rozpowszechnianego w całej Europie repertuaru teatru. Szkoda tylko, że Multikino, które zdecydowało się pokazać transmisję (super pomysł, więcej takich, jeśli pokażecie Sługę Dwóch Panów zwierz będzie prze szczęśliwy) popełniło karygodny błąd – reklamowano bowiem wersję w której Benedict Cumberbatch miał grać Monstrum zaś Johnny Lee Miller Frankensteina, tymczasem pokazano wersje z odwrotną obsadą (aktorzy wymieniali się w rolach głównych). Przyczyny takiej zamiany są jak na razie nie wiadome – zwłaszcza, że cała kampania reklamowa była skierowana na odwrotną obsadę (co jest logiczne bo Monstrum jest na scenie więcej, a fanek Cumberbatcha chyba też obecnie jest więcej) Zwierz nie jest zły (bo cieszy się że widział tą wersję) ale nie do końca dziwi się zawiedzionym widzom, którzy szli do kina na nieco inny spektakl.
Przejdźmy jednak do naszych uwag. I tu pojawia się pierwszy problem. Otóż tym co najbardziej rzuca się w oczy jest pewna nieprzekładalność historii z książki Mary Shelley, na scenę. Z fragmentarycznej, rozciągniętej w czasie historii, wybrano tylko niektóre sceny, tworząc raczej ilustracje od powieści niż spójną opowieść (przy czym zupełne wyprano historię z elementów grozy pozostawiając jedynie szkic o istocie człowieczeństwa). Wielu wątków więc brakuje, nie wszystkie sceny łączą się ze sobą w logiczną całość i w sumie sztuka wymaga wcześniejszej znajomości oryginalnej historii doktora i jego monstrum. Jako punkt wyjścia reżyser i dramaturg przyjęli moment narodzenia się Monstrum co zmienia punkt ciężkości sztuki. Zamiast obserwować rozwój bohatera, który w zależności od interpretacji bawi się w Boga albo próbuje pokonać śmierć, widzimy rozwój jego nieudanej kreacji, z niej czyniąc postać pierwszoplanową (spektakl spokojnie mógłby nosić bardziej wieloznaczny tytuł Monstrum). Pierwsze sceny kiedy Monstrum rzuca się po scenie ucząc się stać i chodzić, a potem artykułować pierwsze dźwięki jest dla każdego aktora polem do popisu (pokazującym ile kontroli wymaga brak kontroli) ale dla widza to scena, kiedy zaczyna przywiązywać się do bohatera. Kiedy Monstrum staje na dwóch nogach to uświadamiamy sobie wysiłek jaki się z tym wiąże, kiedy niepewnymi krokami obchodzi scenę – radość jaka wynika z pierwszych kroków (wszystkie uczące się chodzić dzieci wyglądają jakby robiły coś niesamowicie fajnego). Johnny Lee Miller, który zawsze wydawał się zwierzowi aktorem bardzo fizycznym , radzi sobie z tymi scenami (wymagającymi fizycznie i psychicznie) znakomicie i do końca sztuki jest w swojej niezborności absolutnie prawdziwy. Zwierzowi rzucił się w oczy fakt, że póki Monstrum jest samo na scenie, wszystko toczy się pozytywnym naturalnym torem, dopiero kiedy wchodzi stwórca – który na udany eksperyment reaguje przerażeniem i ucieka, pojawia się pierwszy sygnał tego co czeka monstrum – samotność i odrzucenie.
Dalsze sceny, które wiążą się ze sobą bardzo luźno, choć wizualnie przepiękne (wspaniała nieco steampunkowa lokomotywa, subtelnie odmalowany wschód słońca, widok położonej na odludzi chatki) stają się jedynie ramą do aktorskiego popisu. Jednocześnie co raz mocniej widać, że raj jakim jawi się świat (cudowna scena wschodu słońca rozegrana przy minimum środków scenicznych) stworzeniu nowemu, nieświadomemu, nie znającemu zasad społecznych zostaje zniszczony ilekroć na horyzoncie pojawia się człowiek. Nienawiść, obrzydzenie, niechęć – wszystko to ma źródło w człowieku – nic dziwnego, że Monstrum polubi Raj Utracony Miltona – spotykając się co krok z dowodem na to jak niedoskonałą, przeżartą nienawiścią kreacją jest człowiek, zacznie kibicować równie odrzuconemu Szatanowi. Fakt, że zrozumienie znajdzie dopiero u ślepego uczonego jest wizją, która bez reinterpretacji wydaje się nieco zbyt prosta. Zwłaszcza, że co trzeba zaznaczyć, choć wszyscy określają bestię jako odrażającą i obrzydliwą, to charakteryzacja jest zaskakująco łaskawa – Johnny Lee Miller to nadal człowiek, może niezbornie się poruszający, może mówiący tak jakby dopiero uczył się słów (prawdę powiedziawszy to robi na zwierzu największe wrażenie, mówienie z taką artykulacją wydaje się niesłychanie trudne) ale jednak obrzydzenie jakie czują na jego widok ludzie wydaje się być niewspółmierne do tego co widzimy. Chyba, że przyjmiemy, że reżyser chciał podkreślić iż ludzie rzeczywiście są skłonni odrzucać wszystko co inne. Albo zwierz ma za mało plastyczną wyobraźnię, by spojrzeć na Monstrum oczyma tych, którzy je odrzucają.
Trzeba z resztą przyznać, że sztuka nie wystawia zbyt dobrej cenzurki ludzkości. Kiedy Monstrum mówi, że nauczył się kłamać, podkreśla jednocześnie, że to najważniejsza i swoista z ludzkich cech. Kiedy żąda podobnej mu żony i biada nad swoją samotnością to jednocześnie nie pozostawia nam złudzeń, że kiedy odejmie się ślepców, nie pozostaje mu nikt wśród żyjących kto chciałby go poznać i zrozumieć. Świat nie jest zły, to ludzie i społeczeństwa czynią go takim co więcej czując wyższość nad niewinnym przecież w chwili narodzin stworzeniem. Monstrum zaś jest podwójnie pokrzywdzone, bo choć może porozmawiać ze swoim stwórcą, to ten otwarcie nim gardzi i nie jest w stanie precyzyjnie określi co stało za jego potrzebą stworzenia nowego człowieka. W dialogach z Frankensteinem Monstrum bardziej niż w innych scenach przypomina Adama wypędzonego z raju, któremu dana jest możliwość osobistego porozmawiania bardziej ze stwórcą niż z ojcem. Jego frustracja gdy nie dostaje odpowiedzi na najważniejsze pytania (dlaczego stworzyłeś mnie niedoskonałym? Dlaczego się mną nie zaopiekowałeś?), lub gdy odpowiedzi jakich udziela Frankenstein są niewystarczające jest frustracją każdego człowieka zadającego pytania Bogu. Monstrum pyta dlaczego został porzucony i wzgardzony mimo, że jest udanym eksperymentem, my pytamy dlaczego mimo haseł o Boskiej miłości jesteśmy wciąż wystawiani na działanie zła i nosimy piętno grzechu. To spojrzenie oczyma Monstrum sprawia, że wszystkie jego zbrodnie bledną i stają się jedynie logicznym i spójnym skutkiem ludzkiej działalności i odebranej przez Monstrum edukacji. Szkoda. Czyni to z niesłychanie niejednoznacznej postaci (Monstrum niesie śmierć i zniszczenie przede wszystkim niewinnym) postać zdecydowanie jednowymiarową. Monstrum jest tu ofiarą, która się mści wedle zasad morderczej logiki (zdanie w którym tłumaczy, że zabił brata Frankensteina bo to jedyny sposób by twórca przyszedł na spotkanie jest przerażające bo logiczne). Zło jest w nim nie obudzone tylko zaszczepione.
Trudno się z resztą dziwić. Potworem jest w tej sztuce Frankenstein. Oziębły, zdystansowany nie rozumiejący społecznych norm. Choć doskonale prezentujący się w strojach z epoki i znający społeczne konwenanse, to jednak równie oddalony od tego co zwykłe i normalne, jak jego odziany w łachmany stwór. Z resztą okrzyk przerażenia na widok własnego „potomstwa” pada w sztuce zarówno z ust samego Frankensteina jak i jego ojca – obaj stworzyli coś koszmarnego. Frankenstein eksperymentując, jego ojciec nie dostrzegając w procesie wychowania, że ukształtował mu się człowiek nie znający miłości. No właśnie – tym co oddziela Frankensteina od Monstrum jest miłość. Frankenstein nie zna miłości – nie rozumie jej funkcjonowania, wydaje się że nawet pożądanie jest u niego czymś obcym dalekim, drugorzędnym wobec pasji tworzenia czy raczej poznania. Pytając o iskrę życia, o początek istnienia koncentruje się na przechodzeniu od życia do śmierci, jakby zapominał, że iskra życia zapala się gdzie indziej (wydaje się jednak by szukać początku życia musiałby się zwrócić ku uczuciu i poczęciu co w ogóle go nie interesuje). Jest genialny (ludzie go nudzą, szkoła go nudziła) ale butny i pyszny. Ignoruje swoją ukochaną, korzysta z niej jak z żywej przynęty i gardzi jej emocjonalnością (i ogóle wszystkim co kobiece). W sztuce nie wiemy dlaczego jego obsesją jest próba pokonania śmierci – nie ma wątku syna, który traci ukochaną matkę, zamiast tego mamy młodego uczonego pragnącego zastąpić niewiadome wiadomym, obliczalnym i do odtworzenia. W świecie Frankensteina uczucie jest przeszkodą, tą nieobliczalną częścią równania, która może prowadzić jedynie do tragedii. Jego nieodpowiedzialność wynika nie tylko z e strachu ale właśnie z braku uwzględnienia w swoich obliczeniach tego co konstruuje zdaniem reżysera człowieczeństwo – pragnienia kontaktu, miłości, pożądania. Pod tym względem Monstrum okazuje się bez porównania bardziej ludzkie. Może nie mówi i nie chodzi idealnie, ale to ono w tej sztuce tłumaczy czym jest miłość, komuś dla kogo cały koncept wydaje się zupełnie nie zrozumiały.
Symbioza obu tych postaci jest oczywista i podkreślona pod koniec – jeden nie może żyć bez drugiego. Stwórca nie może istnieć bez swojego stworzenia, stworzenie nie jest w stanie uwolnić się od stwórcy. Trochę w tym łopatologii przypominającej zdanie z Małego Księcia, że trzeba być odpowiedzialnym za to co się oswoiło, trochę pytań o tą boską iskrę , mnóstwo pytań o naturę człowieczeństwa plus oczywisty konflikt stwórcy z podmiotem własnego stworzenia (oraz pretensji o porzucenie w strasznym świecie przez tych, którzy powinni się nami opiekować). Nie bez powodu Frankenstein ma pod tytuł nowy Prometeusz – akt stworzenia – zwłaszcza niedoskonały zawsze mści się na stwórcy zwłaszcza niedoskonałym. Sztuka sugeruje, cytując Beatlesów, że „All you need is love” ale z drugiej strony miłość na tej bosko-ludzkiej linii nigdy nie jest równa. A nawet jeśli zdarza się miłość równa – jak w przypadku ślepego naukowca i jego syna (który jak podkreśla profesor opiekuje się rodzicem tak jak rodzic kiedyś opiekował się nim), to przecież nie oznacza to, że nasze życie zostanie pozbawione cierpienia. Nie jest przecież do końca pewne czy Monstrum, które tak szybko uczy się zabijać i kłamać rzeczywiście wyrosłoby na szlachetną jednostkę gdyby Frankenstein obdarzył je uczuciem. Sztuka stawia więc sporo pytań, ale odpowiedzi daje nieco zbyt proste, każąc wierzyć, że człowiekiem jest ten kto kocha i otrzymuje miłość, zaś Monstrum ten kto uczucia nie rozumie i nie umie im obdarzać. Szkoda, że cały czas ma się wrażenie, że to rozwiązanie zbyt proste. Podobnie podejmowany na marginesie dyskurs na temat naukowego podejścia do kwestii życia, jego istoty i tajemnicy. Zwierz cały czas miał wrażenie, jakby sztuka zamiast być jedynie przestrogą by nie eksperymentować bez serca i bez myślenia o konsekwencjach, odcinała się od ludzkich prób sięgania po boską iskrę. Szkoda bo w sumie więcej tu miejsca na bardziej wieloznaczną i aktualną dyskusję. Zwłaszcza, że jesteśmy przecież bliżej osiągnięć Frankensteina niż kiedykolwiek przedtem. Być może na niekorzyść działa tu odcięcie pierwszej części gdzie poznajemy Frankensteina zanim stworzył swojego potwora.
Czym więc jest Frankenstein? Znakomicie zagraną średnią sztuką. Johnny Lee Miller jest znakomity jako Monstrum, choć spora część widzów była poważnie zawiedziona widząc go na ekranie w tej roli (zapowiadano jak już zwierz wspomniał Benedicta) to zwierz się cieszył. Wszystkie recenzje podkreślały, że z dwóch ról Miller zdecydowanie lepiej wypadał jako Monstrum. Tu nie tylko jest znakomity w tej roli którą dostał, ale przede wszystkim nie jest średni w tej której nie grał. Zwierz jest bowiem przekonany, że sztuka ma najsilniejszy przekaz kiedy obie role są zagrane równie mocno i wyraziście (zwierz widział odwrotną wersję w sporych fragmentach). Niektórzy skarżą się, że Benedict Cumberbatch w roli zimnego nie znającego uczuć naukowca to dla nich powtórka z rozrywki. Ale zwierz w przeciwieństwie do wielu widzów wcale nie widział na scenie Sherlocka (zwierz cieszy się że jego mózg pozwala oddzielać aktorów od ich poprzednich ról), widział natomiast dość często, ślady tego, że aktorzy wymieniali się rolami – z Frankensteina Benedicta zaskakująco często „wychodziły” ruchu Monstrum. Niemniej Cumberbatch swoją rolę gra doskonale – od szaleństwa człowieka opętanego swoją wizją, po całkowite niezrozumienie ludzkich emocji, gdy przygląda się swej ukochanej i nagle ze spojrzenie mężczyzny wyznającego narzeczonej, że jest piękna zmienia się w oko naukowca, który owo piękno pragnie odtworzyć w swoim eksperymencie to jest to naprawdę wyśmienite aktorstwo. Oczywiście, zwierz chciałby zobaczyć Benedicta jako Monstrum ale cieszy się, że zobaczył sztukę tak wyważoną.
Zresztą nikogo chyba nie zdziwi, że sztuka ożywa najbardziej w scenach gdy Monstrum i Frankenstein stają twarzą w twarz. Dynamika pomiędzy Cumberbatchem i Lee Millerem jest zachwycająca, widać że obaj znają obie role na wylot do tego stopnia, że ich dialogi tracą charakterystyczny teatralny rytm i zaczynają zamieniać się w prawdziwe rozmowy, wymiany argumentów, specyficzny balet sztywnych manier i nieokiełznanej siły życiowej. Szkoda tylko, że wszyscy inni aktorzy grający w sztuce tak bardzo odstają od tego poziomu. Denerwuje zwłaszcza aktor (George Harris) grający ojca Frankensteina – teoretycznie powinna być to postać ważna rzucająca nową perspektywę na naszego bohatera – w rzeczywistości jest to bardzo nie udana, sztuczna rola i. co zwierz dodaje ze wstydem – zdaniem zwierza obsadzanie czarnoskórego aktora w roli ojca bielutkiego jak śnieg Cumberbatcha trochę mąci. Zwierz wie, że taka jest zasada teatrów angielskich (skoro gramy wyobraźnią to przeskakujemy na kolorem skóry) ale zwierz miał z tym jednak trudności. Z kolei Elizabeth, która ma tu reprezentować to czego Viktor nie rozumie – czyli bezgraniczną miłość (oraz otwarte serce z którym podchodzi do Monstrum) jest postacią jakby nie do końca napisaną, w jednej scenie domaga się od Viktora równego traktowania, w drugiej domaga się od niego tuzina dzieci. Nie to żeby zwierz nie wierzył w kobiety pragnące nauki i potomstwa – ale wydaje się, że z jednej strony chciano na jej przykładzie pokazać niechęć Frankensteina do kobiet i brak zrozumienia dla ich umysłu, z drugiej uczynić z Elizabeth personifikację kobiecych cech w tradycyjnym rozumieniu – dobra, ciepła, współczucia. Ostatecznie więc wyszła postać bardzo naszkicowana i mimo stań Naomie Harris bardzo płaska i niewiele nas obchodząca. Właściwie z reszty obsady wyróżnia się tylko Karl Johnson, w roli niewidomego profesora, który podsuwa Monstrum Raj Utracony Miltona i Żywoty Cezarów – idealny zestaw lektur by wykształcić kogoś na istotę, która ludzkość kojarzy z chęcią zemsty. Z resztą profesor to postać, która zdaje się odgrywać w sztucę tą rolę dobrego ojca stwórcy, który tłumaczy Monstrum świat ale nie do końca. Pierwsza przyczyna, odpowiedź na najważniejsze pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi. Nim bohater dojdzie do samego źródła wiedzy, zostaje z tego raju poznania wypędzony.
Mimo niewątpliwych wad, całość jednak się broni. Być może fakt, że na pewne pytania odpowiada prosto skłania do myślenia jeszcze raz nad ich treścią, do szukania niuansów, podpowiedzi, tropów. Zwierz czekał co prawda na jakieś zaskoczenie, ale jego brak sprawił, że więcej stara się wycisnąć z tego co dostał. Poza tym sztuka tak dobrze zagrana, nie jest w stanie wyparować z umysłu. Można kręcić nosem na jakość niektórych dialogów ale ostatnia scena Monstrum z Frankensteinem wzrusza. A puenta? Przez całą sztukę nad sceną unosi się przepiękna instalacja z setek żarówek, która rozbłyska większym i mniejszym światłem. Czyżby to był ów niemy Bóg, owa iskra życia, gwiezdna chmara skąd bohaterowie czerpią nadzieje i inspiracje. W chwili narodzin Monstrum rozbłyska jasnym blaskiem, mieni się gdy Frankenstein mówi o potrzebie stworzenia piękna i poszukiwania doskonałości. Rozjaśnia mrok nadzieją życia, stworzenia, perfekcji. Gaśnie w scenach cierpienia i rozpaczy. Tam gdzie wkrada się ludzka rzeczywistość. Gdy bohaterowie znikają ze sceny, po ukłonach aktorów zostajemy z ostatnią wizją tych dziesiątek nie zapalonych żarówek. Boska iskra może rozbłysnąć, ale niczego więcej nie należy się spodziewać. Jabłko zostało zjedzone. Nowego Raju już nie będzie.
Ps: Zwierz korzysta z określenia Monstrum a nie istota ponieważ słowo Monstrum bardziej mu się podoba a przede wszystkim jakoś tak przywykł myśleć o stworzeniu Frankensteina.
Ps2: Muzyka w sztuce jest absolutnie genialna, podobnie jak minimalizm inscenizacyjny i zwierz uważa, że największym plusem transmisji był fakt, że można się było cieszyć wielkimi ujęciami z góry na których widać było całą scenę. A i warto dodać, że sztuka jest miejscami bardzo śmieszna.
Ps3: Spotkanie i wino po seansie było bardzo, bardzo fajne ale i tak najbardziej surrealistycznym przeżyciem był moment w którym ktoś rozpoznał zwierza z daleka. Jeśli zwierz zachował się dziwnie to przeprasza. Nie często mu się to zdarza.
Ps4: Zwierz wie, że drugi sezon The Hour kończy się strasznie dramatycznie więc jutro chyba będzie o tym