Kiedy moim kątem Internetu „wstrząsnęła” awantura o Niezatapialną Armadę – analizatornię, która zajmowała się złośliwym komentowaniem fanfików i książek pomyślałam, że nie mam w tej sprawie za bardzo nic do powiedzenia. Ostatecznie wiedziałam o istnieniu Armady i podobnych stron od lat i jedyne co robiłam to ignorowanie ich treści. Chyba nigdy nie mówiłam jednoznacznie, że coś mi w tym nie podoba (poza rozmowami ze znajomymi) i ogólnie przyjmowałam zasadę udawania, że takich miejsc nie ma. Nie będę więc wskakiwać na wagon krytyki – bo można założyć, że jeśli ktoś przez lata coś ignoruje nie powinien potem się wysuwać na pierwszy plan niczym najświętszy ze świętych. Zamiast tego chciałabym wam opowiedzieć o tym jaki był dla mnie Internet kilka lat temu.
Zacznę od tego, że nie będzie to wpis z nazwiskami. Z wielu powodów – po pierwsze – trochę zawodzi mnie pamięć, po drugie wiele rzeczy, o których mówię było na blogach których już nie ma. Do tego część osób autentycznie się zmieniła i mam poczucie, że dziś nazywanie ich po nazwisku byłoby zdecydowanie niewłaściwie i tylko antagonizujące. Co nie zmienia faktu, że piszę o swoim doświadczeniu na podstawie rzeczy, które się wydarzyły i musicie mi tu wierzyć na słowo. Przez długi czas myślałam, że to jest tylko w mojej głowie, ale potem zdałam sobie sprawę, że pewnie podobnie czuje każdy kto dał się wkręcić w myślenie, że skoro publikuje w sieci to musi mieć twardą skórę.
Pisać zaczęłam w 2009 roku – wieki temu. Przez pierwsze lata nikt nie słyszał o moim blogu – zaczął się on robić trochę popularny w okolicach 2012 roku. Nie aż tak popularny jak dziś, ale na tyle że dostałam tam jakąś nagrodę, zaczęłam jeździć na konwenty. Innymi słowy – pierwszy raz w życiu wyszłam z takiego bardzo wąskiego grona zainteresowanych osób. Mój blog w pierwszych latach wyglądał zupełnie inaczej niż dziś, pod wieloma względami – miał więcej błędów, niekiedy był gorzej pisany – cóż jak w każdym fachu człowiek się uczy, ale też po prostu zwyczajnie dorasta. Nie zarabiałam na nim i można założyć, że w tamtym momencie mojego życia był po prostu czystą dającą mi frajdę twórczością fanowską.
Nie wiem co było pierwsze – mam jakieś przeczucia, że post jest o mnie, może post na pewnym forum. Forum było ogólnodostępne. Cały wątek był dość paskudny. Koncentrował się głównie na pisaniu jaka jestem głupia i nic nie umiem, na wyśmiewaniu wielu rzeczy, w tym moich znajomych. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam tam nazwisko osoby, która znała mnie osobiście popłakałam się przy laptopie. Było mi tak niesamowicie przykro. Był też wpis na blogu, który pewnie da się jeszcze gdzieś znaleźć poświęcony dokładnie temu czemu ktoś mnie nie czyta. Też go znalazłam, zostawiłam komentarz, w którym się tłumaczę. Pod tamtym wpisem były komentarze i do dziś pamiętam kto je zostawił z morderczym poczuciem wyższości. Sporo z tych osób zmieniło postawy, część pewnie zmieniła zdanie o moim pisaniu, ale pamiętam jak wtedy mnie to zabolało, jak poczułam, że nic nie ma sensu.
Najbardziej bałam się jednego dość znanego publicysty. Nie wiem, dlaczego mnie nie lubił, a może nie lubił wszystkich. Pisał bardzo nieprzyjemne rzeczy. Nigdy nie zapomnę jak na jednym konwencie zrobił zdjęcie składu panelu, w którym brałam udział i rzucił swoim czytelnikom na pożarcie. Pamiętam, że potem widziałam go na tym konwencie i fizycznie się bałam. Bałam się tak jak boi się człowiek, który nie do końca rozumie co się dzieje. Było zresztą tych przytyków więcej, na tyle dużo, że po latach, ilekroć widzę jego nazwisko jest mi nieprzyjemnie. Pewnie tego zupełnie nie pamięta, może nawet nie brał tego na poważnie. Ale różnica w statusie była duża, podobnie jak różnica wieku.
Pamiętam też inne drobne rzeczy – często wychodzące z lewicowej części fandomu sygnalizujące mi, że ludzie są ode mnie lepsi, że właściwie nie mam prawa pisać, a jak już piszę to mogłabym inaczej. Pominę wielokrotne ignorowanie mojej dysfunkcji czy jej wyśmiewanie przez ludzi, którzy teoretycznie przyjmowali zasadę zrozumienia i empatii jako podstawę swojego myślenia. Najwyraźniej empatia i zrozumienie kończyło się im gdzieś przy przecinku czy literówce. Większości z tych treści nie ma, ale ja pamiętam, pamiętam i czasem wstrząsa to mną w sposób trudny do określenia.
Nie wszystkie niemiłe rzeczy jakie mnie spotkały były wymierzone jednoznacznie we mnie. Do dziś się zastanawiam co myślałam osoba, kwaterując mnie w jednym pokoju na konwencie z mężczyzną w średnim wieku (którego zupełnie nie znałam) i nie mówiąc mi o tym wcześniej. Pamiętam, że byłam przerażona. Pamiętam też, że potem czytałam o roszczeniowej postawie względem organizatorów. Pamiętam też, że byłam lekkim szoku, kiedy okazało się, że zrobiłam coś nie tak. Do dziś mam wrażenie, że nie powinnam o tym mówić. A przecież…. Przecież do dziś jest mi z tego powodu przykro.
Krytyka jest wliczona w publikowanie. Choć rzekłabym – niekoniecznie w publikowanie fanowskie. Jednak to nie zawsze była krytyka – to było coś co przekraczało tą granicę. To były osobiste, wyższościowe pojazdy, mające chyba wskazać mi moje miejsce w szeregu. Gdybym była inną osobą – mniej pewną siebie, mniej bezczelną, mniej bezwarunkowo wspieraną przez bliskich – tego bloga by po prostu już nie było. Zostałby zamknięty pod presją myślenia, że nie ma sensu pisać więcej, że ci ludzie wiedzą lepiej, że tylko oni mają klucze do świata krytyki. Kiedy wczoraj wieczorem zaczęłam układać sobie w głowie ten tekst odkryłam, ile we mnie jest jeszcze smutku, przerażenia, uczucia poniżenia, które tamte działania zostawiły. Jak wciąż jest we mnie potrzeba by ci ludzie mnie polubili, przyjęli i zaakceptowali, bo tylko wtedy będę godna.
Wiele z rzeczy, które się ówczesnym krytykom nie podobały, które ich zdaniem usprawiedliwiały wpis, posty, złośliwości, zniknęło z tego bloga. Nie pod ich presją, ale z czasem, kiedy wyrabiałam sobie swój autorski styl, ostatecznie pisanie jest jak uprawianie sportu – im więcej i dłużej się coś robi i powtarza tym się jest w tym lepszym. Kiedy nie dajemy tej szansy – cóż nikt nie będzie mógł się w pełni rozwinąć. Plus czy jest jakaś satysfakcja z tego, że komuś kto uczy się biegać na sto metrów powiemy, że biega wolno? Chyba jakaś nikła. Jednocześnie, żeby było jasne – pojawiały się treści autentycznie krytyczne wobec mojego bloga, które mnie nie dotykały (a właściwie dotykały mnie zupełnie inaczej i dziś często przyznaje im racę). Ostatecznie krytyka np. wyrażonych na nim opinii była jedynie wyjściem do polemiki. Mogłam potem pomyśleć, że ktoś głupio nie rozumie filmu, ale jednocześnie – to była rozmowa na równym poziomie. Mam wrażenie, że jednym z nieodłącznych elementów bullyingu jest poczucie nierówności – że osoba krytykująca może więcej, ma większe poparcie, więcej znajomych, więcej władzy. Na tyle dużo by człowiek liczył się z jej opinią niezależnie od tego jak jest wyrażona.
Nie piszę tego postu by wzbudzić współczucie – radzę sobie całkiem nieźle, dziękuję, jak widać – na mnie nie pozostawiło to wielkich i nieuleczalnych ran. Piszę by powiedzieć, że kilka lat temu Internet był podły. To akurat nie nowość, że podły był i jest. Jednak jest też tak, że często zamiast powiedzieć „hej jesteś wredny, przestań” mówimy „publikowanie w sieci swojej twórczości wiąże się z konsekwencjami”. Tylko, że naprawdę nie jest tak, że to usprawiedliwia każdy poziom wrednej złośliwości. Jest taki moment, kiedy krytyka – z którą trzeba się liczyć zamienia się w bullying który trzeba potępiać. Nie umiem wam powiedzieć, gdzie leży granica. Umiem powiedzieć, że zajęło mi sporo czasu by dostrzec, że coś takiego mnie spotkało i jeszcze więcej czasu by dojść do wniosku, że mam prawo o tym powiedzieć głośno.
Na koniec mam nadzieję, że czyta mnie jakaś osoba, która zastanawia się nad tym czy tworzyć, pisać w ogóle – próbować i się boi. Chciałabym powiedzieć, że Internet się trochę zmienił, ale też, że mimo wszystko – warto, naprawdę warto, bo pod koniec jest więcej słodkich owoców niż gorzkich orzechów.
To tyle. I jeszcze jedna myśl na końcu – wiem, że Internet to nie safespace i nigdy nie będzie. Co nie znaczy, że rzeczy, które nas w nim spotykają nie są nieprzyjemne a ludzie, którzy uprawiają bullying nie zasługują by co pewien czas usłyszeć, że tak się nie robi. Przynajmniej jak jest się przyzwoitym człowiekiem.
Ps: Nie zostawiam miejsca na komentarze pod tym wpisem, bo nie chciałabym, żeby zrobiło się tu coś nieprzyjemne.