Zaczynam zwykle nieśmiało. „Czy wysłane dokumenty do państwa dotarły?”. To nie jest pytanie o pieniądze. To jeszcze nie jest uczucie podobne do tego kiedy się komuś napraszamy. To grzeczne pytanie. Jeszcze nie czuję tego zimnego poczucia upokorzenia, czy frustracji. Jest zwykle kilka tygodni po terminie wypłaty. Więc pytam grzecznie. Bo w końcu kogo miałabym chcieć urazić? Kogoś kto mi nie płaci? Wszyscy nie płacą.
Nie jestem freelancerem. To ratuje mnie przed ciągłym poczuciem wstydu. Jestem osobą pracującą na etat która dorabia umowami zleceniami i umowami na dzieło. Etat to prawdziwe pieniądze. Te które trafiają na konto punktualnie co miesiąc. Mój pracodawca to sumienny pracodawca. Zawsze płaci. Mam szczęście. Pieniędzy z umów nie traktuje jako prawdziwych. Nie myślę na co je wydam. Nie uzależniam od nich wydatków. Są wirtualne. Dlaczego? Bo nigdy nie wiem kiedy pojawią się na koncie. O ile w ogóle tam dotrą.
Na każdej umowę jest data. Data po której pieniądze powinny zostać wypłacone. Jedna dziesiąta firm dotrzymuje takiej płatności. Pozostałe natrafiają na problemy. Gubią umowy, faktury, opłakują chore księgowe. Czasem przekazują korespondencję dalej i gdzieś ginie. Czasem po czterech miesiącach nadal nie są w stanie ustalić jakim cudem mi nie zapłacili. Czasem uprzejma osoba, która jest odpowiedzialna za kontakt z firmą ze strony agencji jakoś znajdzie kasę. Czasem powie „klient nam nic nie przysłał nie możemy zapłacić”. Czasem ktoś odchodzi z pracy a z nim cała dokumentacja twojej pracy. Czasem obiecują nadesłać pieniądze jutro, albo w przyszłym tygodniu. Czasem nic nie obiecują.
„Wyślij sądowe ponaglenie zapłaty” radzą doświadczeni znajomi. Wysyłam. Wysyłam podobnie jak wysyłam kilkanaście maili. Dzwonię. „Dzień dobry, nazywam się, była współpraca, umowa, czy doszła, gdzie pieniądze”. Grzecznie. Raz byłam niegrzeczna. Agencja się więcej nie odezwała. Zapłaciła. Ale więcej żadnego kontaktu. Więc grzecznie, choć w środku jest mdlące uczucie wstydu i zażenowania. Bo nawet będąc w prawie można się czuć głupio. Niby człowiek wie, że to nie jego wina, ale jednak – jest coś w tym czwartym czy piątym mailu albo kolejnym telefonie co łapie za serce. Poczucie niesprawiedliwości. Zażenowanie. Uczucie, że dopraszamy się o pieniądze co nawet jeśli je zarobiliśmy pachnie jakbyśmy żebrali. Niektórzy tego nie czują. Zazdroszczę im. Niektórzy się do tego przyzwyczaili – jestem pod wrażeniem umiejętności adaptacyjnych. Spora część wysyła, a jednocześnie czuje się źle.
Analiza korespondencji zwykle wygląda podobnie. „Czy chciałaby Pani?” „Chciałabym” „A koszt?” „A taki” „To proszę wypełnić te wymagania” „Proszę, czy jest OK?” „Proszę nałożyć poprawki” „Jasne, proszę czy jest OK?”, „Bardzo ładnie jeszcze tylko jedna zmiana” „Nie ma sprawy, jest dobrze” „Wspaniale. Przesyłam umowę” „Odsyłam umowę” „Przepraszam czy umowa dotarła” „Przepraszam czy wypłacą mi państwo pieniądze” „Przepraszam czy dostanę pieniądze” „Przepraszam czy ktoś tam jest” „Halo?”. Z każdym zapytaniem coraz mniej odpowiedzi. Coraz dłuższa cisza. Wszyscy chorują. Urlopy trwają 300 dni. Czego się pani spodziewała. Trudno powiedzieć.
„Trzeba brać z góry”, „Jak to umowa podpisywana w środku współpracy?”, „Ale zawsze możesz iść do sądu”. Doskonałe rady. Jak się ma inne zabezpieczenie finansowe, albo pewność że klient nie pójdzie dalej. A pójdzie. Nie każdy i nie od każdego. Ale nie wszyscy jesteśmy tu najbardziej znani czy najwybitniejsi w swojej dziedzinie. Znanemu blogerowi zapłacą z góry. Korektorce w niewielkim wydawnictwie? Raczej nie. Tłumaczowi? Pójdą do tego kto podpisze umowę po wykonanej pracy. Czasem stawianie warunków daje wyniki, ale częściej to gra w ruletkę. Postawisz się za bardzo pójdą dalej. Kto tak gra jak to jedyne źródło utrzymania? Najwięksi Kozacy.
Odkąd mam aplikację na telefonie sprawdzanie stanu konta stało się specyficznym hobby. Są dni kiedy jestem wirtualnie bogata – kilka tysięcy złotych unosi się ponad wodami. Mogłabym szaleć. Ale nie mogę. Bo stan konta to dwadzieścia złotych. Ale kto wie, może za kwadrans, za godzinę, za pół, przypomni sobie o mnie jakaś księgowa. Okresy w połowie i pod koniec miesiąca to przezabawny czas, sprawdzania stanu konta co pół godziny. Może sobie jednak przypomnieli. Może to tylko kilka tygodniu opóźnienia. Może nie muszę wysyłać tego maila. Zwykle jednak muszę. I za każdym razem czuje się źle. NIe dlatego że nie mam racji. Ale dlatego, że syste znów nie działa. I znów to na mnie leży ciężar by błaganiem doprowadzić do tego by ruszył.
Nigdy nie trafiłam na salę sądową. Dwa razy zrezygnowałam. Postawiłam na szali moje zdrowie psychiczne i zrezygnowałam. Dwa i pół tysiąca złotych – tyle kosztowało mnie w ostatnich latach przekonanie, że nie jestem w stanie przejść przez całą drogę sądową. Rezygnacja z tych pieniędzy to być może moje największe burżujstwo w życiu. Wiem, że powinnam się procesować, ale co będę z tego miała – problem. I pieniądze. W mojej głowie te pieniądze nie były warte tego problemu. Ale większość osób nie może sobie na to pozwolić. Nie może tak jak ja traktować zarobionej kasy jak iluzji która być może kiedyś być może stanie się miłym dodatkiem do pensji. Oni potrzebują tych pieniędzy, nie kiedyś tylko wtedy kiedy je zapłacili. Bo ZUS, bo rachunki, bo podatki, bo czynsz. A księgowa choruje.
Kto jest za to odpowiedzialny? Trochę my wszyscy. Gramy w tej grze, każdy do własnej bramki. Nie sposób się zjednoczyć bo każdy jest freelancerem. Nikt nas nie reprezentuje, więc łkamy na Facebookowych grupach. Nie uratuje nas żadna instytucja rządowa, bo nawet gdyby chciała nie jest w stanie przeprowadzić kontroli. Nie uratują nas pracodawcy – nie płacąc zarabiają. Sami sobie też nie robimy przysługi – znajomy ujawnił nazwę firmy która nie płaci. 90% dyskusji w Internecie to jak śmiał naruszyć zasadę że o zalegającym płatniku pisze się ogólnikowo. „Lincz” krzyczeli ludzie, dla których bardziej normalny jest brak zapłaty niż publiczne ujawnienie kogoś kto łamie prawo. Są jeszcze sądy, ale do nich znajomi wchodzą z trzęsącymi się rękami. Mają umowy, mają prawo, ale wciąż – dojście do ostatecznej instancji to olbrzymi stres.
Mam znajomych którzy uważają, że to taki urok pracy w wolnym zawodzie. Kto chce stabilności niech idzie na etat. Sam zdecydowałeś to masz. Ale to nie prawda. Podpisując umowy, wystawiając faktury, umawiamy się na termin płatności. Zwykle to dwa tygodnie, czasem miesiąc. Fakt, jak niewiele znaczy to dla drugiej strony jest szokujący. Jakbyśmy w restauracji po zjedzeniu posiłku płacili tylko co pewien czas, albo po kilku tygodniach, albo tłumaczyli się że nie mamy gotówki. A potem czekali aż kucharz uprzejmie napisze, czy aby na pewno jego rachunek trafił na stół.
Wbrew temu co się wydaje niektórym problemem nie jest brak istniejących w systemie sposobów domagania się pieniędzy. Problemem jest fakt, że całkowicie przerzucają one na ciebie koniecznośc domagania się swojego. Raz można. Kiedy robisz to notorycznie staje się to upokarzające. Dobrze że sąd zadziała, ale wciąż, to świat w którym się sądzisz, mimo, że masz umowę. Korzystanie z komornika może być skuteczne, ale wciąż – zanim dostaniesz pieniądze do ręki musisz przeżyć. To jest problem systemu – że nie da się uciec do tej sytacji w której zamiast spokojnie czekać na pieniądze musisz o nie walczyć. Fakt, że tak bardzo uznaliśmy to co powinno być wyjątkowe za normalne jest najlepszym miernikiem tego jak wielki mamy problem.
Jako blogerka wspierana przez pracę na etacie i fakt, że mam Patronite – mogę powiedzieć – jestem w stanie finansowo funkcjonować w tym okrutnym świecie. Jako przyjaciółka wielu osób nie pracujących na etacie, widzę jak strasznie upokarzający jest świat pracownika w którym raz na miesiąc siadasz i piszesz, grzecznie „Najmocniej przepraszam, czy nie narzucam się za bardzo grzecznie prosząc o moje pieniądze?”
Ps: Są ludzie których to nigdy nie spotkało, jeśli do nich należysz – super, miałeś czy miałaś super współpracowników. Nie mniej fakt, że nam udało się uniknąć nieprzyjemnej sytuacji nie znaczy, że ich nie ma. Mnie nikt nie okradł, ale wierzę w kradzieże.