SMS odebrałam pod toaletą na stacji benzynowej gdzieś między Olsztynem a Nidzicą. Pamiętam bo przeczytałam go dwa razy w lekkim zdumieniu. Bo jak tu się nie zadumać kiedy nie tylko dało się komuś poprzedniego wieczora numer telefonu, ale jeszcze ku zaskoczeniu ten człowiek wysłał sms?
SMS zawierał zaproszenie na planszówki. Po długich konsultacjach ze wszystkimi znajomymi (głównie próbowałyśmy ustalić dokładny wiek nadawcy bo na oko wyglądał jakby był ode mnie młodszy o dekadę) przyjęłam zaproszenie. Kiedy przyszłam padło pytanie czy jestem na coś uczulona. Podałam trzy rzeczy, których raczej nie powinnam jeść. Wszystkie trzy były w daniu które przygotował. Nie wyszłam. W planszówki mieliśmy grać w kilka osób. Dwie z nich okazały się jego byłymi dziewczynami. Nie zaraziło mnie to zupełnie. W końcu znaczy, że miły człowiek.
Po roku randkowania wprowadziłam się w najbardziej banalny sposób. Któregoś dnia powiedziałam, że nie chce mi się iść do domu. Kiedy nie usłyszałam słowa sprzeciwu, zostałam. Polecam wszystkim, którzy chcą zamieszkać u ludzi, którzy dobrze gotują. Zaręczyliśmy się w czasie rozmowy o architekturze dworca w Kielcach, co mnie cieszy bo przynajmniej mam o czym opowiadać znajomym. Poprosiłam o pierścionek z meteorytem bo byłam pewna że go zgubię. Musicie wiedzieć, że gubię wszystko, więc fakt, że dziś rok i cztery dni po zaręczynach nadal wiem gdzie jest, uznaje za sukces. Wspólne mieszkanie wiele mnie nauczyło. Np. że czasem zdejmujesz słuchawki i twój miłujący ciszę i spokój narzeczony okazuje się słuchać Lady Gagi. Albo, że można lubić śniadania – tylko trzeba je jeść w towarzystwie. Albo, że nic nie przebije temperatury uczuć kiedy wraca się do domu a ktoś ci robi kawę.
Tak naprawdę pokłóciliśmy się tylko raz. O to ile wody należało wlać do maszyny robiącej ryż. Nawet nie wyobrażacie sobie jak wielkie potrafią być spory o proporcje wody i ryżu. W każdym razie – z wielkich konfliktów ludzkości tylko ten skończył się naprawdę kłótnią. Poza tym różnimy się w tak istotnych kwestiach jak – który kawior jest najlepszy i jak bardzo denerwujące jest dynamiczne uderzanie w klawiaturę podczas gier komputerowych. Natomiast łączy nasz niepokojące przekonanie, że druga w nocy to środek dnia i jeszcze tyle się da załatwić. Poza tym mamy drastycznie inne podejście do imprezowania. Ja lubię gości, On lubi się przed nimi chować w kuchni. Plus jest taki, że zwykle donosi z kuchni jedzenie.
Kiedy po zaręczynach rodzina zaczęła się dopytywać kiedy bierzemy ślub na odczepnego powiedziałam „Coś tak za rok”, mając na myśli – zapewne wtedy kiedy będzie się nam chciało. Niestety kiedy mówisz coś takiego ludziom, to kończy się na niepokojących pytaniach odnośnie daty itp. Ostatecznie patrząc na kalendarz odkryłam, że rzeczywiście biorę ślub mniej więcej rok po zaręczynach. Kto by się spodziewał. No może Facebook, ostatni rok reklamowano mi przyjęcie weselne w hotelu Bristol równie często co sklep z sukienkami ślubnymi plus – size. Nie wiem czy się obrażać na Facebooka że nie ma złudzeń co do mojej wagi, czy radować, że uznał iż stać mnie na ślub w hotelu Bristol. Trzeba jednak przyznać, że na nic tak nie czekam aż na jutro, kiedy już nie będę musiała organizować własnego ślubu. Mówcie co chcecie ale to jest najbardziej stresujący rodzaj imprezy. Niby jesteś organizatorem ale przez większość czasu masz na głowie trochę co innego niż dopilnowanie by wszystko poszło dobrze.
Najbardziej romantyczne w tej historii jest to, że ja się w ogóle tego wszystkiego nie spodziewałam. Ponad dwa lata temu jedynym ślubem o którym mogłam myśleć, był ten który uciążliwie podpowiadał mi Facebook w reklamach, naprzemiennie z propozycją zapisania nieistniejącego dziecięcia do przedszkola językowego. Najwyraźniej internetowy algorytm uznawał wtedy że zdecydowanie już czas. Poza tym zaś nie było znaków na niebie i ziemi. I nagle zupełnie niespodziewanie, odebrałam sms pod toaletą na stacji benzynowej, przyszłam zjeść curry które o mało mnie nie zabiło, przeniosłam swoje książki do innego mieszkania, dostałam pierścionek, wyznaczyłam datę i już. Zanim mrugnęłam wszystko się stało. W sumie to jedna z tych rzeczy które są dla mnie synonimem nadziei – że człowiek może zupełnie niespodziewanie przeżyć coś dobrego czego się nie spodziewał. Takie to dziwne życie.
Z filmów wiem, że powinnam upewnić się, czy żaden z dalszych i bliższych znajomych nie pała do mnie niewypowiedzianym uczuciem. Cztery razy się upewnić czy nikt nikogo nie zostawi przy ołtarzu. Cztery razy przepytać wszystkich czy nikt nie jest z nikim śmiertelnie pokłócony. Zabronić jakichkolwiek prób (wtedy wychodzą z ludzi prawdziwe uczucia) i koni na których można uciekać. Trzymać ludzi z dala od tortów które można przewrócić i dokonać sumiennego sprawdzenia dokumentacji czy ktoś na pewno nie dokonuje aktu bigamii. Ogólnie popkultura daje mi bardzo małe szanse na ślub bez wpadek. Na całe szczęście, zostawię dziś zwierza w domu. Niech on się tu zamartwia wszystkimi tropami i kliszami. Ja biorę ślub.
A na koniec stroskane duszyczki zastanawiające co was jeszcze w życiu czeka i czy spełni się to co się ma spełnić. Cholera wie. Jednego dnia odbierasz smsa na stacji benzynowej pomiędzy Olsztynem a Nidzicą. Drugiego masz nadzieję, że twój chłopak nie otruje cię curry, trzeciego się wprowadzasz, czwartego odbierasz pierścionek zaręczynowy na poczcie a potem budzisz się i pytasz swego już niedługo męża czy na pewno ma przygotowane spodnie na dzień ślubu. I przynajmniej raz w życiu nie masz problemu w co się ubierzesz. I to jest śmieszne, piękne, przerażające i wspaniałe. Tak więc moi kochani – żyjcie w nadziei i odbierajcie smsy.
Ps: Kochani jesteśmy w szczycie San Diego Comic Con więc jasne że wpisy jakieś będą choć zwierz będzie nad morzem więc może nie regularne.