22 lipca obudziłam się z bólem głowy i myślą, że przynajmniej tego jednego dnia nie będę się musiała za bardzo przejmować w co się ubiorę. Miałam przygotowane wszystko od butów po nakrycie głowy. Więc wstałam przeciągnęłam się i wypiłam kawę bo przecież była siódma rano. A potem wszystko potoczyło się dość szybko i wieczorem miałam już obrączkę, męża, nowe nazwisko i 48 śladów po ugryzieniu komarów na nogach. Dziś rok od tamtego wydarzenia mam kilka przemyśleń.
Pierwsze dotyczy faktu, że jeśli cokolwiek odkryłam po ślubie, to że wizja że będzie się z kimś na dobre i na złe przez całe swoje życie – a jestem jedną z tych tradycyjnych osób które zakładają, że to znaczy wziąć z kimś ślub- to przysparzanie sobie zmartwień. Martwię się odrobinę bardziej niż martwiłam się wcześniej. Martwię się jak jest osiemnasta a Mateusz nie dzwonił od rana czy żyje, choć przecież widziałam go rano zanim wyszłam do pracy. Martwię się, kiedy wychodzi wieczorem ganiać za Pokemonami i nie wraca po godzinie jak wyliczyłam ale po dwóch. Martwię się jak leci samolotem. Martwię się jak miał nieprzyjemny dzień w pracy. Martwię się jak źle się czuje. Martwię się jak nie jest pewny czy dostanie się na konferencję. Martwię się kiedy chce zmienić pracę. To zmartwienie wynika z faktu, że człowiek zawsze chciałby by druga osoba była bezpieczna, szczęśliwa, i zadowolona. Życie jednak nie zawsze nam to daje, więc się człowiek martwi o drugiego człowieka. Nawet wtedy kiedy okazuje się, że twój małżonek ma magiczne zdolności jeśli chodzi o znajdowanie pracy.
Drugie przemyślenie dotyczy samego postrzegania ślubu jako najszczęśliwszego dnia swojego życia. Nie ślub nie jest najszczęśliwszym dniem twojego życia. Serio – jest dniem w którym tak naprawdę tylko potwierdzasz swoje szczęście a właściwie – satysfakcję ze swojego wyboru. Dzień ślubu jest miły i emocjonujący, ale naprawdę – przez ostatni rok przeżyłam wiele szczęśliwszych dni. Głównie tych w czasie których nie ruszaliśmy się nigdzie z domu z Mateuszem tylko siedzieliśmy każde z nosem w swoich sprawach obok siebie w pokoju i było spokojnie i miło, i mieliśmy wygodne ciuchy i żadnych gości względem których ma się obowiązki. Ale wiecie, to nie jest smutna konstatacja tylko szczęśliwa. Pierwszy dzień małżeństwa nie powinien być jego szczytem bo cóż potem osiągnąć? Inna sprawa – w chwili w której wzięłam ślub wszystkie filmy romantyczne gdzie ślub jest najważniejszym momentem w życiu nagle zaczęły być nieco mniej romantyczne. No i totalnie straciłam zainteresowanie sukniami ślubnymi. Przestały mnie interesować kilka minut po tym jak sama wepchnęłam swoją do szafy.
Trzecie przemyślenie dotyczy nazwiska. Jak może wiecie zmieniłam po ślubie nazwisko. Była to moja świadoma decyzja, mająca więcej wspólnego z moim życiem zawodowym niż z tradycją. Chciałam mieć podwójne nazwisko żeby odróżniać się od innych kobiet które nazywają się tak samo. Mam pospolite imię i popularne nazwisko. W Internecie Katarzyn Czajek jest z pięć. Katarzyna Czajka-Kominiarczuk – tylko jedna. Co nie zmienia faktu, że nadal po roku mam problem z przedstawianiem się. Czasem kiedy się z kimś witam po raz pierwszy wciąż mówię, że nazywam się Kasia Czajka. Nie dlatego, że wstydzę się dwuczłonowego nazwiska ale dlatego, że mam wrażenie, że przedstawianie się dwoma nazwiskami to nadmiar. Nie mniej pierwszy raz w życiu wiem co czują ludzie których nazwiska są przekręcane. Mojego panieńskiego nikt nigdy nie przekręcał – moje nowe – wszyscy którzy mają szansę. Nie mniej – bardzo się cieszę że pierwszy raz w życiu mam wyjątkowe nazwisko. Dla wielu osób może to być dziwne, ale naprawdę – to dla mnie olbrzymia życiowa zmiana, z której się bardzo cieszę.
Czwarta refleksja dotyczy raczej mojego życia codziennego. Widzicie, rzadko mówię mojemu małżonkowi, że go kocham. Prawdę powiedziawszy – to coś zachowanego tylko na specjalne okazje, i niespodziewane przypływy uczuć. Kiedy jednak na co dzień chciałoby się komuś powiedzieć, że coś się do niego czuje – wtedy mówię mu, że go lubię. I uważam że mówienie sobie „lubię cię” jest nie mniej ważne, jeśli nie ważniejsze niż mówienie „kocham cię”. Nie jestem pewna czy można kochać kogoś go nie lubiąc. Ale wiem, że ludzie czasem mają dni kiedy niekoniecznie lubią swoich ukochanych. Dla mnie powiedzenie komuś że się go lubi to przypomnienie, że lubi się z nim spędzać czas, rozmawiać, przebywać. Co dla mnie jest podstawą udanego związku. Tak więc u mnie w domu wyznań miłości jest niewiele, za to sympatii sporo. Poza tym dzięki temu można sobie, nawet po ślubie chomikować to „kocham cię” na ważne okazje by nie straciło na wartości gdy mówi się to głośno.
Piąta myśl jest taka, że nigdy nie czułam się bardziej zamężna – w ciągu tego roku, jak w dniu w którym zdecydowaliśmy, że wystarczy nam jeden ślub. Widzicie początkowo plan był taki, że weźmiemy dwa śluby. Najpierw cywilny a potem – niekoniecznie od razu kościelny. Ja nie jestem wierząca, ale Mateusz miał taką wizję, że może by się przydało. Nie oponowałam. Ale któregoś dnia po prostu idąc na spacer doszliśmy do wniosku, że w sumie nam ten drugi ślub zupełnie nie potrzebny, i że pewnie robilibyśmy go bardziej dla rodziny niż dla siebie. Bo my przecież jesteśmy tak po ślubie jak tylko się da. Paradoksalnie ta decyzja była jakimś takim miłym potwierdzeniem, że niczego więcej nam w życiu nie potrzeba, niż ceremonia na której autentycznie nie miałam pojęcia na który palec właściwie zakłada się obrączkę.
Szósta myśl dopadła mnie kiedy przeglądałam ostatnio zdjęcia z mojego pikniku który zorganizowałam zamiast typowego wesela. Otóż dopiero po roku uderzyło mnie jak bardzo nietradycyjną i hipsterską imprezę urządziliśmy. Kiedy patrzę na zdjęcia i czytam informacje o innych ślubach to na tym tle wypadamy jak jakaś straszliwa bohema rozwalająca się na leżaczkach w ogrodzie z piwem w ręku. Co ciekawe – kiedy organizowałam własny ślub moją główną myślą było, że chciałabym oszczędzić. I oszczędziłam a jednocześnie zorganizowałam dokładnie taką imprezę jaką zawsze chciałam mieć. To zabawne po czasie odkryć jak bardzo byłam oryginalna. Inna sprawa – jakbyście chcieli kiedyś urządzić żenująco tanie wesele to mój telefon jest do waszej dyspozycji.
Rzecz siódma jest drobna ale uciążliwa. Kiedy wzięłam ślub pomyślałam, ze to już pewnie koniec z moimi samotnymi podróżami i nocami w pustych hotelowych pokojach. Oczywiście to nie prawda, to że mnie gna po świecie to nie znaczy, że Mateusza też będzie gnało. Co nie zmienia faktu, że teraz jak jestem w hotelowym pokoju to często brakuje mi nie tylko wanny ale też Mateusza. Chociażby po to by opowiedzieć mu jak minął dzień czy dlatego, że niestety jestem jedną z tych beznadziejnych osób które na większości imprez myślą sobie, że wolałby w tej samej chwili być w domu z mężem. Ogólnie niestety jeśli człowiek się do kogoś przywiąże, zwłaszcza do obecności tej drugiej osoby, to jej nieobecność jest bolesna. I nie chodzi mi tylko o to, że totalnie nie mam pojęcia jak Mateusz robi mi tak wspaniałą kawę.
Przemyślenie ósme powinno zainteresować kobiety niezamężne. Otóż wydawać by się mogło, że poślubienie kogoś wpuszcza do zamkniętego kręgu mężatek. Niestety to nie do końca tak jest. Wydaje się, że jesteśmy w świecie gdzie klub mężatek nie istnieje. Istnieją tylko dwa kluby – matek i nie matek. Jeśli masz męża a nie masz dziecka to nie należysz do żadnego tajnego klubu. Tak przynajmniej mi się wydaje. Być może jak kiedyś zostanę matką to okaże się, że klub matek też nie istnieje. Choć mam podejrzenia, że nie dość że rzeczywiście istnieje to jeszcze ma bardzo kosztowną i zawracającą głowę kartę wstępu. W każdym razie nie zostałam jako mężatka dopuszczona do jakichś rozmów w których wcześniej nie mogłam brać udziału. Nie potraktowano mnie jako doroślejszą. Nie dostałam żadnej listy wskazówek. Trochę miałam nadzieję, że posiadanie męża jakoś dopuści mnie do nieznanych tematów dyskusji a tu klops.
Kwestia dziewiąta zupełnie mi umknęła przed ślubem ale dopiero po czasie zorientowałam się, że człowiekowi przybywa nie tylko mąż ale też mnóstwo rodziny. Nigdy nie miałam mnóstwa rodziny a teraz nagle okazuje się, że tych ludzi jest mnóstwo – ciotki, wujkowie, kuzyni, dalecy krewni. Wypada ich odwiedzać, utrzymywać kontakty, zapraszać, przejmować się, martwić itp. To niesamowite ale jakoś zupełnie mi umknęło, że nie tylko Mateusz wchodzi do mojej rodziny ale ja do jego też. W każdym razie to jest przedziwne uczucie, zwłaszcza jak się jest jak ja z bardzo małej rodziny, gdzie nie ma się kuzynów czy dalszych krewnych. Jedyne co jest minusem to fakt, że rodzina Mateusza mieszka daleko co znaczy, że choć krewnych jest więcej to niestety ich odwiedzanie to cała wyprawa.
Ostatnia sprawa – dziesiąta – jest bardzo osobnicza i nie uważam jej za sprawę ogólną. Otóż wzięłam ślub z Mateuszem po dwóch latach znajomości. Jesteśmy jedną z tych par co się poznaje, i mniej więcej po kilku miesiącach wiadomo, że to jest to. Nie mniej myślę że wychodząc za mąż wcale nie znałam Mateusza tak dobrze, żeby wiedzieć o nim wszystko. Wiedziałam, że jest dobrym porządnym człowiekiem dzielącym mój system wartości. No i że fenomenalnie gotuje. Ale dopiero po ślubie dowiedziałam się o nim wielu rzeczy. Jak np. jaki ma fenomenalny gust muzyczny. I myślę, że to jest całkiem niezły system – brać ślub z kimś kogo możesz poznać jeszcze lepiej i nie ukrywajmy – pokochać jeszcze bardziej. Bo wtedy naprawdę ślub to tylko początek a nie koniec.
No i tyle. Dużo więcej się o życiu nie dowiedziałam. Być może wyleciała mi z głowy jakaś niesamowita mądrość jakiej nabrałam w tym roku, ale chyba poza stwierdzeniem, że dobrze jest mieć męża żeby ci rozliczał PITy, o niczym nie zapomniałam. W każdym razie pierwszy rok małżeńskiej przygody mam za sobą. Przede mną, jak podejrzewam kolejny rok martwienia się, poprawiania mojego nazwiska źle zapisanego na identyfikatorze i poznawania nowych wspaniałych cech mojego małżonka. I nie ukrywam – nic tak nie polepsza standardu życia, jak co pewien czas spojrzeć przez pokój ma kogoś kto siedzi przy komputerze i pomyśleć, że przynajmniej przez chwilę, obiecaliście sobie, że tak już będzie zawsze.
Ps: A właśnie – jeden ślub tak mi wystarczył, że nawet nie zrobiliśmy sobie sesji poślubnej. Nie chciało się nam.