Kochani są takie dni w roku kiedy człowiek odkrywa po co naprawdę są kina. Otóż są po to by móc w nich spędzić czas ciesząc się wynalazkiem klimatyzacji. W takim przypadku seans jest sprawą trochę drugorzędną tak długo jak człowiekowi jest przyjemnie zimno. Aby nie komplikować tej sprawy Zwierz udał się do kina na „Drapacz Chmur” gdzie główną atrakcją był – jak to zwykle bywa Dwayne „The Rock” Johnson.
Zwierz musi wam przyznać, że pomysł tego filmu nieco go zaskoczył. Oto w Hong-Kongu genialny milioner stawia najwyższy budynek na świecie, przewyższający wszystko co dotychczas zbudowano. Aby móc otworzyć jego sięgającą nieba część mieszkalną potrzebuje kogoś kto zatwierdzi że wszystkie zamontowane w budynku mechanizmy działają. Tu wchodzi Rock, który w tym filmie gra byłego komandosa, który po tym jak popełnił złą decyzję i stracił nogę zajmuje się ochroną. Co mnie zaskoczyło to pomysł by zrobić film katastroficzny o płonącym wysokim budynku. Co więcej, budynku gdzie ludzie są uwięzieni powyżej linii ognia. Przyznam szczerze, że byłam przekonana, że po jedenastym września takich filmów nie będzie się już robić. Osobiście – mimo, że przecież od wydarzeń w Stanach dzielił mnie dystans czasowy i w dużym stopniu emocjonalny, oglądając film czułam się niekomfortowo – jakby wciąż przypominając sobie to przerażenie kiedy w telewizji mogłam na żywo obserwować co się dzieje kiedy naprawdę ogień odetnie ludziom drogę ucieczki. Najwyraźniej jednak moja pamięć jest żywsza niż Hollywoodzkich producentów którzy uznali, że siedemnaście lat od prawdziwej tragedii można już bezpiecznie robić film. Nie odbieram im tego prawa – zapewne zbadali wcześniej rynek, ale jestem nieco zaskoczona, że jednak ludzie zapominają szybciej niż się Zwierzowi zdawało.
Co do samego filmu, to muszę przyznać, że wpada on w dość klasyczną historię w której Dwayne Johnson będąc modelowym ojcem i mężem pokonuje prawa fizyki by udowodnić, że rodzina jest najważniejsza. Historia ma dość szczątkowy pomysł – oto w budynku który nie miał się prawa zapalić wybucha pożar specjalnie przygotowany przez złych ludzi, którzy chcą okraść chińskiego milionera który ów budynek postawił. Ich pomysł jest prosty – w części mieszkalnej nie będzie nikogo więc nie będzie też żadnych postronnych ofiar. To w sumie miło ze strony złych bandziorów że w ich planach nie było niewinnych ofiar. Oczywiście źli bandyci nie wzięli pod uwagę, że na liście budynków których absolutnie nie wolno podpalać są te w których znajduje się rodzina najszlachetniejszego bohatera kina akcji. Cała reszta filmu jest przeprowadzona mniej więcej tak jakby układała się szklana pułapka gdyby Bruce Willis biegał nie w środku budynku tylko zewnątrz i miał buty oraz protezę nogi. No i niestety – na szczycie nie czeka nikt tak ciekawy jak Hans Gruber – że też się jeszcze nie nauczono, że filmy tego typu są ciekawe tylko wtedy kiedy cichaczem trochę kibicuje się terroryście.
Sensu film większego nie ma natomiast sprawił, że Zwierz zaczął się zastanawiać jak właściwie należałoby interpretować fakt, że główny bohater nie ma jednej nogi i korzysta z protezy. Z punktu widzenia logiki – nie ma to żadnego sensu – nikt kto ma dwie nogi nie jest w stanie tak skakać i biegać po krawędziach budynków jak czyni to Rock a co dopiero osoba opierająca się na protezie. Jednocześnie – ponownie jest to aktor któremu absolutnie nic nie dolega (może poza byciem wspaniałym) który gra osobę z niepełnosprawnością. Ale jednocześnie – film niekoniecznie zapomina o protezie bohatera – więcej – są w filmie kawałki gdzie to właśnie fakt, że ma protezę ratuje mu życie i pomaga zrealizować plan – za co bohater czule z wdzięcznością ją całuje. To z kolei motyw mało wykorzystywany – bohater którego niepełnosprawność nie definiuje a biorąc pod uwagę okoliczności staje się czymś w rodzaju tajnej broni. Wychodząc z kina zastanawiałam się jak intepretować ten wątek – z jednej strony – to mniej więcej taki krok w kierunku reprezentacji jak ręka Furiosy w Mad Maxie. Co nie zmienia faktu, że w sumie najwięcej czasu po seansie spędziłam zastanawiając się nad tym aspektem.
Jednocześnie film – nie jedyny, skłonił mnie do refleksji nas pewnym nowym schematem bohatera kina akcji, który prezentuje Rock. Widać po nim że jednak w ostatnich latach bardzo zmienił się schemat tego kim powinien być główny bohater. Grani przez Rocka herosi zwykle są ludźmi którzy nie boją się uczuć, są rodzinni i pełni zrozumienia. Szanują swoje żony i traktują je jak partnerki. Wzór męskości spod znaku The Rocka – czy to filmowego czy poza filmowego, dużo bardziej niż bohaterowie kina akcji z wcześniejszych epok łączy ze sobą fizyczną siłę z wrażliwością i empatią. Do tego – oczywiście jest doskonałym ojcem, który komunikuje swoim dzieciom, że je kocha na każdym kroku a nie tylko od święta. Zresztą efekty wychowawcze widać na pierwszy rzut oka w „Drapaczu Chmur” kiedy jeden ze złoczyńców zwraca się do niej „księżniczko” dziewczynka protestuje stwierdzając, że jest królem. Nie będę ukrywać, że Zwierz jest fanem tej zmiany – wydaje mi się, może trochę na wyrost, że wzór męskości propagowany przez bohaterów (zawsze pozytywnych) granych przez The Rocka, jest tym który zasługuje na to by mieć swoje miejsce w kinematografii. Jednocześnie – nie ukrywajmy – fakt, że reprezentuje je wielki umięśniony i niewątpliwie sprawniejszy fizycznie od większości homo sapies facet, też pomaga. Pomaga dotrzeć z takim fajnym przekazem do dużo szerszej widowni. I jest to wizerunek który cieszy się sporym powodzeniem – przynajmniej tak wskazywały badania kiedy pytano ludzi którego aktora widzieliby na prezydenckim fotelu i rodzinny, empatyczny i sympatyczny Rock znalazł się na pierwszym miejscu.
Na marginesie warto zauważyć, że akcja całego filmu rozgrywa się w Hong Kongu – zaś niesłychanie ważnym elementem fabuły jest kwestia łapówek i korupcji związanej z inwestycjami na rynku nieruchomości. Co prawda nikt tu głośno nie wspomina o żadnych urzędnikach, a policja miejska jest niesłychanie kompetentna (i korzysta z dostępnych w Chinach wyszukiwarek internetowych) – nie mniej – to ciekawe, bo wydaje się, że pewne odniesienia fabularne, stają się w takich fabułach dostosowane już bardziej do widowni chińskiej niż amerykańskiej. Nie znaczy to oczywiście że na zachodzie nie płaci się łapówek ale na pewno ich wszechobecność w systemie jest bardziej czytelna. Jednocześnie Zwierz jest ciekawy czy ten krok w kierunku Azji – ze strony Hollywood – będzie kontynuowany. Czytałam kilka artykułów z których wynikało, że rynek Chiński – choć obecnie bardzo chłonny (zwłaszcza kiedy można zaoferować filmy z efektami specjalnymi i 3D) może wcale nie ratować Hollywood tak bardzo jak wszyscy się tego spodziewają. Jestem ciekawa ile jeszcze potrwa ta inwazja i gdzie się skończy. O ile się skończy.
Na sam koniec po obejrzeniu „Drapacza chmur” zaczęłam się zastanawiać jaka jest przyszłość tego typu kina. Nie jest to kino czysto katastroficzne – to wymagałoby jakiegoś wulkanu czy tajfunu – jest to kino ograniczonej katastrofy. Swego czasu sporo się takich filmów kręciło – nie wiem czy pamiętacie Tunel gdzie wszyscy ugrzęźli w tunelu, czy chyba najbardziej kultową z tego typu produkcji „Płonący wieżowiec” (co ciekawe w tym filmie nie potrzebni byli terroryści, po prostu zawiodło BHP. Poza tym jest to najlepszy film tego typu bo gra w nim Paul Newman). Problem z takimi filmami polega na tym, że w sumie nie powinny się zbyt źle kończyć, a najlepiej by zakończyły się dla wszystkich dobrze. Do dziś nie jestem w stanie uwierzyć, że w oryginalnej Tragedii Posejdona tylu bohaterów zginęło – wydaje się, że z dzisiejszego punktu widzenia takie zakończenie jak tam byłoby niemożliwe. Zostajemy więc z filmem który ma podstawowy problem – z jednej strony olbrzymie niebezpieczeństwo – z drugiej – absolutny brak poczucia zagrożenia. Aby przywrócić poczucie, że stawka jest duża należałoby najpierw stworzyć poczucie więzi z bohaterami a potem kilku z nich uśmiercić. Wydaje się jednak że te metody nie przystają do dzisiejszego kina, które nikogo nie chce za bardzo zmartwić. Zwłaszcza, że w sumie w filmach super bohaterskich coraz częściej mamy podobny schemat – wielka katastrofa której zawsze ktoś zaradzi. Przyzwyczailiśmy się tak bardzo do tego, że ktoś filmowych bohaterów uratuje, że nie ma w nas żadnego niepokoju. A to oznacza w sumie trochę śmierć samego gatunku. Choć jestem przekonana, że za jakieś piętnaście lat zobaczymy nowy film o płonącym budynku. I kto wie, może też będzie skakał po nim Rock. Wszak to, że jest nieśmiertelny wydaje się oczywiste.
Ps: Ważną drugoplanową rolę w filmie odgrywa taśma klejąca. Na miejscu każdego producenta taśmy klejącej w Stanach albo Chinach wyrzucałabym sobie, że akurat w tym filmie nie było product placement konkretnej taśmy klejącej. Bez niej Rock nie pokonałby terrorystów.