„Hollywood” Ryana Murphy to serial, który oglądałam z mieszaniną fascynacji i pogłębiającej się frustracji. Fascynacji – bo ostatecznie to produkcja osadzona w świecie filmu, który jak może dostrzegliście trochę mnie interesuje, i frustracji – bo to taki rodzaj historii, który najwięcej mówi o osobie, która ją opowiada. A mówi rzeczy, z którymi niekoniecznie mogę się zgodzić.
Ten post zawiera spoilery odnośnie przewodniej myśli serialu ale nie mówi za wiele o tym co robią w nim konkretne postaci.
Zacznę od pewnej deklaracji – wiem, że dla części osób cała przedstawiona poniżej analiza nie będzie miała sensu bo traktują serial jako bajkę czy realizm magiczny. Mogę się z tym zgodzić, podobnie jak mogę się zgodzić z tym, że nie każda alternatywna historia ma obowiązek uwzględniać wszystkie przedstawione przeze mnie aspekty. Jednocześnie jednak doszłam do wniosku, że „Hollywood” dotyka takiego sposobu mówienia o przeszłości, który wywołuje we mnie wiele emocji i byłabym w pewien sposób nieuczciwa względem samej siebie gdybym tych moich zastrzeżeń nie sformułowała.
Choć w swoim scenariuszu twórcy korzystają z prawdziwych postaci (np. jednym z bohaterów na pierwszym planie jest Rock Hudson) to jednak mamy tu do czynienia z historią alternatywną. Dość szybko orientujemy się, że oglądamy taką specyficzną mieszankę faktów i refleksji nad tym „co by było, gdyby”. A tu Murphy zastanawia się co by się stało, gdyby w samym środku lat czterdziestych w czasie rozkwitu „Studio system” wydarzenia ułożyłby się tak, że powstałby film ze zróżnicowaną pod względem pochodzenia i orientacji seksualnej obsadą. I to nie gdzieś na marginesie zainteresowań, ale w wielkiej wytwórni, która tworzyć kolejną taką samą produkcję dała nagle szansę grupie młodych twórców na zrobienie czegoś zupełnie nowego.
Zanim przejdę do moich rozważań nad pisaniem alternatywnej wersji kulturowych dziejów chciałabym się na chwilę zatrzymać po prostu nad tym jak serial jest napisany. Otóż bowiem to jest jeden z największych problemów, niezależnie od tego co sądzi się o zabawach Murphy’ego z historią. Cała opowieść rozgrywa się w realiach kinematografii lat powojennych. To realia współczesnemu widzowi obce, podobnie jak niekoniecznie zna on nazwiska i osiągnięcia wszystkich postaci pojawiających się na ekranie. Nawet jeśli są to postaci ważne i nadające kolorytu całej opowieści. Twórcy stają więc przed specyficznym problemem – zanim mogą się pobawić w zmienianie świata muszą wyjaśnić jak ten świat funkcjonuje. Przedstawienie widzom kontekstu zdarzeń jest kluczowe (chociażby po to by mogli docenić to co twórcy dodają od siebie) ale niezbyt proste. I tu wchodzi mój największy zarzut – otóż serial zapoznaje nas z realiami w sposób niesamowicie toporny. W pierwszych odcinkach znajdziemy scenę, gdzie właściciel wytwórni tłumaczy swoim podwładnym, że nigdy nie było filmu, który by zarobił i miał dużą dystrybucję, którego scenariusz napisał czarnoskóry. To jest scena niewyobrażalnie sztuczna – bo przecież nikomu, zwłaszcza tak wysoko w branży nie trzeba było tego tłumaczyć. Więcej – taka scena sugeruje, że to nie była oczywistość. A przecież na tym polega ta wielka różnica w mentalności, że rzeczy, które dla nas nie są oczywiste były oczywiste.
To oczywiście tylko jeden przykład, ale takich scen w których ludzie tłumaczą sobie wzajemnie jak działa świat jest dużo więcej. W jednym koszmarnie napisanym monologu aktorka grająca Vivien Leigh właściwie streszcza swoją karierę tak, jakby czytała hasło z Wikipedii, jest to nie tylko słabo napisane, ale też zupełnie nienaturalne. Takich momentów znajdzie się w serialu więcej – głównie dlatego, że cała produkcja nie tyle wprowadza nas do świata lat czterdziestych tylko przez pryzmat współczesnej wrażliwości próbuje nam wyjaśnić mechanizmy jakie wtedy działały. Oczywiście to problem, na który napotyka każda produkcja historyczna (ludzie kiedyś byli tak inni, że trudno nam ich zrozumieć) ale tu miałam wrażenie, że to dopisywanie wszystkich do współczesnej mentalności jest wyjątkowo pozbawione niuansów i co więcej – pozwalające twórcom na dużo prostsze nakreślenie alternatywnej wizji wydarzeń. Co w sumie czyni całość taką specyficzną konstrukcją, która próbuje nam pokazać wersję wydarzeń alternatywną do rzeczywistości, ale jednocześnie punkt wyjścia już jest od tej rzeczywistości bezpiecznie oddalony. Na tyle bezpiecznie, że może łatwo powiedzieć kto jest dobry a kto zły korzystając z kategorii absolutnie współczesnych (bycie osobą pełną uprzedzeń rasowych nigdy nie jest dobre, ale jest czymś zupełnie innym w Ameryce lat 40 a czym innym w Ameryce w XXI wieku).
Druga sprawa, która zawsze jest dla mnie problematyczna to kwestia manipulowania przeszłością stosunkowo mało znaną. Podam jeden przykład, który wydaje mi się stosunkowo dobrze obrazować moje zastrzeżenia. W filmie pojawia się aktorka Anna May Wong. To prawdziwa postać. Film nawiązuje do kluczowego momentu jej kariery, kiedy nie dostała roli w ekranizacji powieści Pearl Buck „Ziemia błogosławiona”. Film pokazuje decyzję jako taką, która wynikała z biznesowego założenia, że nie można obsadzić osoby azjatyckiego pochodzenia w głównej roli, bo nie pokaże go wiele kin i nie będzie to hit (na co jeden z bohaterów odpowiada „Jak mogliście to wiedzieć?”). Problem w tym, że produkcja ani razu nie wspomina tu o istnieniu zapisu z Kodeksu Haysa, który zabraniał pokazywania na ekranie pokazywania związków pomiędzy aktorami różnego pochodzenia etnicznego. Aktorce zaproponowano rolę drugoplanową (którą odrzuciła ze względu na to, że byłaby to jedyna niesympatyczna postać w całym filmie, i słusznie uznała, że nie powinna powielać stereotypu) bo tej pierwszoplanowej nie mogła zagrać w sytuacji gdy jej męża grał biały aktor.
Czy jest to rasistowskie? Jak najbardziej. Ale jednocześnie sam kodeks nie powstał w Hollywood tylko został mu narzucony z zewnątrz (zresztą prawdę powiedziawszy jakaś forma cenzury obyczajowej istniała wcześniej) jako odpowiedź na to co Hollywood robiło w swoich filmach w latach dwudziestych czy na początku trzydziestych (a pokazywało dużo, dużo więcej do czego jeszcze wrócę). To nie jest kluczowy element, ale bez znajomości wszystkich realiów łatwo przyjąć, że decyzja podejmowana w studio filmowym w latach trzydziestych i dwutysięcznych może być tłumaczona dokładnie w tych samym kategoriach. A już w ogóle o „Ziemi błogosławionej” warto przeczytać, bo jej scenariusz przepisywano mając na uwadze nie tylko widzów amerykańskich, ale też reakcje chińskie (w Google books znajdziecie książkę „The Chinese in America: A History from Gold Mountain to the New Millennium” gdzie jest dostępny bardzo ciekawy rozdział o tym jak MGM próbowało się dostosować i do przepisów amerykańskich i do władz chińskich).
Problem w tym, że ja już ustaliliśmy – widz serialu na Netflixie prawdopodobnie wie o tych czasach niewiele. Twórcy zdają sobie z tego sprawę (bo inaczej nie tłumaczyliby jak ten świat działa). A jednocześnie – pojawiają się duże skróty myślowe, czy bardzo współczesne interpretacje sytuacji. I tu pojawia się problem – co wtedy, kiedy gramy fragmentami prawdziwych historii, które widzowie słabo znają i jeszcze zmieniamy życie istniejących osób? Ktoś może mi zarzucić, że to samo co tu krytykuję podobało mi się u Tarantino – jednak zakładam, że plus minus wszyscy wiedzą, że Hitler nie zginął w kinie zabity przez amerykańskie komando w Niemczech, i być może komuś obiło się o uszy, że historia bandy Mansona zakończyła się nieco inaczej. Tu jednak gramy czymś co jest dużo mniej znane co znaczy, że nasze alternatywne interpretacje wydarzeń mogą stać się znane lepiej niż te prawdziwe. Sam widz w trakcie trwania serialu może mieć spory problem z określeniem co jest fantazją a co zostało wyciągnięte z prawdziwych dziejów Hollywood. Mam poczucie, że nie miałabym takich zastrzeżeń, gdyby twórcy zdecydowali się opowiedzieć o bohaterach fikcyjnych od A do Z. Wtedy przynajmniej nie malałabym pewnego konfliktu jaki pojawia się u mnie zawsze, kiedy twórcy tworzą alternatywne wizje życiorysów prawdziwych osób (w przypadku, kiedy wizja oficjalna nie jest powszechnie znana). Zwłaszcza, że nie zapominajmy, że to wciąż produkcja Murphy’ego, który wręcz kocha seks, kłamstwa i dramy. I ta melodramatyczna otoczka w połączeniu z realnymi życiorysami niekiedy wydaje się niekoniecznie na miejscu.
No dobra ale załóżmy, że nie macie tych problemów, ostatecznie refleksje tego typu podejrzewam nie spędza snu wszystkim siadającym do oglądania serialu na Netflix. Przyjrzyjmy się założeniu, które leży w jądrze samej opowieści – brzmi ono – gdyby w pewnym momencie ludzie w Hollywood wykazali się odrobiną odwagi, historia kinematografii a także historia społeczna potoczyłaby się inaczej. Dlaczego? Bo kultura kształtuje ludzkie postawy a reprezentacja w uznanych dziełach kultury ma takie znaczenie, którego nie da się przecenić. Odpowiednia reprezentacja na ekranie zmienia percepcję społeczną do tego stopnia, że umożliwia znaczne przyśpieszenie wyrównywania szans w samym społeczeństwie. Jądrem serialu jest więc wiara w to, że kultura ma taki wpływ na ludzkie postawy, że jest kluczowym elementem zmiany społecznej. Nietrudno się więc domyślać, że te argumenty pojawiają się we współczesnym dyskursie o potrzebie reprezentacji i o jej znaczeniu dla mniejszościowej widowni.
Z samym założeniem, że reprezentacja ma znaczenie się nie kłócę – bo ma znaczenie o czym wielokrotnie pisałam. Natomiast pewnym problemem jest dla mnie przedstawiona w serialu wizja „jednego wielkiego dzieła”. W tym przypadku filmu „Meg”, który ma na pierwszym planie czarnoskórą aktorkę (w związku z białym bohaterem). Twórcy wyobrażają sobie powstanie i triumf filmu a potem gładko przechodzą do tego jaki wpływ ma on na społeczeństwo. Wpływ olbrzymi – bo przekładający się nie tylko na zwiększenie reprezentacji czarnoskórych i kobiecych bohaterek, ale także na większą akceptację dla związków homoseksualnych i w ogóle – lepszą przyszłość. Bo ludzie są się w stanie zmienić, jeśli tylko damy im szansę. A już na pewno wsparcie jakie daje kultura popularna i kultura gwiazd potrafią wpłynąć na głęboko zinternalizowane postawy. I tu właśnie moje głębokie zawieszenie niewiary i pewna świadomość, że mamy do czynienia z eskapistyczną fantazją wypada z szyn.
Dlaczego? Bo choć reprezentacja ma znaczenie, a kultura popularna i filmowa wpływa na nasze postawy to jednak – nie jest to takie proste. Kultura zmienia nasze postawy, ale nie jest zupełnie oderwana od tego co dzieje się w działalności politycznej, w nastrojach społecznych, w umysłach ludzi. Kultura pokazuje nowe rzeczy, ale zawsze musi mieć jakieś korzenie w tym co się dzieje wokół niej – pozostaje spięta z tym światem, z jego polityką, gospodarką, podziałami społecznymi. „Meg” w serialu nie jest zakorzeniona w żadnym ruchu społecznym, w żadnym szerszym wydarzeniu, które powoduje pęknięcie istniejącego ładu, pewne przesunięcie wartości i ogólnie przyjętych zasad. W serialu wszystko jest jak było, pojawia się „Meg” i wszystko jest inaczej. Jest czymś zupełnie „ni z gruszki, ni z pietruszki” a jednak zmienia społeczeństwo tak jak całe działające przez dekady ruchy społeczne. I to jest dla mnie kłopot. Tak kultura jest ważna w zmianie społecznej, ale naprawdę nie wystarczy jeden film, nawet obsypany nagrodami by zmienić zasady gry. Chociażby dlatego, że możliwości kina nie były określane tylko przez samych twórców – jak już wspomniałam – kino lat dwudziestych i trzydziestych było bez porównania bardziej wyzwolone obyczajowo niż o tym pamiętamy. Ale zostało ostatecznie stłamszone by nie siać zgorszenia. Bo zmieniały się władze, nastroje społeczne, ale też – bo kultura przez wiele lat dość jasno podlegała cenzurze (nadal do pewnego stopnia podlega przez wyznaczanie kategorii wiekowych).
No i właśnie to mnie najbardziej boli – ta łatwość z jaką reżyser przypisuje kulturze najważniejsze znaczenie w zmianie społecznej sprawia, że zamiast fantazji mam wrażenie dostaję „pochwałę dobrego o sobie mniemania”. Oglądając serial miałam niemalże wrażenie jak Murphy wzrusza sam siebie, że jest człowiekiem, który robi seriale które dadzą nadzieję tej czarnoskórej dziewczynce (już pomijam jak koszmarna jest scena, w której pada to zdanie, w której Eleonor Roosevelt jawi się jako Matka Boska od reprezentacji). Ja wiem, że kultura popularna jest ważna, ale wizja jej kluczowej zbawiennej roli na kształt świata wydaje się tak dalece przesadzona, że już nawet nie satysfakcjonująca. Widzicie fantazje Tarantino o innym przebiegu historii mają w sobie olbrzymi gorzki komponent „Robię tak w filmie, bo tak nie było w rzeczywistości i jedyne co mi zostaje to gra z konwencją”. W serialu Murphy’ego mam jednak poczucie, że nie ma tej goryczy. Jest za to samozadowolenie „Gdybyście pozwolili mi wcześniej być takim fajnym to ja bym to wam wszystko urządził lepiej”. Co sprawia, że człowiek zaczyna nagle się wściekać w imieniu tych wszystkich działaczy o prawa mniejszości seksualnych czy tych ryzykujących przez dekady życie w walce z rasizmem. Bo przecież to wszystko mogło załatwić Hollywood.
Nie ukrywam, zdaję sobie sprawę, że próba logicznego rozłożenia takiej fantazji może dla niektórych być podstawowym błędem interpretacyjnym. Wiem, że wielu widzów zakłada, że przecież skoro to bajka i metafora to fakt czy tak mogłoby się stać jest drugorzędne. I ja się z tym mogę nawet zgodzić. Ostatecznie to nie jest bardzo zakorzenione w próbie realistycznego oddania świata. Ale jednocześnie – jak mówiłam – nie chodzi co film mówi tylko co mówi o swoich twórcach. I dla mnie ta myśl, która z tego wychodzi, to niesamowite klepanie się po plecach, to podbijanie własnego bębenka – to wszystko sprawiło, że poczułam się trochę zniesmaczona. Miałam wrażenie, że najbardziej serial miał polepszyć samopoczucie twórcy, który udowadnia nam znaczenie swojego dzieła. Aby to zrobić zręcznie omija wszystkie niewygodne realia, które pokazują, że popkultura choć ważna to nie jest jednak tak wszechmocna. To powiązanie zmian społecznych, pewnych przesunięć, zmian pokoleniowych, trendów które przychodzą z innych krajów, mechanizmów – to jest coś fascynującego, co film niestety zupełnie pomija.
Na koniec – wracając już ze świata fantazji do świata rzeczywistego – historia pokazuje, że jednak kultura nie tylko wolno zmienia społeczeństwo, ale też wolno zmienia się sama. Nie miały wielkiego wpływu nagrodzone filmy z kobietami w głównych rolach ani nagradzanie przedstawicieli mniejszości. Jeden pojedynczy Oscar dla produkcji czy aktorki niewiele zmienia, podobnie jak czasem niewiele zmienia jeden coming out, czy jedna wyjątkowa kariera. Musi się wydarzyć bardzo wiele małych rzeczy, żeby dużo się zmieniło. Czy kultura bierze udział w tej zmianie? Tak, ale jest to zdecydowanie mniej magiczne niż sugeruje serial. I nie ma co się łudzić, że kiedyś powstanie film, który zmieni serca ludzi z dnia na dzień. Gdyby ten element dość gorzkiej prawdy pojawił się w ostatecznym rozliczeniu serialu potraktowałabym go zupełnie inaczej, ale ten brak sprawił, że jakoś nie umiem się w takiej bajce odnaleźć.
Tyle ode mnie, zgorzkniałej osoby, której nie przekonują piękne stroje i tłumy pięknych młodzieńców i dam w pięknych strojach. Serial ma dobre role (najlepsza zdecydowanie Patti LuPone) ale bywa też – jak to u Murphy’ego zdecydowanie za bardzo melodramatyczny. Ładnie go nakręcono i jest sporo dobrze pomyślanych scen. I gdyby tylko tak bardzo twórca nie klepał się po ramieniu może byłaby go w stanie oglądać bez rosnącej frustracji. A tak z odcinka na odcinek miałam coraz większą ochotę wyłączyć całość i udać się do tego gorzkiego świata, w którym wszystko jest jednak nieco bardziej skomplikowane.
PS: Tak wiem wszyscy w tym serialu są niesamowicie ładni. Na to akurat można u Murphy’ego zawsze liczyć.