Przyznam szczerze, że nigdy nie byłam tak zaskoczona serialową informacją, jak tym, że TVN postanowił po 10 latach wrócić do „Brzyduli”. Nie żeby powrót do seriali, które cieszyły się popularnością był czymś dziwnym, ale muszę powiedzieć, że akurat produkcje w stylu telenoweli raczej wyczerpują swoją tematykę jeszcze przed zakończeniem więc co tu kontynuować. Rozumiałabym gdyby chciano opowiedzieć tą historię jeszcze raz z nową obsadą ale nie… druga część „Brzyduli” jest bezpośrednią kontynuacją pierwszej.
„Brzydula” to prawdopodobnie jedyny tasiemiec TVN jaki kiedykolwiek oglądałam – nawet jednym okiem. Cóż z tego, że był to serial na licencji – miał w sobie dobrą dawkę komedii romantycznej – co znaczy, że bywał śmieszny. Lubiłam obsadę i nawet nie przeszkadzał mi ten wątek zamieniania brzydkiej (a tak naprawdę nie brzydkiej) dziewczyny w ładną. Wiadomo było jak się wszystko skończy więc można było spokojnie oglądać jak Ula sprawdza się na kolejnych stopniach zawodowej kariery i właściwie w pewnym momencie prowadzi firmę sama patrząc jak jej ukochany popełnia kolejny błąd za błędem. Wybitne to nie było ale oddawało na naszym polskim podwórku marzenie o awansie zawodowym i społecznym wypracowanym ciężką pracą i dobrym sercem.
Dziesięć lat później Ula nie jest kobietą pracującą. To znaczy jest – matką trójki dzieci, z którymi siedzi w domu. Oczywiście mimo, że pod koniec Brzyduli była pięknością w zwiewnej sukience to teraz jest kobietą w za dużych niedopasowanych ciuchach, która rzecz jasna strasznie przytyła (przyznam szczerze, że jest coś obraźliwego w tym nieudolnym sposobie pogrubienia aktorki). Nawet chciałaby wrócić do pracy, ale trochę sobie tego nie wyobraża. Męża swego Marka widuje w przelocie, nawet nie mając okazji za bardzo z nim o czymkolwiek porozmawiać. A jest o czym porozmawiać, bo małżonkowie się mijają, a na dodatek Marek ma piękną nową asystentkę, z którą łączy go dziwna zażyłość. Nie tylko Ula męczy się w domu także jej przyjaciel Maciek męczy się straszliwie bo właśnie umówił się z żoną, że to on zostanie w domu po narodzinach ich syna, i teraz umiera z zazdrości co ta żona w pracy robi. Jednocześnie dzięki wstawiennictwu Uli kuzynka Maćka – Bożenka (która rzecz jasna przyjechała z prowincji i ma niemodne ubrania i niemodnie zakręcone włosy) dostaje pracę w firmie „Febo&Dobrzański”.
Twórcy serialu mogli pójść dwiema drogami. Albo uczynić Bożenę nową główą bohaterką – robiąc z Uli raczej jej mentorkę, osobę która wskaże jej drogę, albo pozostać przy Uli jako tej naszej ukochanej dziewczynie o złotym sercu. Osobiście uważam, że zdecydowanie lepiej było po prostu jeszcze raz opowiedzieć historię którą już znamy, tym razem nieco przeniesioną w czasie. Zwłaszcza, że Bożenka w przeciwieństwie do Uli, to nie jest dziewczyna nieśmiała czy wycofana, wręcz przeciwnie – pewna siebie, trochę bezczelna, i stawiająca na swoim. Taka nowa Brzydula mogłaby być nawet interesująca. Ale widać wyraźnie, że scenarzystów nie bardzo Bożenka interesuje i jej wątek chyba pozostanie na drugim czy trzecim planie.
Scenarzyści poszli więc drugą drogą – Ula znów „zbrzydła” (bo przytyła), nie ma celu w życiu, i śni jej się przeszłość kiedy pracowała i była pewna uczuć swego męża. Kiedy odwiedza ją rodzina oferująca pomoc, Ula opowiada o tym jak śni jej się po nocach, że jedzie tramwajem, wychodzi na spacer czy kupuje kawę na mieście. Wynika bowiem z tej serialowej narracji, że całe te dziesięć lat bohaterka poświęciła się wyłącznie macierzyństwu na tak pełen etat, że nawet niekoniecznie udało jej się znaleźć chwilę dla siebie. Jak rozumiemy bohaterka nigdy nie zdecydowała się na żadną pomoc, a podział obowiązków z mężem mają co najmniej nierówny. Biedna Ula jest więc trochę ofiarą losu. Snuje się po ekranie prosząc i błagając swojego męża by z nią normalnie porozmawiał, ale ten się miga. Ula nic nie może zrobić, bo gdzieś tam wyraźnie wychodzi z serialu, że w sumie to powinna się spodziewać, że ją zaraz zdradzi. Dzieci też nie chcą matki puścić do pracy, i posuwają się nawet do akcji zagrażających ich życiu. A Ula cierpi, bo nie jest w stanie postawić na swoim. Nawet jeśli to „swoje” to tylko dwa pełne zdania rozmowy z partnerem.
Nie ukrywam, że pod tym względem serial jest niewyobrażalnie frustrujący. Na potrzeby wykreowania nowego dramatu, zamieniono bohaterkę w totalne popychadło. Co więcej na potrzeby serialu stworzono taką wizję macierzyństwa (dodam, że mówimy tu o ludziach zamożnych których spokojnie stać na opiekunkę – chociażby na kilka godzin) która może zadziałać jak najskuteczniejszy środek antykoncepcyjny. Przede wszystkim jednak – myśl przewodnia serialu opiera się na wizji, że w związku trzeba drugą osobę cały czas kontrolować, bo inaczej – bum i już po miłości. To jest niesamowite, że zarówno Ula jak i jej przyjaciel Maciek, właściwie cały czas spodziewają się zdrady. O ile Ula siedzi cicho i cierpi, kiedy mąż wychodzi z domu w środku nocy, o tyle Maciek robi swojej żony non stop wyrzuty. Sceny zazdrości dosłownie o wszystko, czytanie jej kalendarza, przeglądanie rachunków. Za każdym razem okazuje się, że zdrady nie było, ale przecież cóż może robić mężczyzna jak nie być zazdrosnym o kobietę.
Nie wiem co to jest z narracjami o związkach, ale właściwie obecnie uznaje się, że zazdrość jest albo zabawna albo jest dowodem uroczego przywiązania. Ania żona Maćka zamiast powiedzieć mu, żeby spadał na drzewo albo zrobić mu awanturę wydaje się tylko trochę rozbawiona czy leciutko zirytowana tym, że jej mąż właściwie sugeruje, że sypia z kimkolwiek. Z kolei Ula i jej otoczenie właściwie niemal przyjmują za pewnik, że skoro nowa asystentka Marka jest piękną młodą kobietą to pozamiatane. Uli pozostaje jedynie zazdrościć i cierpieć a ludziom z jej otoczenia – sugerować, że jeśli do zdrady jeszcze nie doszło to czai się tuż za rogiem. Wynika z tego dość jasno, że nikomu nie można ufać, a już jak ktoś zajmuje się dziećmi to szans, na wiarę w wierność małżonka nie ma żadnych. Ależ to musi robić źle na głowę oglądającym to kobietom i mężczyznom, którzy opiekują się dziećmi.
Oglądając dostępne 10 odcinków serialu (nawet dla was Player premium wykupiłam, taka jestem zaangażowana) z trudem oglądałam główną bohaterkę, która nie może się doprosić by mąż poświęcił jej choć pięć minut. Ja rozumiem, że w tego typu narracjach ukrywanie sekretów i odkładanie rozmów jest konieczne, bo inaczej jest więcej dni w roku niż fabuły. Co nie zmienia faktu, że trudno oglądać małżeństwo, w którym kobieta chodzi za mężem i nie jest w stanie nawet go poważnie poprosić o rozmowę. W ogóle to jest trochę tak, że z jednej strony – wiemy, że Ula wróci do pracy i schudnie, ale z drugiej – sceny rodzinne mają taki toksyczny podtekst. Że dzieci boją się rodziców chodzących do pracy i że to dla nich dramat. Że jak kobieta przytyje to już jest niesamowicie gruba niezależnie od tego ile waży (no po prostu się uśmiałam jak na bohaterkę nic nie było w jej rozmiarze). Do tego dochodzą takie sceny gdzie Ula prosi rodzinę by nie dawała jej ciasta bo chce się odchudzić a rodzina oczywiście daje jej ciasto. To są takie drobne elementy które sprawiają, że oglądanie tych rodzinnych relacji budzi dyskomfort.
Czy jest w serialu coś fajnego? Tak. Drugi plan. Violetta grana wybitnie przez Małgorzatę Sochę nadal jest jedną z najzabawniejszych postaci w polskiej telewizji i przy kilku jej scenach autentycznie się zaśmiałam. Wspomniana Bożenka ma duży potencjał – bo fajnie byłoby zobaczyć taką dziewczynę, która jest pewna siebie i wie czego chce niezależnie od tego jak wygląda. Sebastian Olszański dziesięć lat później też jest w sumie dobrze napisaną i zagraną postacią – mogłabym spokojnie obejrzeć serial o tym jak on i Violetta dziesięć lat później starają się siebie wzajemnie bardzo przekonać że co było to nie jest. Zresztą wszystkie postacie na drugim planie – znane z poprzednich sezonów – są całkiem sympatyczne i zagrane z sercem. O ile na pierwszym planie można znaleźć tylko płacz i zgrzytanie zębami na wizję związku, podziału obowiązków i rodziny zdaniem TVN AD 2020 to na drugim planie rozgrywa się sympatyczna komedia biurowa.
O ile pierwsza „Brzydula” była baśnią o Kopciuszku, to ta nowa ma być baśnią dla kobiet które urodziły dzieci i siedzą w domu. Podaje im wszystko co się może zamarzyć – przecież wiemy, że Ula schudnie, wróci do pracy, wypięknieje, mąż się zmieni, dzieci pogodzą z pracą matki. Mam jednak wrażenie, że o ile wizja tego, że przystojny szef się w nas zakocha ma w sobie coś z niewinnej nadziei, to Brzydula może nieść frustracje. Przez to, że problem jest mniej baśniowy dużo łatwiej uświadomić sobie, ze nie ma się na to szans (jeśli jest się w podobnej sytuacji). Jednocześnie – łatwiej też stwierdzić, że bohaterowie są w takiej a nie innej sytuacji z własnej winy. W wielkiej wizji „długo i szczęśliwie” zabrakło akapitu o podziale obowiązków. Myślę, że niejedna pracująca matka wyłączy Brzydulę z czystej frustracji. Gdyby Ula żyła w świecie bogactwa, dobrobytu i niezmienionej narodzinami dzieci sylwetki wciąż byłaby w telenowelowej baśniowej bańce, na którą nie ma się co wściekać, bo taka jest konwencja. Ogólnie – trochę nie wiem komu TVN chce zaproponować tą „Brzydulą” eskapizm. Matka pracująca straci serce do Uli, która nie umie podzielić się opieką nad dziećmi. Matka w domu siedząca poczuje irytację na to jak pokazuje się jej życie przez pryzmat zupełnego rozmemłania.
Dostępne na Player.pl odcinki obejrzałam na raz – z uśmiechem obserwując sposób rozciągania akcji tak by wypełniła kolejny odcinek. Pojawił się we mnie też pewien sentyment – za tamtą „Brzydulą” sprzed dziesięciu lat, która była serialem niedorzecznym, ale dużo lepiej trzymającym się konwencji. Jednocześnie wszystko co jest w tej nowej „Brzyduli” najlepsze jest bezpośrednią kontynuacją tego co podobało się w tej pierwszej „Brzyduli”. I tylko jedno jest nie do uwierzenia – że wtedy te dziesięć lat temu jednym z reżyserów serialu był Wojciech Smarzowski (a nawet nie było tam odcinka, gdzie ktoś pijany lata z siekierą). Kiedy przywołuje się ten fakt, wydaje się, że pierwszy sezon Brzyduli kręcono nie dekadę temu ale w alternatywnej rzeczywistości.