Jak przez mgłę pamiętam oglądanie „Ligi Sprawiedliwości”, dużo wyraźniej pamiętam moją niesamowitą (i jak na razie jedyną poważną) kłótnię z Pawłem Opydo o losy pewnej kostki w jednej scenie. Do Snyder Cut podchodziłam na początku niechętnie (z czasem nauczyłam się podchodzić z dystansem do wszelkich zaangażowanych grup fanowskich – często parzą) ale potem przyszła pandemia, kina zamknięto i wizja oglądania filmu o super bohaterach – nawet jeśli już w jakimś stopniu znanego – stała się na nowo atrakcyjna. I trzeba przyznać, że w ostatecznym rozrachunku – całkiem ciekawa pod niektórymi względami. Czego się nie spodziewałam.
Zacznę od tego, że nigdy nie byłam fanką interpretacji świata bohaterów DC która wyszła spod ręki Zacka Snydera. Zawsze miałam problem z tym jak widzi Supermana. W „Człowieku ze Stali” strasznie przeszkadzał mi wątek ukrywania mocy i dopisywania bohaterowi traumy z młodości. Jedną z cech Supermana było to, że miał dobre dzieciństwie i młodość i wierzył w szlachetne wartości. Do tego Snyder uznał, że jego Superman zabija, co od razu było dla mnie sygnałem, że jednak – nie jest on w stanie uwierzyć, by istota z boską niemal mocą mogła się powstrzymać przed odbieraniem życia. Potem „Batman v Superman” poszedł bardzo w stronę niebezpieczeństw jakie niesie za sobą takie wszechmocne bóstwo, które żyje wśród ludzi. I znów Snyder szedł w tą samą stronę, co bywało miejscami niezamierzenie komiczne. Wiem, że ta wersja ma wielbicieli, ale ja nigdy do nich nie należałam. Podobnież Ben Affleck to nie jest mój Batman, ale ja w ogóle nie wierzę, w żadnego Batmana po tym od Burtona.
W każdym razie nie podchodziłam do „Ligi Sprawiedliwości” z pozycji fanki, raczej z pozycji kogoś kto jest już tak zmęczony dyskusjami nad interpretacją bohaterów, że nie ma już ochoty się w to więcej zagłębiać (serio, ilekroć bronię szlachetności Supermana jako konceptu zdecydowanie ciekawszego od mrocznego Supermana zawsze zbiera się pięciu fanów komiksu tłumacząc mi, że tak jest lepiej i ciekawie. Po pewnym czasie to może się znudzić) i kogoś kto w sumie niewiele sobie obiecuje. Przed obejrzeniem wersji Snydera nie powtórzyłam wersji Whedona (prawdę powiedziawszy dopiero po czasie uświadomiłam sobie, że może to byłby dobry pomysł) bo nie mogłam się zmusić. Tamten film był kwintesencją filmowej nijakości i choć całkiem miło się go oglądało w kinie to było po nim strasznie widać, że reżyser kręci nie swój film.
Takie więc były moje postawy przed rozpoczęciem seansu. A jak sam seans? Powiem jedno – długi. Snyder wykorzystał nie tylko budżet, ale też fakt, że film nie jest pokazywany (przynajmniej na razie) w salach kinowych. Co to znaczy? Że nie trzeba się przejmować pęcherzami widzów i można w nich grzmotnąć czterema godzinami superbohaterskiej opowieści, która rozwija się niczym opera – nawet ma swoje osobne akty. Z jednej strony – to przedłużenie trwania filmu może się podobać. Z całą pewnością udało się dzięki temu wprowadzić dwa ważne elementy – przede wszystkim dużo lepiej rozumiemy motywację antagonisty naszych bohaterów, czyli Steppenwolfa. W wersji kinowej była to postać tak bezbarwna, że pokonanie jej nie stanowiło właściwie żadnego momentu, który można byłoby uznać za ciekawy czy kluczowy. Tu dzięki temu, że nieco bardziej udało się go wpisać w budowanie świata – jest ciekawszy. No i właśnie druga największa zaleta wydłużonej wersji – w końcu „Liga Sprawiedliwości” służy jako ważny element budowy dużo szerszego świata DC. To może być dla niektórych element niesamowicie irytujący, biorąc pod uwagę, że ten świat zapewne nie powstanie (w tym momencie DC idzie z w zupełnie innym kierunku i odnosi na tym polu sukcesy) bo właściwie tylko dostajemy sporo możliwości, postaci i wątków, które nigdy nie znajdą swojego rozwinięcia i rozwiązania. Z drugiej strony – wciąż ciekawie zobaczyć co mogłoby być.
Nie zmienia to jednak faktu, że ten czterogodzinny seans jest zdecydowanie przeładowany. Snyder wyznaję zasadę „powiedz a potem pokaż, a potem jeszcze się upewnij, czy wszyscy zrozumieli”. W filmie sporo jest scen, które mają widza upewnić, że dobrze zrozumiał motywacje postaci, charakter postaci, problemy postaci itp. Prowadzi to do sytuacji w których niekiedy można dojść do wniosku, że Snyder nie wierzy by ktokolwiek mógł się domyślić, co powoduje bohaterami jedynie obserwując ich działania. Cały czas miałam poczucie tej nadmiarowości. Jednocześnie sporo jest takich scen, które naprawdę mają w sobie 100 procent reżysera w reżyserze. Lois Laine jest smutna po śmierci ukochanego? Idzie w zacinającym deszczu. Aquaman pomaga ludziom, ale się od nich izoluje? Zobaczymy Aquamana idącego w czasie sztormu po nabrzeżu, gdzie znak w tle przestrzega by człowiek się tam nie zapuszczał. Cyborg może dzięki swoim możliwościom czynić dobro, zobaczymy całą wizualizację jak to właściwie wygląda itp. Nie ma tu żadnego skrótu, wszystko musi być pokazane. I jasne – do pewnego stopnia, może się to sprawdzić w niektórych przypadkach, ale mam wrażanie, że pierwsza połowa filmu składa się niemal wyłącznie z takiego potwierdzania czy widz zrozumiał o co szło.
Problemem jest też liczba zakończeń. Trochę idziemy tu „Władcy Pierścieni” który jak wiadomo kończył się dziesięć razy w ostatnim filmie. W „Lidze Sprawiedliwości” jest ich mniej, ale wciąż mamy co najmniej porządne trzy zakończenia. Przy czym problem polega na tym, że to ostatnie jest najmniej klimatyczne i w ogóle ostatnia scena filmu brzmi bardziej jak „W następnym odcinku” niż realne domknięcie historii którą oglądaliśmy. Wciąż nazwanie ostatnich dwudziestu minut filmu Epilogiem nie upoważnia by wrzucić tam wszystko co zostało i udać, że pasuje do reszty. Zwłaszcza jeśli się wie, że następnego odcinka, który się tu tak ochoczo zapowiada nie będzie.
„Liga Sprawiedliwości” jako film kontynuuje interpretacje super bohaterów jako Bogów pomiędzy ludźmi. Tu nie ma miejsca na wiele subtelności – kiedy Aquaman powraca do wody, po tym jak na chwilę zatrzymał się w wiosce, stojące na brzegu kobiety śpiewają, pieśń która ma wyraźnie taki melodyjnie obrzędowo/ludowy podtekst. Jednak największym Bogiem wśród Bogów jest Superman. I tu Snyder idzie bardzo w to poczucie, że ktoś obdarzony taką siłą może obrócić się przeciwko nam. Może jako bóstwo nam pomóc, ale zawsze musimy mieć z tył głowy, że nawet nasi herosi są dla niego niczym. Jak mówiłam – dla mnie ta interpretacja jest irytującym brakiem wiary w to, że Superman nie musi zabijać i nie musi stanowić zagrożenia. Mam wrażenie, że dla Snydera szlachetność nie podszyta zagrożeniem czy traumą jest niemożliwa, więcej, że jest jakąś oznaką słabości.
Kiedy ostatnio czytałam komiksy o Supermanie (hurtowo na czas pandemii) poczułam jeszcze mocniej, że to nie jest dobry kierunek. Nieugięta szlachetność Supermana, jest tym co jest w nim najciekawsze, być może najbardziej boskie, ale jednocześnie – czymś co jest dużo trudniejsze do ciekawej interpretacji. Superman bezlitośnie rozkwaszający wroga, raniący go i nie mający żadnych skrupułów by posłać go na śmierć, to interpretacja łatwiejsza i dla mnie mniej atrakcyjna, niż Superman który życia nie odbiera, tortur nie stosuje, i stara się nie poddawać gniewowi . Widzicie, kiedy się nad tym zastanowimy – każdy heros czy to mitologiczny, czy to biblijny ma jakąś wadę. Samson, Herkules, Achilles – ich wszystkich gubią wady charakteru, nawet króla Artura coś gubi. Ale Superman? Ten nasz Superman nie ma w sobie gniewu ani nie daje się zwieść kobiecie. Jest tym herosem bez skazy. Dodanie mu skazy nie czyni go ciekawszym. Czyni go zaskakująco banalnym. Dlatego nie lubię Supermana w interpretacji Snydera. Bo moim zdaniem on go zupełnie nie rozumie, jednocześnie tworząc iluzję, że buduje postać bardziej pogłębioną. A tak naprawdę unika tego co najtrudniejsze. Wiary w szlachetność, która niczego nie oczekuje, niczego nie wymaga i nie prowadzi do fanatyzmu.
Warto tu zresztą zauważyć, że film ma niezamierzenie niepokojące sceny – gdy w jednej sekwencji Wonder Woman morduje (no raczej tak krew na ścianie i jej kałuża na podłodze nie świadczą by przeciwnik przeżył) na oczach dzieci terrorystów a potem słyszy od małej dziewczynki, wyznanie „Chcę być taka jak ty” to scena już nie jest urocza (choć taka była w zamiarze). I nawet jeśli mogę się zgodzić, że Wonder Woman zabijałaby swoich przeciwników, to jednak dodanie okrucieństwa akurat do tej sceny wydaje mi się pomysłem po prostu chybionym. I chyba trochę sprzecznym z charakterem Wonder Woman, która jest wojowniczką, ale pamiętającą o cywilach. Diana może mordować, ale mam wrażenie, że to dokładnie ta osoba, która pomyślałaby nad tym jak brutalna akcja wpłynie na dzieci. Ponownie jednak – Snyder woli wszechmocne bóstwa, które mogą zabijać, niż nadzieję pokładaną w bohaterach. Z drugiej strony chyba jednak wolę ją w tym wydaniu niż w tym, które zaproponował Whedon.
Tu pojawia się zresztą kwestia okrucieństwa w filmie – istotnie większego niż w poprzedniej wersji. Ten pomysł dość jasno zgrywa się z mroczną i tą właśnie mitologiczną interpretacją bohaterów. I tu już wiele zależy od widza. Jeśli kupuje wizję krnąbrnych bogów pomiędzy ludźmi to i krew mu nie zaskoczy. Jeśli jednak widz tak jak ja, uważa tą interpretację za chybioną i niekoniecznie pogłębiającą nasze postrzeganie bohaterów to i przemoc wyda mu się naddatkiem. Dla mnie dodatek przemocy nie był konieczny, nie psuł seansu, ale nie pogłębiał go na tyle bym broniła tego pomysłu. Choć jestem w stanie zrozumieć, że po raz kolejny Snyder korzysta z pewnej wolności jaką daje mu tytuł wprowadzony przede wszystkim na platformy streamingowe.
Czytałam sporo krytycznych słów o Batmanie w wykonaniu Bena Afflecka. Osobiście uważam, że Batman jest w tym filmie nijaki. Co może stanowić problem, kiedy pomyśli się że w sumie to on tworzy Ligę Sprawiedliwości. Gdy porówna relacje Batmana z Ligą w cudownych animacjach na podstawie komiksów DC z tym co dzieje się w filmach to rzeczywiście w tej produkcji wypada on blado. Co jest o tyle dziwne, że to Batman powinien być tym głównym nośnikiem poglądu, że bohaterowie obdarzeni mocami mogą się szybko wymknąć spod kontroli. Nie mniej muszę zaznaczyć, że dawno położyłam kreskę na tej interpretacji Batmana więc chyba się przyzwyczaiłam by się tu zbyt wielu rzeczy nie spodziewać. Natomiast trochę mi żal po seansie tego, że Ezra Miller wykoleił swoją karierę, bo Flash w jego wykonaniu jest jednym z najjaśniejszych punktów całego filmu. Choć muszę zaznaczyć, że cała prezentacja jego możliwości w pierwszej scenie byłaby dużo lepsza bez parówek w kadrze. W ogóle to jest problem, bo jednocześnie dostaliśmy w dwóch zupełnie różnych światach super bohaterów bardzo podobne postaci, które szybko się przemieszczają. Quicksilvera i Flasha. I obaj mają podobne wizualizacje swoich możliwości – łącznie z tym dowcipnym robieniem czegoś na boku ważnej akcji. Moim zdaniem Snyder zrobił błąd tym żarcikiem za bardzo zbliżając się do czegoś co już widzieliśmy.
Muszę przyznać, że jestem zaskoczona, że film wywołał we mnie jakiekolwiek emocje (choć nie ukrywam fakt, że przez ponad półtorej godziny prawie nic się w nim nie dzieje, wywoływał raczej zmęczenie niż ekscytację) bo myślałam, że już zupełnie położyłam kreskę na tej poetyce w tym uniwersum. Tymczasem Snyder kupił mnie głównie tym sugerowaniem tego co jeszcze mogłoby się zdarzyć – bo jego wizja nie jest zupełnie nie ciekawa, przez chwilę trochę pożałowałam, że nie zobaczę puenty tej historii. Choć nie da się ukryć, że cały czas miałam wrażenie, że najbardziej tej wizji zaszkodził Marvel z Avengersami walczącymi z Thanosem, bo jednak te historie robią się do siebie niebezpiecznie podobne choć przecież to DC było pierwsze. Nie da się też ukryć, że to jest film dużo bardziej spójny stylistycznie – w filmie Whedona bardzo było czuć, że niektóre elementy zostały wprowadzone by nieco obniżyć poziom patosu. Tu tych elementów nie ma. Wizualnie film jest mniej więcej taki sam cały czas (niektóre rzeczy zdecydowanie poprawiono jak wygląd Steppenwolfa czy w ogóle ostatnią konfrontację) a Snyder korzysta ze wszystkiego co lubi najbardziej. I choć każde kolejne slow motion niesamowicie mnie irytowało to nie można zaprzeczyć– to jest film z wyraźnym autorskim stemplem i tylko od was zależy czy ten stempel lubicie czy nie. Ja nie jestem wielką fanką ale w sumie nie ja doprowadziłam do tego, że ten film powstał.
Wiem, że całkiem spore zamieszanie wywołało moje zdanie, że chętnie bym zobaczyła więcej Jokera Jareda Leto. Jego rola w ‘Legionie Samobójców” zupełnie mi nie zaimponowała i wydawała mi się wręcz komicznie przestrzelona. Jednocześnie – ja w ogóle nie jestem wielgaśną fanką najnowszych interpretacji Jokera. Nie zmienia to faktu, że jedna scena w której go widzimy sprawiła, że przekonałam się, że mogłoby się tu zadziać coś ciekawego. Mam wrażenie, że jest tu więcej luzu, trochę mniej próby udowodnienia wszystkim, że jest się kimś zupełnie innym niż Heath Ledger. I to ma swoje plusy, pierwszy raz od dłuższego czasu nie czułam tu zażenowania a nawet była nieco zaintrygowana jak taka rola mogłaby się rozwinąć. Wciąż jednak zaznaczam, że moje emocje względem filmów DC są takie dość letnie (ok czekam na Batmana z Pattinsonem jak na deszcz, ale to jest zupełnie co innego) więc nie mam poczucia bym musiała wymagać od Jareda Leto wymyślenia postaci zupełnie na nowo.
Snyder Cut będzie chyba do końca życia budzić we mnie mieszane uczucia. Nie jestem do końca pewna co myśleć o tej wersji a właściwie o całej historii jej powstania. Czasem marzy mi się że wytwórnie są ludzkie i nie ma wersji Whedona tylko wszyscy czekają aż Snyder wygrzebie się z żałoby i dokończy swoje dzieło. Tylko, że to oczywiście marzenie sprzeczne z wielkim wielomilionowym biznesem. Jednocześnie nie wiem czy jestem fanką takiego nacisku samych fanów, którzy wiedzą lepiej od wszystkich jak ma wyglądać tworzony filmowo świat. Jak mówiłam – ja ogólnie trzymam się od zagorzałych fanów na dystans, bo czasem ich miłość aż parzy.
Warto też zaznaczyć, że choć Liga Sprawiedliwości jest dłuższym filmem i pod pewnymi względami innym niż wersja kinowa, to główna fabuła właściwie jest nie zmieniona, podobnie jak wiele absolutnie kluczowych scen. To nie jest tak, że ten film to coś zupełnie innego, pewne wady produkcji w reżyserii Whedona (np. fakt, że znów wszystko kończy dość nudna bijatyka) są obecne też w produkcji Snydera. W obu filmach kluczowe jest też to, że grupa ludzi których jedynym zadaniem jest pilnowanie kostki w pewnym momencie nie ma pojęcia gdzie ona jest i zupełnie jej nie pilnują. Więc nie budujmy też wizji, że to byłoby coś zupełnie innego. To film, który służy innym produkcjom i np. przed obejrzeniem Aquamena cały jego wątek jest dość chaotyczny i niekoniecznie ciekawy. W filmie wciąż jest też dużo niewykorzystanych postaci. Jak Lois Lane (takie zmarnowanie Amy Adams) czy komisarz Gordon (J.K Simmons autentycznie nie ma tu nic do roboty)
I właściwie tyle. Film Snydera oceniam wyżej niż film Whedona, choć wciąż nie uważam by którykolwiek z nich był jakimś wybitnym super bohaterskim dziełem. Może przemawia przeze mnie pewne znużenie (ileż to lat kino tego typu rządzi naszymi przeżyciami) ale mam wrażenie, że w tym niesłychanie skonwencjonalizowanym świecie super bohaterskiej narracji coraz trudniej wzbudzić prawdziwe emocje. Możemy się akademicko kłócić o to jak naszym zdaniem należy interpretować Batmana czy Supermana (co i tak nie ma znaczenia, bo ilu autorów tyle interpretacji, to jeden z uroków komiksu) ale tak naprawdę takim produkcjom brakuje realnego pogłębienia tych relacji. Rozmów prowadzonych nie tylko pomiędzy kolejnymi scenami akcji. Dlatego mam wrażenie, że nie jest przypadkiem, że często historie o bohaterach sprawdzają się lepiej w serialach. Sama oglądam obecnie „Supermana i Lois” i choć pod względem produkcyjnym to jest rzecz malutka to jednak fakt, że ma czas na wątki obyczajowe, pogłębione dialogi, osadzenie bohatera w życiu sprawia, że robi się to niespodziewanie atrakcyjne. Niemal w tym samym momencie, w którym mogliśmy oglądać – herosów bogów, Marvel wrzucił swój serial „The Falcon and The Winter Soldier” gdzie bohaterowie zmagają się ze swoimi emocjami weteranów licznych konfliktów. To jest chyba dziś bardziej atrakcyjne.
No i tyle, nie zapiszę się ani do hejterów ani do miłośników. Odradzę wam drinking game polegającą na sięganiu po kieliszek, ilekroć jest slow motion bo stoczycie się pod stół nieprzytomni gdzieś w połowie. Cieszę się, że mogłam w czasie pandemii obejrzeć film gdzie powiewają peleryny, i stworzyć suchar o tym że kiedy kazano Snyderowi przyciąć film to obciął go po bokach. Poza tym jednak wciąż jest to fragment chaotycznej układanki, który może pasuje do zestawu nieco lepiej niż poprzedni, ale nadal nie są to najlepsze puzzle na świecie. Mam nadzieję, że ta opinia nie ściągnie mi na głowę hejtu, nienawiści i komentatorów piszących, że się nie znam choć chyba jesteśmy na tym emocjonalnym etapie, że jest to trochę niemożliwe.