Zaczął się sezon na świąteczne filmy od Netflixa a wraz z nim refleksje nad tym – czy aby w świecie romantycznych historii ze świętami w tle nie powiedziano już wszystkiego. Spokojnie – nie będę was przekonywać, że produkcje okolicznościowe masowo wprowadzane do telewizji i na platformy powinny mieć większy sens i poziom wybitnych dzieł kinematografii. Ostatecznie wiem co oglądam. Ale nie ukrywam, że film „Love Hard” trochę nadwyrężył moje zaufanie dla samych podstaw gatunku. Bo czy może być romantyczny film, który opiera się na najgorszej możliwej diagnozie człowieka?
„Love Hard” składa się z elementów równie oryginalnych jak wykorzystanie choinki i bombek w dekoracjach świątecznych. Bohaterka grana przez Ninę Dobrev pracuje dla portalu internetowego, który żyje jej tekstami o kolejnych nieudanych randkach. Z jakiegoś powodu młoda dziennikarka oparła całą swoją karierę zawodową na tym, że nie udaje się jej znaleźć właściwego faceta. Tak na marginesie uwielbiam wizję redakcyjnej pracy, gdzie połowa filmowych dziennikarzy pisze o swoim życiu. No ale dobrze, zawieśmy niewiarę. Ostatecznie nie ma komedii romantycznej bez romantycznego punktu wyjścia.
Bohaterce nie idzie w miłości, bo szuka wybranka serca w Los Angeles, gdzie wiadomo, co facet to gorszy. Wystarczy jednak przestawić zasięg wyszukiwania potencjalnego ukochanego i oto dzieje się magia. Aplikacja wypluwa niemal natychmiast mężczyznę niemal idealnego. Lico przystojne, uśmiech szeroki a do tego – można z nim pogadać na każdy temat, szybko się okazuje, że łączy ich podobna emocjonalność, ambicje a nawet wspomnienia, bo w dzieciństwie czytali te same książki. Nie da się ukryć – doskonała podstawa do związku, a jeszcze większa do tego by w końcu poczuć, że znalazło się swoją drugą połówkę.
Nic więc dziwnego, że gdy nadchodzą święta nasza dziennikarka pakuje walizki i jedzie na drugi koniec Stanów – gdzie oczywiście jest odpowiednia zimowa atmosfera by spotkać swojego wybranka. Gdy już staje na progu jego domostwa okazuje się, że cóż… nie czeka na nią przystojniak ze zdjęcia, ale zupełnie normalnie wyglądający chłopak, mieszkający u swoich rodziców. Przekręt polegający na podrywaniu kogoś przez Internet przy wykorzystaniu cudzych zdjęć nazywa się „Catfish” i zdecydowanie nie należy do zabawnych zachowań. Można powiedzieć, że to jedno z tych zjawisk – podobnie jak stalking które często jest pokazywane jako zabawne czy romantyczne, ale w istocie nie jest ani jednym ani drugim.
Spuśćmy jednak na chwilę zasłonę milczenia na ten fakt, ostateczni oglądamy świąteczną komedię romantyczną i nie będziemy się długo zastanawiać nad tym jak bardzo czyni niebezpieczne zachowanie uroczym. Przejdźmy do właściwiej części komedii – tam, gdzie mamy boki zrywać. Oto nasza bohaterka postawiona oko w oko ze swoim wcale nie powalająco przystojnym wybrankiem dowiaduje się, że ów przystojniak, do którego wzdychała przez ostatnie miesiące mieszka tuż obok. Po prostu chłopak wykorzystał zdjęcia swojego kumpla. Dziewczyna zawiązuje więc sojusz ze swoim internetowym znajomym – jeśli pomoże jej zdobyć przystojniaka ona do końca świąt będzie udawała jego dziewczynę. Bo nie ma dobrych świąt bez oszukiwania rodziny.
Tu film wpada w zupełnie normalne koleiny w których mamy coś na kształt dziwnej wariacji na temat Cyrana de Bergerac gdzie zakochany mężczyzna podpowiada kobiecie jak zdobyć swojego rywala. Gdzie problem? Film jakoś zupełnie ignoruje i wyrzuca przez okno, że nasza bohaterka i jej pomocnik przez ostatnie miesiące rozmawiali ze sobą właściwie codziennie i bardzo się do siebie zbliżyli. Wszystko co ich wcześniej łączyło nie ma znaczenia w obliczu faktu, że w okolicy jest inny przystojny mężczyzna. Naszej bohaterki nic z tym przystojniakiem nie łączy, wręcz przeciwnie musi udawać podobne zainteresowania, ale wciąż niestrudzenie stara się go poderwać. Co nie ma w sumie żadnego sensu, bo właściwie nic a nic ją z tym facetem nie łączy. Wizja, że dziewczyna włoży taki wysiłek w to by poderwać zupełnie obcego typa tylko dlatego, że kiedyś w aplikacji widziała jego ładne zdjęcie… jakby to się w ogóle nie trzyma niczego.
Co więcej twórcy rozgrywają relację między dziennikarką a chłopakiem, który ją wcześniej podrywał trochę tak jakby ta dwójka nie miała za sobą długiej historii flirtu, czy nawet więcej głębokiej emocjonalnej rozmowy, którą prowadzili przez miesiące. Prawda jest taka, że choć twórcy chcą nam powiedzieć „wygląd nie ma znaczenia liczą się emocje” to już na samym początku pokazują, że w sumie w to aż tak bardzo nie wierzą. Nie wierzą też w to, że jest jakimś wielkim problemem oszukiwanie miesiącami drugiej osoby w sieci. To wszystko sprawiło, że oglądając ten film miałam poczucie, że wcale nie czuję się romantycznie – wręcz przeciwnie, odrzucało mnie zachowanie bohaterów oraz to jak bardzo nie umiałam znaleźć ani jednej pozytywnej strony całego zamieszania.
Ostatnio zastanawiałam się nad tym czy da się zrobić komedię romantyczną, gdzie nikt nie kłamie, nie oszukuje, nie zwodzi, nie udaje. Wiecie taką która stawiałaby przed bohaterami wyzwania, ale jednocześnie – nie wymuszała na nich krętactwa. Przyznam szczerze – przychodzi mi do głowy chyba tylko kilka brytyjskich tytułów a to też z pewnymi zastrzeżeniami. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że trzeba postawić bohaterów przed jakimiś trudnościami, ale jednocześnie – dlaczego wszyscy ciągle muszą wszystkich okłamywać. Co więcej – dlaczego te kłamstwa uznaje się zawsze za mało istotne. Jakby wiecie to przecież nie jest mało istotne, że ludzie są nieuczciwi wobec siebie i bliskich. A potem zawsze jest to samo – ktoś powie przepraszam albo nic nie powie i nagle jest idealnie.
Sam pomysł filmu – dziewczyny, która przyjeżdża na święta, bo chłopak napisał „Chciałbym, żebyś tu była” a on się jej nie spodziewa – zupełnie wystarczy. Spokojnie można byłoby to rozegrać jako sytuacje, gdzie dwie osoby nie dogadały się w sprawie zaangażowania w związek, gdzie rodzina, jest bardzo ekspansywna i wciąga w swoje zwyczaje, gdzie dwie osoby nagle muszą przeskoczyć kilka etapów. Mogłoby być zabawnie i romantycznie. Więcej – dziewczyna mogłaby się zakochać w normalnie wyglądającym chłopaku bez wielkiego poświęcenia pod tytułem „o mój Boże faceta bez kwadratowej szczęki też można pokochać!”. No ale to wymagałoby pewnie jakiegoś większego pomyślunku a nie jakiegoś koślawego wykorzystania już i tak mało zabawnej formuły.
Do tego mam wrażenie, że film próbował jakoś skomentować fakt, że dla wielu amerykanów osoba o azjatyckich rysach twarzy nie jest szczególnie atrakcyjna. Problem w tym, że film niby chce coś o tym powiedzieć, ale sam się swojego tematu boi. Próbuje nas przekonać, że problem chłopaka ze znalezieniem partnerki przez Internet wynika z tego, że pozuje z siekierą czy podczas remontu. To ciekawe, kiedy film z jednej strony odnosi się do problematycznych kwestii rasowych, ale jednocześnie się ich boi. Gdyby to padło głośno i było bliżej wydźwięku filmu – może udałoby się mu przynamniej ten wątek uratować. Bo też nie ukrywajmy – nasze romantyczne ideały są skażone przez pewne rasistowskie założenia – nawet jeśli niekoniecznie zdajemy sobie z tego sprawę. Jeśli chodzi o mężczyzn o azjatyckich rysach twarzy – ostatnie lata pokazały, że gdy przełamie się zachodnie stereotypy, to ich atrakcyjność jest niepodważalna.
Nie mam problemu z tym, że filmy świąteczne od Netflixa czy Hallmarku nie są szczególnie mądre. Oglądam je dlatego, że nie są szczególnie mądre. Ale przyznam – mam już szczerze dość historii opartych na kłamstwach, krętactwach i tym, że wszyscy są wobec siebie nieuczciwi. Czasem mam wrażenie, że to robi większą społeczną krzywdę niż wszystkie te produkcje, gdzie kibicuje się seryjnemu mordercy. Bo seryjnymi mordercami raczej nie zostaniemy a skłamać komuś w sieci czy w rodzinie – jak najbardziej możemy. I nie ma takiej ilości śniegu, kolęd i flaneli, która byłaby w stanie przykryć fakt, że „Love Hard” to niezbyt przyjemny film o niezbyt przyjemnych ludziach. A to mnie jakoś w nastrój świąteczny nie wprowadziło.