„Śmierć na Nilu” miała pojawić się w kinach w grudniu 2019 roku. Jakiż inny był to świat. Jeszcze przed covidem i licznymi skandalami, które sprawiły, że dziś film ogląda się zupełnie inaczej. Przyglądając się dziś wystawnej produkcji Disneya człowiek ma wrażenie, że jeśli kino ma ponownie przyciągnąć do siebie widzów to chyba musi się nieco bardziej postarać. Bo widz, który musi się ponownie do doświadczenia kinowego przyzwyczaić staje się bardziej wymagający.
Byłam w tej niewielkiej grupie osób, które polubiły „Morderstwo w Orient Expressie” Branagha. Traktuję postać Herculesa Poirot mniej więcej tak jak Sherlocka Holmesa i nie mam potrzeby ustalania jednej słusznej wersji – jestem otwarta na różne interpretacje i nawet się z nich cieszę. Sam wybór „Morderstwa w Orient Expressie” na pierwszy film o tym nowym i zupełnie innym Poirocie był nawet dobrym pomysłem. Książka należy do najbardziej znanych, intryga pozwala zatrudnić wiele znanych twarzy. Oczywiście jest pewien problem – to najbardziej niestandardowa opowieść o słynnym detektywie – nie tylko ze względu na zakończenie, ale też ze względu na jego poczucie, że nie udało mu się dotrzeć do sprawiedliwego rozwiązania. To sprawa, która tego szukającego ładu detektywa w pewien sposób łamie.
Między innymi dlatego bardzo czekałam na filmową „Śmierć na Nilu” w cichej nadziei, że mając nieco więcej swobody Branagh zaproponuje nam film mocniej osadzony w kanonie, który będzie jednak bliżej tej klasycznej zagadki Agathy Christie. Problem w tym, że jeśli zaczyna się historie na wysokim C to trudno potem wrócić do prostej opowieści detektywistycznej. Stąd „Śmierć na Nilu” musi być historią o czymś więcej. No i tu właśnie pojawia się największy problem – kiedy nagle sprawa detektywistyczna, która powinna nam przynosić sporo prostej radości, próbuje ponownie stać się moralitetem gdzie każda odpowiedź i rozwiązanie zagadki nie daje satysfakcji. Tu bardzo wyraźnym motywem przewodnim staje się próba odpowiedzi na pytanie – jakie znaczenie ma miłość w życiu człowieka i co w imię miłości możemy zrobić. Refleksje nad znaczeniem romantycznych uczuć stają się kluczowe, ale jednocześnie – każdy bohater bardziej spowiada się ze swojego podejścia do porywów serca niż z tego co robił w danym momencie na statku.
Żeby było jasne – kilka scen i uwag, w tym filmie jest całkiem niezłych. Lubię lekkie humorystyczne wstawki, które rozgrywane są tu całkiem nieźle, podobają mi się niektóre postaci i role na drugim planie. Wciąż jednak – to film, który próbuje widza bardzo przekonać, że w całej tej historii chodzi o coś więcej niż detektywistyczną intrygę i robi to w sposób tak pozbawiony subtelności, że widz czuje się niemal jak na pogadance, o tym czym jest prawdziwe uczucie. Co więcej, ów motyw przewodni wymusza na produkcji podążanie bardziej za tropami filmów melodramatycznych niż detektywistycznych. Co sprawia, że pewnie dla części widowni cała produkcja będzie nie do przejścia. Melodramatyczne sceny sprawdzają się tylko jeśli czujemy całkowite emocjonalne zaangażowanie w historię. Jeśli go nie ma czujemy ich sztuczność. Z resztą sztuczności w tym filmie jest całkiem sporo – to produkcja, w której czujemy i widzimy jak zaaranżowane są sceny co niekiedy sprawia wrażenie nadmiernej teatralności.
Nie pomaga też fakt, że twórcy filmu nie mogli się powstrzymać by nie wciągnąć w całą dyskusję o uczuciach także Poirota. Widzicie – bohaterowie tego typu są najciekawsi, bo w jakiś sposób są wyjęci ze świata pozostałych postaci. Są niezmienni w zmieniających się okolicznościach. Ich przeszłość czy przyszłość nie jest dla nas ważna – oglądamy tego samego bohatera w zmieniających się okolicznościach. To co działało dla Agaty Christie czy Conan Doyle’a nie działa jednak dla współczesnych scenarzystów. Czują oni olbrzymi przymus by każdy bohater przeszedł jakąś drogę. Zwłaszcza jeśli jest to główny bohater. Dlatego też nie mogą znieść żadnego niedopowiedzenia, żadnej umowności, niezmienności. Co oczywiście jest przeciwieństwem tego czym takie postaci jak Herkules Poirot są w kulturze. To ten ciekawy przypadek, że im mniej wiemy o bohaterze tym bardziej nas interesuje. Jeśli opowiemy o nim wszystko to przestaje spełniać swoją rolę. I moim zdaniem to jest największa zbrodnia „Śmierci na Nilu” – brak zrozumienia jakie znaczenie ma Poirot (który z resztą jest prawdziwym bohaterem tego filmu i wszyscy inny są tak naprawdę na drugim planie).
Pod wieloma względami „Śmierć na Nilu” to irytująca produkcja, która co chwilę sprawia wrażenie jakby zaczynała się od nowa i szukała nowego oddechu. Nie pomaga fakt, że aktorsko jest to film bardzo nierówny. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że Gal Gadot jest źle obsadzona. Jest idealnie obsadzona jako postać bardzo bez wyrazu, która powinna wśród wszystkich swoich gości i przyjaciół budzić mieszane uczucia. Armie Hammer, to z kolei przykład aktora, który ma takie rzeczy na sumieniu, że nie sposób patrzeć na jego postać nie mając w głowie wszystkich oskarżeń jakie padły pod jego adresem. I nawet jeśli ta nasza niechęć zgrywa się jakoś z jego postacią, to wciąż jest to obiektywnie bardzo słabo zagrana rola. Całkiem dobra jest Emma Mackey, z tym, że w tej roli wygląda niemal identycznie jak Margo Robbie. Nie wiem co się dzieje w tym świecie filmu, że wielkookie blondynki zaczynają wszystkie wyglądać tak samo (zakładam, że to nie tylko kwestia rysów twarzy, ale też charakteryzacji i fryzury). Przy czym co mnie chyba najbardziej wytrąciło z równowagi w filmie – to pierwsza scena, w klubie, gdzie spotyka się cała trójka. Powinniśmy oglądać scenę, mocno zakorzenioną w kulturze dwudziestolecia – która o uczuciach, pożądaniu, przyciąganiu – mówiłaby nam językiem gestów. Tu jednak wszystko jest wyłożone kawa na ławę a same sceny tańca tak nie przystają do historycznego kostiumu, że zamiast czuć że oglądamy jakąś skomplikowaną emocjonalną rozrywkę czujemy zażenowanie tym jak bardzo cała scena nie składa się estetycznie.
Zdecydowanie najlepiej jest na drugim czy nawet trzecim planie. Annette Bening, jest fantastyczna jako zgorzkniała wdowa nie wierząca w miłość. Kilka najlepszych scen w filmie jest jej zasługą. Podobał mi się Tom Bateman jako jej syn utracjusz – nie dziwię się, że Branagh zadbał o to by pojawił się w kolejnej produkcji, bo to aktor, który ma dokładnie tyle uroku ile potrzeba ekranizacjom prozy Agaty Christie. Niestety zupełnie nie wykorzystano talentu Rose Leslie i Russela Branda – tak się zdarza, kiedy robi się film z wieloma znanymi twarzami, że czasem aktorom i aktorkom, którzy mogliby wnieść do filmu dużo więcej zostają niewielkie role i kilka scen. Pozostaje wtedy uczucie niedosytu. Ponownie jednak widać taką olbrzymią dysproporcję pomiędzy bardzo utalentowanym drugim planem a bardzo mdłym pierwszym.
Oczywiście jest jeszcze Branagh który gra swojego Poirota z całkowitą pewnością, że każda jego adaptacja powieści Christie, to opowieść o detektywie i jakichś ludziach. To Poirot jest naszym bohaterem, to on jest naszym emocjonalnym centrum obrazu, naszym komikiem i naszym bohaterem kina akcji. Czy to jest dobre podejście – niekoniecznie, bo żadna postać nie może być wszystkim na raz. No ale Branagh reżyser wie, jak kręcić Branagha aktora i choć można im obu zarzucić pewną megalomanię, to ja jestem ostatnią osobą, która by ich obu potępiła – choć zabroniłabym powtarzania tych samych sztuczek – ot ostatnie sceny Śmierci na Nilu są właściwie recyklingiem ostatnich scen „Morderstwa w Orient Expressie” z tą uwagą, że robią gorsze wrażenia. Przy czym uważam absolutnie ostatnią scenę za taki melodramatyczny naddatek, który jest po postu zbędny.
Choć właśnie – mam takie poczucie, że gdyby ten sam film nie opowiadał o Herkulesie Poirot tylko o jakiejś innej postaci detektywa to część pomysłów byłaby całkiem znośna, może nawet wywołałaby mój entuzjazm. No ale niestety, jesteśmy w czasach, gdzie mało kto zaryzykuje napisanie scenariusza zupełnie od zera, więc piszemy na nowo znane postaci, często pozbawiając je wszystkiego co czyniło je wyjątkowymi. I tak dostajemy film, który właściwie tylko traci na tym, że jest adaptacją, bo albo zawiedzie wielbicieli albo jest zmuszony powtarzać pewne schematy, które dziś niekoniecznie się spodobają nowej widowni. I żeby było jasne – nie jestem przeciwna nowym adaptacjom – jak wspomniałam – to, że mamy serial brytyjski nie znaczy, że nikt nigdy nie może sięgnąć po Agathę Christie i Herkulesa Poirot. Raczej mam wrażenie, że wiele scenariuszy nowych adaptacji radziłoby sobie dużo lepiej, gdyby nie dzieliły tytułu z powieścią Agaty Christie.
O produkcji zaczęło się już mówić, że jest przeklęta – biorąc pod uwagę, że świat obiegały kolejne kontrowersje dotyczące obsady – od oskarżeń o gwałt i przemoc wysuwanych pod adresem Armie Hammera, przez niechęć jaką budzą wypowiedzi Gal Gadot – czy to o polityce Izraela czy o pandemii, po doniesienia o antyszczepionkowych przemyśleniach Letitii Wright. Osobiście mam wrażenie, że to dobry przykład jak przez dwa lata aktorzy mogą wpłynąć na percepcję całej produkcji – zwłaszcza gdy studia nie kontrolują ich wizerunku. Jednocześnie jednak fakt, że mimo tylu problemów film pojawił się w kinach (przekładano jego premierę kilkukrotnie) świadczy chyba o jakiejś desperacji. Najwyraźniej system działa tak, że jednak wizja, że film wyląduje na półce nie opłaca się tak wielu osobom, że musi trafić do kin. Co ciekawe zbiega się premierą z kolejnym filmem Branagha – małym, nakręconym w rodzinnym mieście „Belfastem”. To film, do którego Branagh sam sobie napisał scenariusz i sięgnął po własny życiorys. I może dobrze, że się tak stało – przynajmniej reżysersko odkupił swoje winy zanim jeszcze zdążyliśmy się na niego porządnie pogniewać za taki bubel. Bo właśnie tym jest filmowa „Śmierć na Nilu” – swoistym bublem, źle wykonanym produktem, który powinien dawać mnóstwo radości, a bardziej irytuje, gdyż z każdą minutą ujawnia swoje słabe szwy, i wypełnienie z drugiej ręki. I tylko wygląda ładnie, ale jak już od dawna wiemy – to często nie wystarcza. I tu nie wystarczyło. Nawet jeśli na ekranizacje Agaty Christie chodzimy z czystej miłości. To jednak w przypadku kinematografii ona nie jest zupełnie ślepa.