Moi drodzy jestem blogerką popkulturową i mam swoje obowiązki. Dlatego przeczytałam i obejrzałam swego czasu „365 dni” . Widzicie więc, że traktuje swoje obowiązki poważnie dlatego też zasiadłam do seansu „365 dni. Ten dzień”. Nie uczyniłam tego z potrzeby serca czy ducha ale dlatego, że kilkanaście lat temu zawarłam ze światem kontrakt, że nic co filmowe nie jest mi obce. Ten tekst zawiera spoilery, gdyż zakładam, że pisanie o tym filmie ze spoilerami to moja nagroda.
Jak wiecie, dzieło „365 dni” wstrząsnęło polską krytyką to znaczy, krytycy do dziś starają się zapomnieć. Jednocześnie udało się temu filmowi przebić wszystkie dzieła Wajdy, bo polski film Wajdy nigdy nie był w TOP 10 Netflixa na świecie, a „365 dni” było co dowodzi, że możesz latami budować polską szkołę filmową a ostatecznie wszyscy będą kojarzyć twój kraj z marną erotyką. W istocie należy jednak pamiętać, że patrząc na trendy światowe – ktokolwiek rzuci się na erotyczną powieść gdzie bohaterowie pieprzą się zamiast pogadać o swoich problemach – ten wygra. Ludzkość jest pod tym względem łatwa w obsłudze. Choć muszę zwrócić uwagę, że fakt iż film ma wyłącznie Netflixową dystrybucję bardzo obniża jego znaczenie jako wydarzenia kulturowego, nie da się bowiem ukryć, że rekordy jakie bił w kinach zdecydowanie bardziej wpływały na wyobraźnię i krytyczną dyskusję.
Ci którzy przeżyli seans i nie zapomnieli wszystkiego z tego przeżycia (by móc żyć dalej), zapewne przypominają sobie, że pierwsza część historii kończyła się cliffhangerem, gdzie naszej bohaterce groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Drugi film wyraźnie nie jest zainteresowany powiedzeniem nam dokładnie co się stało – pewnie wszystkie te rozbite samochody za dużo by kosztowały, dostajemy li tylko informacje, że wypadek nie odbył, bohaterka poroniła (co jest ważne, bo dzięki temu ma wielki sekret ale też nie jest w ciąży na co w środku seks trylogii jest za wcześnie) i ogólnie wszyscy żyją szczęśliwie dalej.
Mamy więc niczym w dowcipie o blondynce co ogląda porno czekając na ślub – a jakże, ślub naszej Laury z Massimo, który ma przez cały film twarz jakby miał poważne zatwardzenie. Ktoś powinien powiedzieć mężczyznom, że te dwa wyrazy twarzy – erotycznego napięcia i poważnego zatwardzenia powinny się choć nieco różnić. Ale najwyraźniej od kilku lat trwa jakaś zła passa, bo co drugi aktor tak to gra. Inna sprawa, że Massimo jako tajemniczy, ciemny boss mafii, ma zdecydowanie zakaz mówienia więcej niż jednego zdania na raz. A właściwie, to nie do końca tak: może powiedzieć aż trzy zdania ale nigdy nie może to być komunikat rozszerzony, najwyżej powtórzenie tego samego trzykrotnie. Mam poważne podejrzenie, że Massimo może nie być zbyt bystry. Ale dobrze się puka i chyba to wystarczy do kreacji tej postaci.
W każdym razie mamy ślub i tu napięcie zaczyna powoli spadać, bo cóż jeszcze można robić. Tu seksy, tam seksy, ale mieszkanie umeblowane, kuchnia nie wymaga remontu, mąż długo siedzi w pracy. Niczego nie brakuje, nikt nie strzela, nikt nie porywa, nikt nie przywiązuje do łóżka, nikt się nie narzuca. Nuda panie. I tak nasza Laura nudzi się bardzo, i nawet ma do męża pretensje, że za dużo pracuje, a mógłby przecież siedzieć w domu i uprawiać z nią seks non stop. Jak wiadomo to powszechne marzenie każdej kobiety. Ewentualnie pozbycie się służby by móc samej prowadzić dom. Inaczej czujemy się niespełnione.
Jak więc widzicie konflikty są poważne – koło 50 minuty filmu wydaje się jednak, że wszystko będzie dobrze, bo Massimo odkrywszy, że jego żona jest nieszczęśliwa, kupuje jej firmę odzieżową. To miły gest, który prowadzi do refleksji, że produkcja wspiera rozwój biznesowy kobiet. No żyć nie umierać i popijać szampana nie rozmyślając za bardzo skąd bierze się kasa męża, bo przecież nie będziemy rozmawiać o działalności przestępczej mafii. To nie wypada! Nim jednak uda się rozwinąć modowe imperium, z lekkim wsparciem męża mafioso dochodzi do załamania rodzinnego szczęścia.
Tu już akcja przyśpiesza, bo Laura nie ma wyjścia, musi rozpocząć nowe życie z niesłychanie przystojnym i osobliwie zamożnym ogrodnikiem, którego od Massimo odróżnia to, że ma krótkie włosy i jasne oczy, a poza tym w sumie niewiele. Też nie za dużo mówi, i też wywozi bohaterkę z dala od wszystkich. Szybko się okazuje, że nasza Laura nie ma szczęścia, bo ewidentnie co spojrzy na mężczyznę to ten okazuje się należeć do mafii. Tu jednak należy zaznaczyć, że produkcja ma wymiar edukacyjny – bo bohaterka stwierdza, że nie popełni drugi raz tego samego błędu i nie zakocha się w kolejnym mafijnym bossie. Widzicie a mówią, że to głupi film.
Z resztą przyznam, że mój szacunek dla naszych odzianych w czerń morderczych synów mafii nieco opadł, kiedy okazało się, że nikt w tej fortecy na Sycylii nie sprawdził, czy ogrodnik to nie jest przypadkiem syn szefa drugiego gangu. Przy takim poziomie zabezpieczeń to po co w ogóle się bawić w jakieś przebieranki, można wszystkich wystrzelać wchodząc głównym wejściem. Serio takie luki w ochronie to gorzej niż na polskim lotnisku. Naprawdę gdyby mój przeciwnik miał przystojnego syna to jego zdjęcie miałby w kieszeni każdy ochroniarz.
Dorzućmy jeszcze do fabuły złego brata bliźniaka – żeby nabrała ona lekkiego posmaku kampu (dwóch braci bliźniaków zawsze odróżnia jedynie to jak zaczesują grzywkę i na ile guzików zapinają koszulę – to informacje, które mogą się wam kiedyś w życiu przydać) i sprawiła, że ostatnie sceny tej odsłony opowieści wydają się już bardziej kpiną z całego przedsięwzięcia niż czymś zakorzenionym w emocjonalnym realizmie. Przy czy, żeby było jasne – można tą ostatnią scenę obejrzeć bez filmu i być święcie przekonanym, że ktoś wyciął kawałek satyrycznego skeczu – wizualna przesada idzie w taką stronę, że nie wiem czy nawet najbardziej przychylna produkcji dusza nie parsknie śmiechem.
Tym jednak co najbardziej intryguje to sposób w jaki ów film nakręcono. Wiadomo taka produkcja z konieczności musi mieć kilka podobnych scen – reprezentacja dzikich seksów w kinie rozrywkowo erotycznym jest zwykle taka sama – dajemy muzykę (żeby nie było żadnych wulgarnych odgłosów – to za blisko pornografii), robimy montaż najróżniejszych pozycji, dodajemy jakieś ciekawe oświetlenie (jeśli to fiolet znaczy, że będzie kinky) i jedziemy. Wszystkie te sceny formalnie są takie same, nawet jeśli cały sztab rozmyśla – jakby tu jeszcze coś pokazać niczego nie pokazując. To znaczy, nie przepraszam – widzimy sporo kobiecych piersi, bo jak wiadomo – to oznaka, że przekroczyliśmy rubikon i jesteśmy w świecie prawdziwej erotyki. No i tak kreatywność trochę rośnie, ale też ostatecznie – nie za bardzo są twórcy w stanie wymyślić coś zupełnie nowego, i nawet jak na soft porno to nuda wielka, chyba że widok męskiego pośladka to wciąż dla was nowość.
To podejście jest w pełni zrozumiałe – wynika z przynależności gatunkowej produkcji, a także ograniczeń jakie narzuca kinematografia, która nie chce być pornografią (bo nie ukrywajmy – naprawdę takim filmom do współczesnej pornografii daleko). Tym co jest naprawdę ciekawe to, że ten schemat filmowego klipu przełożono właściwie na całą produkcję. W filmie jest kilkanaście scen stworzonych na zasadzie montażu z podłożoną muzyką. Niektóre mogą się wydać typowe – jak jazda samochodem przez włoski krajobraz, czy nawet spodziewane – wspólny spacer po plaży, ale inne – jak np. Wspólne jedzenie makaronu, wydają się jakąś desperacką próbą ukrycia, że ktokolwiek miał napisać dialogi do tego filmu zaczął pracę w piątek a miał tekst do oddania na poniedziałek. Wyszły mu chyba nie całe trzy strony. Jednocześnie – można byłoby stwierdzić, że jest to niemal teledysk do soundtracku, bo serio – kluczowe dla wszystkiego jest to, ile i jakie piosenki są grane, i zdecydowanie przewyższają jakością szczątkowe dialogi.
Czy w filmie jest coś wartego uwagi? Otóż ciekawą siłą jest Magdalena Lamparska. Aktorka podjęła bardzo kontrowersyjną decyzję i postanowiła w tym filmie grać. Nikt inny na planie nie podjął się tego wyzwania. Co oznacza, że film ożywa w każdej scenie, w której aktorka się pojawia, ale jednocześnie mamy jakiś stylistyczny zgrzyt. Jakby w świecie sztywnego teledysku nagle pojawiła się prawdziwa osoba. Niemal czekamy aż wszystko okaże się snem jej bohaterki. Tu z resztą ponownie zaznaczam – że bohaterka grana przez Lamparską i nasza Laura mają najlepszą i najzdrowszą chemię w filmie i gdyby zostawiły tych mafiosów i żyły razem szczęśliwie to serio wszystko miałoby sens.
O ile „365 dni” opierało się na romantycznym podejściu do fantazji o porwaniu, dominacji czy przemocy (można długo dyskutować do jakiego stopnia dzieła opisujące pewne fantazje są za nie odpowiedzialne) o tyle kolejna odsłona w sumie pokazuje, co specyficzne – rozczarowanie realizacją takiej fantazji. Laura wydaje się dużo mniej szczęśliwa niż wtedy kiedy była porwana i przywiązywana do łóżka, niż teraz kiedy może sobie zwiać albo przywiązać męża do łóżka samodzielnie. To w sumie jest intrygujące, bo cały film boryka się z problemem jakim jest przejście od fantazji do jakiejś wersji codzienności. Oczywiście – ja zdecydowanie częściej fantazjuję o posiadaniu kucharki, niż o byciu porwaną, ale jestem w stanie zrozumieć, że te dwie fantazje spełniają różne potrzeby. Choć może fantazja o kucharce ma jednak wymiar erotyczny? W końcu czy coś podnieca bardziej niż ktoś kto ci ugotuje?
W każdym razie widać wyraźnie, że opcja szczęśliwego zakończenia (którym jest przecież ślub) przedstawia pewne wyzwania dla twórcy. Stąd też szybka próba by jednak odciąć się od tego co było i wrócić do fabuły dużo bardziej rodem ze „Zmierzchu” – gdzie jest dwóch i każdy kochany no ale jeden lepszy od drugiego a może obaj siebie warci. Plus zły brat bliźniak. Bez złego brata bliźniaka pewnych rzeczy po prostu w tym świecie nie można nakręcić. Są pewne zasady. Jednocześnie – odrzucono wszystkie te elementy, które – krytykowane przez znawców kina, czy osoby wyczulone na społeczny wymiar takich produkcji, budziły najwięcej kontrowersji. Pierwszy film wprowadza elementy przemocy, dominacji czy przymusu (grając taką fantazją) – w drugim już takich treści nie znajdziemy. Nie wiem czy decyzja wynikała z kontrowersji jakie budziła część pierwsza, czy z odrzucania tych wątków w kolejnych tomach książki bo wyznam – po pierwszym tomie nie czytałam dalej.
Produkcja kończy się cliffhangerem – podobnie jak pierwsza część. To w istocie jedyne wyjście jakie mają twórcy – każde ostateczne zakończenie jest tu niesatysfakcjonujące, bo oznacza koniec fantazji. Tymczasem kluczem do tych narracji jest tych fantazji odtwarzanie, osadzanie ich w jakimś popkulturowym kontekście, pozwolenie na wspólne przeżywanie – być może nawet z lekkim poczuciem winy ale bez poczucia wstydu. Przy czym jest to fantazja konserwatywna w swoim jądrze. Niezależnie od tego ile się zdarzy na horyzoncie istnieje tylko jedno domknięcie takiej historii – ślub i dzieci. I do tego dojdziemy ale zanim to się stanie – scenarzyści muszą nas jeszcze w tym świecie za wszelką cenę utrzymać. Muszą więc wciąż i wciąż nakręcać wizje, że ów związek – jedynie odrobinkę skażony przemocą i porwaniem, musi jeszcze wiele przejść zanim bohaterowie będą mogli jak w prawdziwej bajce – pieprzyć się długo i szczęśliwie. Czego życzę im jak najszybciej, bo to były najdłuższe dwie godziny mojego życia.