Film „Dungeons & Dragons” z 2000 roku cieszy się zasłużenie opinią jednej z najgorszych produkcji filmowych w historii. Nie produkcji fantasty – w ogóle produkcji filmowych. Był to pierwszy kamyczek do złotej zasady kinematografii „Nigdy nie oglądaj filmów, w których jest Jeremy Irons i smoki” (zasadę potwierdza min. film „Eragon”). Tym ciekawszy jest fakt, że w kolejnych latach powstały aż dwie filmowe (choć już dystrybułowane wyłącznie telewizyjnie) kontynuacje, w tym absolutna klasyka bardzo złego kina, czyli produkcja z 2013 roku „Dungeons & Dragons 3: The Book of Vile Darkness. Jest to film z tak cudownie złymi dialogami i kuriozalnymi efektami sepcjalnymi (polecam trailer gdzie jeden z bohaterów rozpada się malowniczo na kawałki), że nawet da się oglądać.
Być może D&D pozostałoby na dłużej w pewnym kulturowym limbo (gdzie nie jest zupełnie zapomnienie, ale nie jest w stanie odzyskać swojej roli w kulturze popularnej) gdyby nie sentymentalny powrót do lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza popularność „Stranger Things” a także pojawiające się coraz częściej nawiązania do świata D&D np. w Pixarowym „Naprzód”, połączone z powracającą popularnością RPG sprawiły, że pomysł nakręcenia nowego filmu w świecie gry stał się zarówno logiczny jak i potencjalnie opłacalny. Jednocześnie twórcy i producenci wyciągnęli lekcję z niepowodzeń dotychczasowych filmowych adaptacji – zamiast stworzyć historię mroczną, ciężką czy poważną, zdecydowali się raczej iść w kierunku kina pogodnego, dowcipnego i przygodowego. I tak dostaliśmy „Dungeons & Dragons: Złodziejski honor” – jeden z tych uroczych filmów, który chce się oglądać więcej niż raz.
Sukces filmu zasadza się w jego szacunku nawet nie tyle dla samego świata D&D ale dla tego jakie historie najlepiej się w nim sprawdzają. Opowieść o grupie zróżnicowanych postaci, przed którymi stoi jasno zarysowane zadanie, którego wypełnienie nie będzie proste – to absolutna podstawa scenariusza do przyjemniej sesji RPG. Mamy więc grupę sympatycznych złodziei , którzy pragną okraść skarbiec. Nikt w tej grupie nie jest bardzo wyjątkowy, każdy ma swoje słabości, a dodatkowo – są to ci złodzieje, którzy niemal zawsze orientują się, że napad się udał a oni znów są bez grosza przy duszy. Żeby opowieść miała nieco większą stawkę niż tylko rabunek, w tle mamy – wyciągnięte z mitologii świata, poważne konflikty, niebezpieczeństwa i problemy osobiste. Nigdy jednak nie przesłaniające nam tego, że w historii tej chodzi o dobrą zabawę i o to by wygrać – wciąż i wciąż przegrywając. Bo to historia, w której plan A zawsze nie wypali, ale może wypalić plan B a może nawet plan B spali na panewce i wtedy trzeba będzie wrócić do planu A albo do planu C, albo w ogóle wymyślić coś jeszcze innego. Każdy kto spędził choć chwilę grając w RPG wie, że plus minus tak to wygląda – wciąż się kombinuje, próbuje i ma się nadzieje, że się uda. I trzeba wciąż i wciąż się zmagać z materią historii, bo tylko ten kto odpuszcza naprawdę może przegrać.
Kluczem do takiej historii, są zwykle wspomniani sympatyczny bohaterowie – bard, który ma skomplikowaną przeszłość, ale dobre serce, wojowniczka, ze słabością do niziołków, diablę, które nie przepada za ludźmi, ale zrobi wszystko by ratować przyrodę i młody mag, który może i ma najlepsze możliwe pochodzenie ale to jeszcze nie znaczy, że zawsze mu się wszystko uda. Dorzućmy do tego jeszcze nie rozumiejącego żartów i gardzącego ironią paladyna, i właściwie jesteśmy w domu – możemy się odchylić w fotelu i z uśmiechem obserwować jak nasza grupa stara się przetrwać w pełnym niebezpieczeństw świecie a przy okazji może nie pozabijać się nawzajem. Do tego ważne by świata przedstawionego nie tłumaczyć za wiele. Nasi bohaterowie spotykają czarodziejkę, która od samego początku wygląda jak osoba, której nie można ufać? Rozkładajmy informacje o jej pochodzeniu powoli, wyjaśniając tylko tyle ile jest potrzebne dla fabuły. Bohaterowie podróżują po świecie? Niech rzucają nazwami znanych graczom miejsc, ale nie tłumaczą sobie nawzajem, gdzie znajdują się one na mapie. Podobnie jak pojawienie się przedstawicieli różnych zamieszkujących świat ras nie wiąże się z przypisem i dopowiedzeniem. Dobrze jest bowiem wrzucić widza w świat, którego nikt bardzo nie tłumaczy, bo wtedy może się po prostu dobrze bawić i przyjąć go jak swój. Ostatecznie – nie jesteśmy w światach fantasy nowi i nie trzeba nam wyjaśniać, że to rzeczywistość alternatywna, gdzie jest wiele ras, miejsc i są smoki. Ta ufność w inteligencję widza i jego świadomość istniejących konwencji naprawdę czyni produkcję dużo lepszą.
Jednocześnie skupienie się na historii, która nie opowiada o ratowaniu świata, daje szansę na opowiedzenie historii przygodowej, łotrzykowskiej i dowcipnej. Dokładnie takiej jaka zawsze się sprawdza, bo przecież lubimy pomieszanie przygody z dowcipem i nie raz daliśmy się złapać na opowieść o grupce przygotowującej wielki skok na wielką kasę. Do tego od początku wiemy, że nasi bohaterowie niezależnie od złodziejskiego fachu serca mają złote i na pewno ostatecznie współczucie i empatia wygra w nich nad chęcią osobistego zysku. Możemy im więc kibicować bez wyrzutów sumienia, możemy się śmiać i cieszyć w ogóle nie niepokojąc się o zakończenie, bo z góry wiemy, że na pewno się uda, pytanie tylko – jak dokładnie i ile po drodze będzie pomyłek i potknięć. W świecie filmowych reprezentacji fantasty – zdominowanych przez powagę „Gry o Tron” czy nowych odsłon świata Tolkiena, radosna nieskrępowana rozrywka w świecie, gdzie można spotkać czarodzieja i elfa, to cudowne przypomnienie, że fantasy to kostium, w którym można zrealizować każdą opowieść. Z resztą – fantasy w tym wydaniu wciąż jest jeszcze filmowo i serialowo niezagospodarowane – zdarzają się od czasu do czasu podejścia do takiego świata jak np. ekranizacja „Gwiezdnego Pyłu”, ale poza tym wciąż ciąży bohaterom filmów fantasy ratowanie świata i okolic. Ciężar, który sprawia, że wiele produkcji jest tak poważnych, że nie daje widzowi przestrzeni na to by po prostu dobrze się bawił.
Oglądając film zastanawiałam się czy na jego korzyść nie przemawia fakt, że chyba nikt do końca nie spodziewał się sukcesu. To jest ten moment, kiedy produkcja powstaje i widzowie podchodzą do niej z ostrożnym dystansem, podobnie jak same studio (które robiło taką nienachalną promocję) co ostatecznie daje większą wolność artystyczną. Mam taką teorię, że im mniej wszyscy na film czekają tym łatwiej go nie spieprzyć. Sama produkcja, ma w sobie tą przyjemną lekkość letniego kina, jednocześnie – bez ciężaru była ósmą częścią, prequelem, kontynuacją itp. Choć chciałabym więcej filmów osadzonych w świecie D&D to oddałabym nerkę za to by nie były ze sobą za bardzo powiązane, by dały mi radość oglądania filmu, który po prostu jest filmem, gdzie bohaterowie witają się ze mną na chwilę i potem znikają a ja muszę się zastanawiać, jak potoczyły się ich losy. Z resztą, gdyby ktoś mnie pytał jak stworzyć odnoszącą sukcesy serię filmów rozgrywającą się w tych dekoracjach – to właśnie tak, jakbyśmy przychodzili za każdym razem na sesję innej paczki przyjaciół.
Filmowym Lochom i Smokom, w tym ich najnowszym wydaniu na pewno nie szkodzi dobra obsada. Być może będzie trzeba stworzyć nową zasadę „Chris Pine i smoki to dobre połączenie”. Z pewnością wybór mojego ulubionego z Hollywoodzkich Chrisów do roli głównej przysłużył się produkcji. Pine, ma w sobie urok wielkiej hollywoodzkiej gwiazdy i dokładnie tyle dystansu do siebie, byśmy rozumieli, że najskuteczniejszym atakiem jego bohatera jest walnięcie kogoś lutnią w głowę. Michelle Rodriguez gra przyjaciółkę głównego naszego bohatera – Holgę. Holga to nieźle napisana postać, właśnie ze względu na to, że choć przyjaźni się z bardem samotnym ojcem, to pomiędzy nimi nie ma żadnych romantycznych uczuć. Popkultura rzadko rozgrywa dobrze autentyczną przyjaźń między kobietami a mężczyznami a tu udało się doskonale. Na drugim planie błyszczy Regé-Jean Page jako człowiek absolutnie pozbawiony poczucia humoru, zaś i tak wszystkich zjada na śniadanie Hugh Grant, który od kiedy postanowił, że znów będzie grał w filmach a nie tylko kręcił się po planie z zakłopotaną miną, ma najlepszy moment swojej kariery.
Oglądając film towarzyszyła mi refleksja, że niekoniecznie jest to triumf samego „D&D”. Jasne produkcja dość dobrze oddaje nastrój udanej sesji RPG, prowadzonej przez dobrego Mistrza Gry i rozgrywanej przez grupę dobrze znających się graczy. Mam wrażenie, że to przede wszystkim jest triumf kina przygodowego. Tego, które Hollywood jakiś czas temu porzuciło zastępując je kinem superbohaterskim. Tymczasem kino przygodowe wciąż ma olbrzymi potencjał. Lubimy jego nie do końca poważny ton, skoncentrowanie na bohaterach i przekonanie, że wszystko będzie dobrze. I jasne – czeka nas kolejna ekranizacja „Trzech Muszkieterów” (na którą tak po prawdzie całkiem czekam) i piąty „Indiana Jones”, ale naprawdę – kino przygodowe może nam zaoferować więcej niż odgrzewane kotlety. Chcemy przygody – nowej, starej, jakiekolwiek – byleby nas ktoś stąd zabrał. Może do świata, gdzie są lochy i spasione smoki. Byleby tylko zachciało się nam wybiec do kina nie zawracając z drogi nawet po zapomniane w domu chusteczki.