?
Hej
Zacznijmy od tego, że zwierz oglądał W Drodze dawno temu w dniu premiery filmu. Wtedy pisał o filmie z myślą o tym by opublikować recenzję pod własnym nazwiskiem (wiecie jeden z tych tekstów z przecinkami) ale nic z tego nie wyszło. Zwierz nienawidzi recenzji, które przeczytał tylko on sam (zwierz paradoksalnie nie jest swoim największym fanem) więc postanowił ją wydobyć z przepastnych czeluści swojego komputera (zapomniał jak ją zapisał więc trochę to potrwało) i wrzucić ją na bloga. Niemniej oznacza to, że dostajecie recenzję hybrydę – jest trochę zwierzowo tak jak zwykle, trochę inaczej bo zwierz pisał recenzję, która właściwie nie miała być recenzją. Skomplikowane? Cóż pozostaje chyba tylko przeczytać co zwierz napisał. A i trochę może być wewnętrznej niespójności bo zwierz rzecz jasna trochę rzeczy dodał przy ponownej lekturze. Dlatego zwierz nigdy nie czyta swoich recenzji więcej niż trzy razy. Bo za każdym razem coś zmienia i dodaje. Tak więc gdyby po prostu od nich nie odchodził nigdy by ich nie opublikował (co ciekawe błędy i tak zostają)
W opisie współczesnej postawy życiowej młodych ludzi wchodzących właśnie w okres dorosłości (po studiach) pojawia się co raz częściej określenie „pokolenie good enough”. To pokolenie, które nie chce popełniać błędów swoich poprzedników, którzy rzucili się w wir pracy i ambicji niejednokrotnie płacąc za to wysoką cenę w postaci życia osobistego, czy ciągłego stresu związanego z próbą zrobienia kariery w niespokojnych czasach. Pokolenie good enough wychowane w świadomości kryzysów, recesji i wszelkich istniejących zjawisk gospodarczych takich ambicji już nie ma. W ich życiowych planach jest miejsce na pracę i rodzinę ale nadrzędną zasadą staje się zdobycie i utrzymanie niezbyt wysokiej i trudnej do utrzymania pozycji społecznej i zawodowej, która pozwoli na przyjemne i nie wymagające wielkiego wysiłku życie. Znając swoje dobre i złe strony nie pragną niczego więcej ponad to co mogą osiągnąć, wyzbyli się planów podbicia świata, zmiany systemu czy otworzenia ludzkości oczu na niedostrzeżone jeszcze wspaniałości świata. Pokolenie to wcale nie buntuje się przeciwko zastanej wizji świata, wręcz przeciwnie podchodzi do życia ze spokojem i rozwagą, która zazwyczaj charakteryzowała ludzi, którzy raczej się z wielkich ambicji wyleczyli niż nie mieli ich na starcie. Nie chcą brać udziału w wyścigu szczurów ale nie chcą też być hipisami, chcą mieć na kawę i nowe słuchawki. Biorąc pod uwagę, ten nowy trend ekranizacja 'W drodze” Jacka Kerouaca (zwierz nigdy się nie nauczy jak to się pisze a tym bardziej wymawia) bardziej niż krytyką społeczeństwa amerykańskiego lat powojennych staje się paradoksalnie krytyką współczesnych rówieśników bohaterów powieści czyli dwudziestoparolatków.
Bohaterom towarzyszą marzenia by podbić literacki świat jeszcze przed trzydziestką, paradoksalnie części z nich się uda mimo, że to bardzo naiwne marzenia.
Jeśli bowiem coś można powiedzieć, o bohaterach „W drodze” na pewno, to że są oni gotowi poprzestać na tym co życie zaoferowało im w podstawowym pakiecie. Wręcz przeciwnie – ich styl życia charakteryzuje niesamowita właściwa tylko młodości łapczywość. Wciąż pragną więcej – więcej przeżyć (stąd wszechobecne w filmie i w powieści narkotyki, które nie są jedynie przejawem kontrkultury ale realnym szukaniem innych stanów świadomości), więcej zobaczyć (co umożliwia im szalona podróż tam i z powrotem Stanów Zjednoczonych) i więcej osiągnąć (większość z bohaterów ma literackie czy artystyczne ambicje niekiedy zupełnie sprzeczne z ich wykształceniem czy pochodzeniem). W ich działaniach nie ma wielkiego buntu społecznego – w końcu po każdej z eskapad Sal Paradise, główny bohater wraca do niewielkiego pokoiku w mieszkaniu rodziców, którzy go przyjmą i nakarmią, zaś towarzyszący mu magnetyczny Dean Moriarty do codziennego życia u boku aktualnej żony czy kochanki. Trudno też posądzać ich o chęć rewolucji społecznej – jeśli tak to prowadzonej raczej za pomocą literatury niż własnych czynów. Są raczej jak wyznawcy religii, która nie ma charakteru misyjnego, ale w której trzeba się urodzić. Ich czyny to być może rewolucja ale na własną, osobistą skalę. Jest w nich natomiast mnóstwo młodzieńczej egzaltacji i chęci poznania oraz opisania świata tak jak tego jeszcze przed nimi nikt nie dokonał. Przy czym towarzyszy im przekonanie, że jeśli tylko znajdą właściwą historię, czy właściwy styl opisu to wreszcie złapią rzeczywistość za nogi i opiszą dokładnie to co dzieje się wokół nich a co uważają za niesłychanie ważne.
Książkę przepaja potrzeba pisania, znalezienia tematu, uchwycenia rzeczywistości. Poczucie, że tam jest coś wielkiego do napisania. No jak ich nie lubić.
Nie trudno wyobrazić sobie, że dzisiejsze pokolenie widząc narzekającego na brak poetyckich osiągnięć 21 letniego Carlosa (alter ego Allana Gisberga) raczej pokręci z politowaniem głową niż mu przytaknie. Choć egzaltacja bohaterów bywa irytująca czy dziecinna to bardziej niepokoi przedwczesna dojrzałość współczesnych dwudziestolatków. Zwierz jest jak najdalszy od gloryfikowania młodzieńczej egzaltacji (powiedzmy sobie szczerze bywa irytująca) ale woli by ludzie z niej wyrastali niż pokolenie całkowicie jej pozbawione. Zwłaszcza w przypadku autorów wydaje się, że choć przez chwilę powinni oni uważać, że są wstanie przed trzydziestką napisać wielką powieść która zmieni świat. Nawet jeśli tylko po to by się na takiej wizji literackiej kariery zawieść. Zresztą wydaje się, że prezentowana przez bohaterów postawa – łączenia literackich ambicji z prosto niskopłatną pracą (przy zbiorach bawełny czy na kolei) zupełnie nie mieści się we współczesnym systemie wartości. Początkujący pisarz prędzej porzuci marzenia o wielkiej powieści szukając dobrej posady w banku niż zdecyduje się finansować swoje literackie ambicje pracą fizyczną. To ciekawe bo właściwie przymieranie głodem i zmiana jednej fatalnej pracy na drugą – nieobce tak przecież ambitnym bohaterom – staje się w końcu trochę jako efekt uboczny tym przeżyciem wokół, którego powoli bohaterowie będą mogli zacząć budować swoją legendę czy to swoje obowiązkowe wyróżniające przeżycie bez, którego nie sposób pisać. Co ważniejsze sam fakt, że coś skrobią ołówkiem na kartce jest dla nich wystraczającym źródłem prestiżu.
Oczywiście jest w tym filmowym nawolywaniu do buntu przeciw codzienności i rutynie spora dawka nostalgii. Autorzy pokazują nie tylko inną młodzież ale i inną Amerykę. Amerykę otwartych sklepów, niezapowiedzianych wizyt, ludzi podwożących się wzajemnie autostopem i taniej benzyny. Szalona wyprawa odbywana w takich warunkach, choć skazuje bohaterów na pewne trudy w istocie nie jest ani niebezpieczna ani nie stanowi szczególnego wyzwania. Być może to tutaj należałoby szukać odpowiedzi dlaczego współczesnej młodzieży przez myśl nie przejdzie by zostawić za sobą dom i naukę i zasmakować życia w drodze. Współczesny młody człowiek wychowany zarówno w świadomości zjawisk ekonomicznych jak i w strachu przed niebezpieczeństwami świata jest zbyt rozsądny by kilkoma dolarami w kieszeni ruszyć niemal pieszo na zachód. Zresztą mogłoby się okazać, że w Ameryce XXI wieku taka wyprawa jest niemożliwa głównie dlatego, że coraz rzadziej zabiera się autostopowiczów a w niektórych miejscach jest to nawet zakazane. Wyruszenie zaś w drogę z kartą kredytową w portfelu wydaje się być zupełnie sprzeczne z duchem powieści. Przy czym oczywiście nie należy zapominać, że zachowanie bohaterów było ekscentryczne także i w chwili, w której oni sami zdecydowali się na wyprawę. Ale film pokazuje, że owa przestrzeń wolności, która istniała jeszcze pół wieku temu dziś właściwie się zamknęła. Dzisiejszy naśladowca beatników nie miałby gdzie uciec albo – podobnie jak bohater Into the Wild, który porzucił całe swoje ziemskie życie – musieli by uciec zdecydowanie bardziej ekstremalnie. Warto tu zresztą zauważyć, że ta przestrzeń bezpiecznej ucieczki także ma swoje granice – kiedy bohaterowie docierają do Meksyku zabawa teoretycznie jest lepsza, ale w istocie tam dopiero pojawia się zagrożenie w postaci choroby, przebywania z daleka od domu i poczucia, że coś naprawdę może się przykrego zdarzyć. Tak więc naprawdę mamy do czynienia z wycieczką bezpieczną, w czasie której trzeba co prawda znosić pewne trudy życia ale nic złego nie może się stać.
Paradoksalnie ucieczka z domu „w drogę” jest zaskakująco bezpieczną wyprawą.
Jednak najciekawszy w filmie jest nawet nie tyle wątek podróży – czy właściwie drogi – która jest właściwie jedynie ramą wydarzeń (i im dłużej oglądamy film tym bardziej widzimy, że nie ma ona większego znaczenia) ale postać Deana Moriartego, z którym podróżuje nasz bohater Sal. To ciekawa ale dobrze znana konstrukcja – bohater, którego obserwujemy właściwie sam sobą nic nie reprezentuje – nie chodzi o to, że nie ma charakteru ale brakuje mu tego „czegoś” co pozwoliłoby mu stworzyć niepowtarzalną historię, która zmieni świat. Wydaje się też, że nie ma aż takiego talentu jak jego przyjaciel Carlos, który jako pierwszy z całej grupy przyjaciół z ambicjami literackimi zadebiutuje tomem poezji. Salowi potrzebna jest więc nie sama droga ale Dean. Złoty chłopak ameryki – przystojny, sympatyczny może za bardzo porywczy ale powszechnie kochany. A właściwie nie tyle kochany co stający się obiektem uczuć – wszyscy czegoś od Deana chcą, jego pierwsza żona, druga żona, kochanki, autostopowicze, przyjaciele poeci o skłonnościach homoseksualnych czy w końcu nasz bohater. Z jednej strony wydaje się, że Dean wszystkich radośnie uczyni szczęśliwymi – wykorzystując swój czar, seks czy po prostu obiecując im to co chcą usłyszeć. Z drugiej strony to przecież bohater egoistyczny, który w ostatecznym rozrachunku nie potrafi przyjąć na siebie żadnej odpowiedzialności, który żyje w drodze bo nie umie się nigdzie zatrzymać na dłużej. Mamy więc postać jednocześnie silną i niesłychanie słabą, trochę bezwolną, a właściwie całkowicie poddaną swoim natychmiastowym potrzebom czy instynktom. Deana mnóstwo osób wykorzystuje ale najbardziej wykorzysta go Sal. To on ukradnie mu życie nie dając nic w zamian. Ta kradzież odbywa się powoli jest tą największą zbrodnią pisarza – który korzysta z cudzego życia, co prawda czyniąc je nieśmiertelnym ale nie dając nic w zamian. Z jednej strony rozumiemy Sala, jego kradzież jest w pewnym stopniu uzasadniona (przecież MUSI napisać powieść), z drugiej nagle to całe poszukiwanie wolności, podróżowanie czy emocjonalne przeżycia po drodze stają się po prostu researchem do książki, zaś przyjaźń jedynie obserwacją uczestniczącą. Ale być może to przestroga – nie należy się przyjaźnić z pisarzami.
Warto w tym miejscu poświęcić dwa słowa obsadzie. Przede wszystkim olbrzymie wrażenie robi Garrett Hedlund jako Dean. Zwierz cały seans męczył się niemiłosiernie próbując przypomnieć sobie skąd zna tego blondyna i w końcu sobie przypomniał. To chłopak z Tronu, gdzie kompletnie nic nie zagrał, był wręcz irytujący, dalsze poszukiwania w Imdb wskazały zwierzowi, że grał on jeszcze Patroklesa w Troi (co jest rzeczywiście ciekawym tropem bo ma on w sobie coś z młodego Brada Pitta). Innymi słowy nie jest to aktor, który wcześniej popisywał się wybitnym talentem. Tu jednak swojego bohatera zagrał idealnie, choć może nie jest naturalnie charyzmatyczny to widz nie ma najmilejszego problemu by zrozumieć dlaczego przyciąga do siebie ludzi, dlaczego wszyscy chcą go kochać. Ładnie wychodzi mu granie beztroski podszytej niepewnością i niestabilnością. Do tego prezentuje ten typ naturalnej , witalnej urody – nie jest jakoś szczególnie piękny ale właśnie na tyle przystojny byśmy rozumieli dlaczego w jego ramiona wpadają kolejne kobiety i mężczyźni. Z resztą co ciekawe sam autor książki uważa, że bohatera powinien grać Marlon Brando i w sumie zwierz zupełnie go rozumie – choć w tym filmie z Brando pozostał jedynie biały podkoszulek to zwierz też wyczuł, że postać ma tą samą charyzmę połączoną z wrażliwością, którą najlepiej portretował na ekranie Brando. Szkoda, że aktor kiedy żył i był młody i piękny nie zgodził się na tą rolę ( a właściwie olał autora).
Dean to bohater złamany – słodki, zagubiony chłopiec, którego jednak nikt nie chce jakoś specjalnie ratować bo wtedy by coś stracił
Nieco bezbarwny jest natomiast Sam Riley jako Sal, choć być może taka właśnie jest jego rola, bo nie powinien odwracać naszej uwagi od Deana i być właściwie nie tyle bohaterem co obserwatorem. Świetny jest za to Viggo Mortensen w swojej roli alter ego Williama Burroughsa – to postać ciekawa bo jako jedyna wykazująca się zdrowym rozsądkiem, umiejąca spojrzeć w głąb Deana (który dla niego nie jest żadną tajemnicą wręcz przeciwnie kimś banalnym) a jednocześnie żyjący zdecydowanie bardziej ekstremalnie niż nasi bohaterowie ( i bardziej ekstremalnie postępujący z narkotykami). Z resztą to spotkanie pokazuje, że historia nie jest opowieścią o buncie – a właściwie nie o buncie pokoleniowym – w poszukiwaniu wolności wiek nie ma znaczenia a doświadczenie i rozsądek Burroughsa imponuje bohaterom. Zawodzą niestety aktorki – Kristen Stewart jako Marylou jest po prostu żadna i trochę trudno zrozumieć czemu jej obecność powoduje jakiekolwiek zamieszanie w życiu naszych bohaterów. Może rzeczywiście nieco rzadziej ma minę jakby coś jej śmierdziało ale to wciąż za mało by nazwać jej występ aktorstwem. Z kolei Kirsten Dunst jakoś estetycznie nie pasuje do filmu i wydaje się być w nim nieco zagubiona. Jedne dobre role to małe występy Amy Adams (to znakomita aktorka tylko z nieznanych przyczyn wszyscy wolą ją kojarzyć z mniej udanymi rolami w komediach) oraz znanej z Mad Men Elizabeth Moss. Poza tym jednak W drodze pozostaje raczej filmem o męskiej przygodzie, w której kobiety w jakiś sposób stają się ograniczeniem (przy czym właściwie nie one same ale ewentualne uczucia czy związki).
Kirsten Stewart próbuje być w tym filmie inna niż w pozostałych. Udaje się rzadko. Najczęściej się nie udaje.
Do tego film jest przepięknie nakręcony – nawet jeśli nie uwiedzie was formuła pod tytułem – jadą , nie jadą, jadą, nie jadą to z całą pewnością nie da się nie dostrzec, że kamerę w ręku miał reżyser z poetyckim wyczuciem krajobrazu. Ameryka w tym filmie to przepiękny kraj, z różnorodną przyrodą i drogami, które niemal błagają by po nich jechać. Przy czym jak może zauważyliście po ten recenzji, zwierz w przeciwieństwie do wielu recenzentów uważa film za bardzo udany. Trzeba jednak przyznać, że po pierwsze – zwierz nigdy nie miał złudzeń, że produkcja będzie ekranizacją książki Kerouaca. Dla zwierza jest to powieść nie do zekranizowania i właściwie tego się po filmie nie spodziewał. Być może to sprawiło, że zwierz nie poczuł się zawiedziony. Poza tym każdy kto rozpatruje film w kontekście portretu pokolenia beatników musi dostrzec pewną płytkość przekazu. Naturalne następstwo portretowania grupy ludzi, którym o coś bardzo chodziło ale nie za bardzo wiedzieli o co. Przy czym właśnie to zwierza najbardziej w filmie pociąga. Jak już pisał to jest olbrzymia krytyka ale nie ówczesnych stosunków społecznych tylko dzisiejszych równolatków bohaterów, którzy w wielu przypadkach zdecydowali, że im już o nic nie będzie chodzić. Pod tym względem „W drodze” jest manifestacją postawy życiowej „not good enought”. I choć sam zwierz niekoniecznie się do takich osób zalicza to lubi od czasu do czasu popatrzeć właśnie na taką łapczywość życia, która może i do niczego nie prowadzi ale przynajmniej jest co wspominać. Tylko warto tu zauważyć, że zwierz zawsze bardzo lubił beatników – jest to ta irracjonalna sympatia wobec ludzi, których się nie zna (poza ich twórczością) i których drogi życiowej nie tyle się nie wybrało co nawet nie do końca się ją pochwala. Nie mniej zwierz lubił beatników za takie ostatnie próby życia jak cyganeria i szlachetnego picia, ćpania i przymierania głodem jak na pisarzy i poetów przystało. Nawet jeśli było to infantylne czy po prostu egzaltowane zwierz jakoś czuje sympatię do takiego życia. Oczywiście wszyscy oni pewnie ku własnemu zaskoczeniu wylądowali potem w podręcznikach do literatury bądź jeszcze gorzej dając gościnne wykłady na uczelniach.
No właśnie zwierz lubi historię ludzi, którzy chcą pobić świat swoimi wierszami czy powieściami i właściwie im się to udaje. Przywraca to jakoś wiarę w potęgę słowa, historii czy opowieści, która jeśli są już ją złapie nada sens temu wszystkiemu co się przeżyło – nawet jeśli samym jądrem historii miałaby być tylko sama podróż, którą się odbyło jej szukając. Może to naiwne i egzaltowane, ale na Boga zestarzejmy się zanim będziemy rozsądni. Choć raz.