Pierwsze „Listy do M” pojawiły się w kinach trzynaście lat temu. Co oznacza, że większość mojej blogowej kariery recenzuje jakiś nowy odcinek tej przedziwnej filmowej sagi, której głównym celem jest robić w kółko ten sam film i przyciągnąć do kina rekordową liczbę widzów. Teraz siedząc w kinie na szóstej już części (tym razem nie dodano cyferki najwyraźniej z lęku, że ludzie się zorientują, ile to już lat) pomyślałam, że moje zmęczenie recenzowaniem „Listów do M.” jest niczym wobec zmęczenia twórców, którym chyba przyjęta formuła serii zaczyna już bardzo ciążyć.
No właśnie, filmy z serii „Listy do M.” są wszystkie stworzone wedle jednego przepisu, z resztą zgapionego od „To właśnie miłość”. Mamy więc dostać kilka luźno powiązanych wątków, w tym obowiązkowo – jeden ma być smutny, jeden ma być rodem z komedii romantycznej i koniecznie, ale to koniecznie ma się pojawić rezolutne dziecko. Tu od razu powiem, że miłość polskiej kinematografii rozrywkowej do rezolutnych dzieci nie ustaje i szczerze nienawidzę tej konstrukcji postaci. Żeby było jasne, nie przeszkadzają mi dzieci ani dzieci w filmach, ale rezolutne dzieciątko przeszkadza mi bardzo i prowadzi do zgrzytania zębami. W serii „Listy do M.” konieczny jest jeszcze – do wspomnianego wyżej zestawu wątek Karolaka, który gra postać Karolaka, choć z roku na rok chyba z coraz mniejszym przekonaniem.
Jak wspomniałam, widać w tych najnowszych „Listach do M.” zmęczenie tą już i tak wyciśniętą jak cytryna formułą. Mamy więc wszystkie składniki ale wyraźnie widać, że twórcy nie wszystkie taktują z równym zaangażowaniem. Mamy małego chłopca, który miał siedzieć w domu ale rusza w miasto by znaleźć wyczekiwaną przesyłkę, ale to wątek potraktowany tak po macoszemu jak tylko się da. Pomijając, że chłopiec znika na większość filmu to dodatkowo, nikt go nie szuka, w ogóle nikt się za bardzo nie interesuje, a sam chłopaczek nie ma żadnych przygód. Podobnie wątek smutny, jest tu potraktowany na zasadzie „Słyszeliśmy, że ktoś musi być martwy” przy czym jak rozumiem – jeśli nie chcesz dłużej grać w „Listach do M.” to nie ma to tamto – umierasz, co sprawia, że śmiertelność wśród bohaterów robi się wysoka.
Z kolei wątek z Karolakiem jest napisany tak na kolanie, że widać, że tu serca zupełnie nie ma. Niby ma być jak zwykle – problemy uczuciowe, jakaś kobieta w ciąży (zawsze jest ta świąteczna ciężarna), jakieś oświadczyny, jakieś dawanie sobie drugiej szansy, ale wszystko odfajkowane – aby było. Inna sprawa, że wątek Karolaka i jego współpracowników, zdaje się jakby wyjęty z innej wrażliwości. To ten wątek gdzie oczywiście kobieta ma się związać z nieodpowiedzialnym facetem, który ewidentnie się na partnera nie nadje „bo przecież go kocha”, zaś alkoholicy są najzabawniejsi na świecie. Przyznam – byłam zaskoczona jak bardzo wrażliwość tego wątku nie pasuje do reszty filmu. A już wciskanie kobiecie faceta, bo przecież dziecko musi mieć ojca i matkę to nawet jak na wersję filmu A.D 2011 brzmiałoby jak konserwa pasztetowa, a jesteśmy w 2024.
Gdzie więc czuć, że twórcy tej filmowej serii mają jeszcze energię? W dwóch wątkach, które moim zdaniem pisano ze zdecydowanie większą swobodą. Pierwszy to oczywiście rodzinne bolączki bohaterów granych przez Piotra Adamczyka i Agnieszkę Dygant. Tym razem małżeństwo, które zawsze się kłóci (i którego od dobrych trzech filmów nie odwiedzają starsze dzieci) ma mieć spokojną Wigilię. Kiedy już wszyscy o mało nie umierają z nudów, pęka rura, pojawia się znajomy z Pragi, Japończyk szukający rodziny i niespodziewani sąsiedzi. Ten wątek ratuje trochę absurdalny humor a trochę prawda, że czasem wcale nie chcemy tak idealnych świąt jak się nam wydaje. Z resztą jest to całkiem miły i ciepły wątek, który z resztą całkiem fajnie gra różnicami klasowymi, relacjami z sąsiadami i bywa troszkę absurdalny.
Skoro o absurdzie mowa, to ten odpala się zupełnie w wątku z Malajkatem. Oto grany przez niego bohater, którego w tej serii filmowej los nie szczędził, ma już dość i chyba odbierze sobie życie. Ale nagle pojawiają się dwie zmienne, po pierwsze – pechowa i sfrustrowana współpasażerka w samolocie, po drugie złodziej, który próbuje okraść jego dom. Tu twórcy miejscami zupełnie zdejmują wrotki i pozwalają sobie na sceny kosmicznie absurdalne (egzaminowanie złodzieja z interpretacji kolęd jest moją ulubioną) ale paradoksalnie, dzięki temu dość banalny wątek romantyczny ożywa. Przy czym można kręcić nosem na fabularne wykorzystanie pragnienia samobójstwa, ale wydaje mi się, że film wychodzi z tego w miarę sprawnie. W każdym razie – udaje się tu zrobić coś rzadkiego, czyli te romantyczne przeprawy bohatera są zabawne.
Przyglądając się tym dwóm wątkom – oraz widząc o ile lepiej są dopracowane zarówno pod względem konstrukcji postaci jak i samej fabuły (oczywiście wciąż prościutkiej) doszłam do wniosku, że byłoby pewnie dużo lepiej, gdyby twórcy „Listów do M.” nie musieli nam serwować tych kilku wątków, gdyby mogli nakręcić spokojnie dwie świąteczne komedie – jedną romantyczną a jedną rodzinną. Karolak mógłby w końcu przejść na zasłużoną mikołajową emeryturę, bo ileż można grać tego samego nieprzyjemnego człowieka, który popełnia dokładnie te same błędy, dla mnie to ani zabawne ani nawet jakoś szczególnie nie wprowadzające w świąteczny nastrój, chyba że ten kojarzy mu się z pretensjami i chamstwem.
Ciekawe jest obserwowanie jak przez te lata zmieniła się geografia miejsc odpowiednio „świątecznych” i „wielkomiejskich” w Warszawie. Co prawda wciąż mamy najazd kamery od mostu świętokrzyskiego (czy TVN jest udziałowcem tego mostu? Serio mam wrażenie, że w filmach od TVN Most Świętokrzyski pełni funkcję głównej przeprawy miasta od chwili powstania. Jednocześnie, widać, jak nastąpiło estetyczne przesunięcie. W pierwszych „Listach do M.” absolutnie kluczowa była Arkadia, która z resztą potem powracała. Jednak czasy się pod tym względem bardzo zmieniły i dziś centrum handlowe już nie budzi takich emocji, nie jest też symbolem luksusu i kreowania przestrzeni miasta na „Polskę, która udaje, że nie jest Polską”.
Świąteczna przestrzeń przeniosła się więc pod nowy kompleks budynków przy Browarach Warszawskich, bo ta przestrzeń lepiej komponuje się z tym jak dziś chcemy patrzeć na stolicę. To w ogóle byłoby całkiem ciekawe prześledzenie tego jak w przeciągu tych kilkunastu lat zmieniło się przestawianie Warszawy – mam wrażenie, że akurat filmy TVN bardzo dobrze ilustrują zmieniające się gusta, ale też – tworzenie nowych przestrzeni „zachodniości”. Bo nie ma wątpliwości, że choć bohater Karolaka mieszka w domu wyłożonym boazerią to rozterki bohaterów dotyczą klasy średniej – co w sumie nie powinno dziwić biorąc pod uwagę, że taka jest klasowa rama większości polskich filmów rozrywkowych. I jeśli tu się zastanawiacie czy musze pisać o kwestiach klasowych w recenzji „Listów do M.” odcinek szósty, to pewnie nie muszę, ale ostatecznie ktoś musi.
Przyznam szczerze, że uważam, iż „Listy do M.” zabiły polski film świąteczny. Od lat albo dostajemy kolejne odcinki niekończącej się sagi albo coś w stylu „Miłość jest wszystkim” oparte o dokładnie ten sam schemat. Co oznacza, że gdzieś tam jest pewnie całkiem sporo niezłych pomysłów na polskie filmy świąteczne, które jednak nie powstaną bo trudno konkurować z serią, która przyciąga do kina milion widzów (dziś dostałam info że takie są wyniki). I tak zostaliśmy skazani na „Listy do M.” na wieki wieków amen. I tylko widzę jak jestem już w wieku mocno podeszłym, idę do kina na kolejne „Listy do M.” i słyszę z rzędu za mną „Karolak? To on jeszcze żyje”. Takie mam wizje przyszłości kochani. Takie wizje.