Właśnie wróciłam z Festiwalu Filmowego w Wenecji. Powiem szczerze, nadal trochę nie wierzę, że napisałam to zdanie. Wiem, że wielu osobom może się wydawać, że kiedy pisze się od kilkunastu lat o filmach wybranie się na festiwal filmowy nie powinno budzić jakichś większych emocji, ale to był mój pierwszy międzynarodowy festiwal. I budził we mnie wielkie emocje.
Na samym początku dwa słowa wyjaśnienia. Nigdy nie byłam na festiwalu międzynarodowym. Taki wyjazd kosztuje i choć nie jest niemożliwy (może poza Cannes) to wymaga sporo planowania, oszczędzania i samozaparcia. Nie uwierzycie, ale brakuje mi zdolności w każdej z tych trzech dziedzin. Co roku myślałam, że może wybiorę się na festiwal do Berlina (najbliżej, najtaniej i najłatwiej) i nigdy nie udało mi się tego zorganizować. Do Wenecji, festiwalu ze wszystkich najstarszego, nigdy mi się nie spieszyło, głównie ze względu na logistykę wyjazdu. Gdy jedzie się samemu, ogarnięcie noclegu, który pozwalały się cieszyć imprezą w tak turystycznym miejscu po prostu mnie przerastało. Dlatego kiedy okazało się, że mogę wziąć udział w nagraniu „Aktualności Filmowych” z Wenecji, poczułam jakbym wygrała los na loterii. Nie tylko dostałam szansę udziału w festiwalu, ale na dodatek, nie jako po prostu kolejny widz, ale członkini ekipy z prasową akredytacją. Nie wiem, czy jest coś więcej czego bym chciała od mojej pracy.
Właściwie nie wiedziałam czego się spodziewać. Może poza zmaganiami z językiem włoskim, które pojawiły się, kiedy rezerwowałam bilety i kliknęłam w nieodpowiedni link i robiłam rezerwację na stronie całkowicie po włosku. Niby się człowiek uczył francuskiego i łaciny, więc jest nieco prościej, ale wciąż – rezerwowanie biletów, w pociągu (tak wypadło czasowo otwarcie rezerwacji) i po włosku – dostarczyło mi nieco nerwów. Muszę powiedzieć, że to poczucie, że festiwal mógłby być nieco lepiej zorganizowany nie przestało mi towarzyszyć przez cały wyjazd. Na poziome ogólnym – wszystko działało jak w zegarku, ale widać takie małe luki w szczegółach. Niekoniecznie dobrze oznaczone wejścia i wyjścia, fakt, że nigdy nie wiesz, czy miejsce będzie wyznaczone z góry czy bilet gwarantuje tylko wejście, albo fakt, że dosłownie wszędzie były kolejki, w tym niezwykle długie kolejki, żeby dostać się na samą wyspę Lido. I piszę to nie po to by narzekać, ale myślę sobie, że w Polsce mamy założenie, że wszystko jest zorganizowane lepiej na zachodzie a powiedziałabym – różnice nie są aż tak drastyczne.
Sam festiwal, podobnie jak niemal wszystkie festiwale filmowe na jakich byłam, tworzy taką specyficzną bańkę. Masz wrażenie, że cały świat naokoło przestaje istnieć – są tylko festiwalowe filmy, premiery, nazwiska i pytania „Jak myślisz kto wygra”. Są zachwyty, plotki i poczucie, że do pewnego stopnia możesz porozmawiać z każdym kto ma na szyi czerwoną smyczkę z identyfikatorem. Na pewno pomaga fakt, że wszyscy jesteśmy na wyspie, a główne budynki festiwalowe nie są od siebie za bardzo oddalone. Dzielą się zresztą na dwie główne kategorie. Budowle, które jeszcze przed pierwszym festiwalem w latach trzydziestych postawili faszyści (co bardzo widać, zwłaszcza po budynku Kasyna, które naprawdę na każdym kroku pozwala się łatwo wydatować) i na budynki stawiane specjalnie na potrzeby festiwalu. Największy z nich mieści ponad 1500 osób i robi niesamowite wrażenie. Zwłaszcza gdy na zewnątrz pada i ta wielka metalowa budowla wręcz rezonuje od dźwięku deszczu. Muszę jednak powiedzieć, że to jak profesjonalne, dobrze klimatyzowane i nagłośnione są te tymczasowe sale zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie.
Kto się spodziewa, że na festiwalu zobaczy wiele gwiazd musi się pogodzić, że wymaga to sporo samozaparcia. Oczywiście dziennikarze chodzą na wywiady czy konferencje prasowe, ale większość uczestników, raczej nie ma szans na bardzo bliskie spotkania z gwiazdami. Ci, którym zależy przede wszystkim na rzut oka na sławną osobę mają największe szanse w dwóch punktach. Po pierwsze – stając nad kanałem, którym gwiazdy podpływają pod hotel Excelsior i stojąc pod drzwiami hotelu. Przechodziłam tam kilka razy i muszę powiedzieć, że atmosfera jest tam naprawdę napięta, i niemal za każdym razem, gdy drzwi hotelu się otwierają czuć napięcie tych, którzy mają nadzieję, że uda im się kogoś sławnego zobaczyć. Druga szansa to zrobienie zdjęcia przy czerwonym dywanie. Nie jest to łatwe. Część fanów koczuje od wczesnych godzin porannych, tylko po to by mieć dobre miejsce. Często koniecznie jest przyniesienie krzesła czy drabiny tylko po to by zobaczyć cokolwiek zza głów wszystkich tych, którzy stoją przed nami. Nieco łatwiej zobaczyć gwiazdę włoskiego kina – tu na pewno minęłam kilka, z tym, że ich nie poznałam. Zresztą codziennie odbywa się jakaś premiera i niesłychanie ciekawie jest obserwować wspaniale ubrane osoby, które pojawiły się nieco za wcześnie i kręcą się po terenie festiwalu czekając aż będzie można wejść na salę.
Ponieważ był to wyjazd bardzo krótki to widziałam tylko kilka filmów. Poziom jest bardzo różny. Są wielkie tytuły, o których wszyscy mówią, ale jest sporo tytułów włoskich i europejskich, które mogą umknąć widzom, śledzącym historie z daleka. Jednym z filmów była „Calle Málaga”, bardzo ciekawy film o starszej pani, której całe życie toczy się wśród hiszpańskiej diaspory w Tangierze, a którą córka chce przeprowadzić do Madrytu. Bardzo bym chciała, żeby ten film miał jakaś polską dystrybucję. Jednocześnie mogłam obejrzeć nowy film Lanthimosa, czy pierwszy od 2018 roku film Laszlo Nemesa. Przy czym to jest ciekawe, że pomimo wszystkich emocji, różnic i świadomości, że niektóre filmy widzi się kilka miesięcy to ostatecznie – seans filmowy jest seansem filmowym – kiedy gasną światła nie ma znaczenia czy jest się w Wenecji czy w Gorzowie – film to film, jeśli zachwyci to wszędzie, jeśli znudzi to Wenecja nie pomoże. Choć może być dla was ciekawe, że klaszcze się po każdym seansie, nie tylko takim na którym są twórcy.
Sama społeczność festiwalowa, wydała mi się przede wszystkim miła i otwarta. Kiedy nie wiedziałam, gdzie można naładować telefon, aż trzy osoby mi pomogły znaleźć mobilny punkt ładowania. Zresztą punkty ładowania łączą ludzi – mogłam sobie przy jednym z nich porozmawiać z dziewczyną z Francji, która narzekała, że na Wenecję jest o tyle dalej niż do Cannes. To zabawne rozmawiać z kimś, dla kogo Cannes, jest tym „łatwym” lokalnym festiwalem. Zabawnym (choć termicznie traumatycznym) doświadczeniem było stanie w kolejce pod gołym niebem w czasie szalejącej burzy. W pewnym momencie człowiek zaczyna skandować z nieznanymi sobie Włochami „Wpuście nas” i nagle żaden język nie jest barierą, zwłaszcza gdy bramki się nie otwierają i zaczynają się przekleństwa. Ale można to sobie łatwo zapisać jako prawie miłe wspomnienie – bo jednak niesamowicie przemokłam i było mi tak zimno, że musiałam zrezygnować z seansu.
Nie wiem, gdzie jeszcze festiwalowo rzuci mnie moja praca, ale cieszę się, że moją międzynarodową przygodę zaczęłam od Wenecji, cieszę się też, że zrobiłam to w taki sposób, który od razu dał mi zawodową satysfakcję. No i na koniec cieszę się, że będziecie mogli na to rzucić okiem, bo odcinek Aktualności Filmowych jaki nagraliśmy w Wenecji ma premierę w sobotę na Canal Plus – a potem będzie też dostępny w sieci. Jeśli będzie się wam wydawało, że jestem coś dziwnie szczęśliwa, to musicie wiedzieć – to nie ja to Wenecja.
Ps: O dziwo, mimo że Włochy mają wspaniałe jedzenie to jedyne czego nie zrobiłam w czasie festiwalu to nie jadłam jakoś za dużo. Po prostu doskonale ułożyłam sobie wszystkie seanse i zapomniałam, że trzeba coś jeść. To jest ten sam problem, który pojawia się u mnie na każdym festiwalu. Brakuje przerwy obiadowej.