Hej
Być może dostępny w sieci nowy trailer Robin Hooda być może reprodukowane co raz częściej plakaty Alicji w Krainie Czarów być może fakt że pisząc pracę magisterską zwierz natrafił na biogram Marleny Dietrich wszystko to razem złożyło się zwierzowi na refleksję że współpraca reżyserów z wciąż tymi samymi aktorami jest pewnym stałym zjawiskiem w kinie. Oczywiście nie w kulturze — twórcy zawsze mieli swoje muzy (rzadziej muzów) i jest wielu artystów którzy przez całe życie malowali tylko jedną kobietę. Jednak w przypadku współpracy filmowej mamy do czynienia nie tyle z inspiracją co ze wspólnym wysiłkiem dwóch utalentowanych ludzi. Zwierz zawsze odnosił się z lekką rezerwą Tim Burton tak naprawdę obsadza Johnnego Deppa w jednej i tej samej roli — człowieka dziwnego lekko demonicznego wyrzuconego poza nawias społeczeństwa balansującego na granicy szaleństwa a jednocześnie charakteryzującego się głęboką wrażliwością. Możecie się oburzyć że taka rola jest dla talentu Deppa wymarzona podobnie jak wymarzona jest rola ostatniego prawego człowieka jaką gra Russel Crowe u Ridleya Scotta ilekroć obaj mają akurat czas. Z kolei Judd Apatow ma całą kolekcję aktorów którzy na każde jego skinienie zagrają bandę idiotów borykających się z własną niedojrzałością. Czemu się więc czepiam skoro długotrwałe współprace z aktorami są znakami szczególnymi reżyserów takich jak Scorsese czy Allen? W przypadku Scorsesego rzeczywiście nie ma się co czepiać ale głównie dlatego że De Niro nie dał się zapędzić w kozi róg grania wciąż jednego bohatera — niemniej mam wrażenie że to kwestia olbrzymiego talentu aktora a nie zamiar reżysera z kolei Leonardo di Caprio z którym Scorsese pracuje teraz zagrał u niego zbyt małej ilości filmów (ostatniego jeszcze nie widziałam) by powiedzieć czy się obronił. Z kolei Allen stanowi zupełnie osobny przykład bo znakiem firmowym jego twórczości jest powtarzalność tematów i postaci ta że cała jego twórczość to właściwie jeden film w bardzo wielu wydaniach. O cóż zwierzowi tak naprawdę chodzi — o to iż wydaje się że to co wielkie w sztuce zawsze wypływało z jakiegoś strachu przed nieznanym. Ten strach jest świetną siłą napędową wielu inspiracji a zarazem wytwarza jakąś nową jakość (aktorzy wydają się być prawdziwsi kiedy podobnie jak ich bohaterowie są wrzuceni w ciąg zdarzeń którego nie są w stanie przewidzieć). Oczywiście nie znam się na kręceniu filmów — być może kręcenie filmów z reżyserem którego się zna jest tak przyjemne że tylko idiota nie dążyłby do tego by znaleźć sobie stałego reżysera. Czasem nawet zwierz musi przyznać że stałe współprace są dobre np. cała ekipa grająca u Wesa Andersona nigdy nie sprawia wrażenia zbyt komfortowo czującej się w swoich rolach. Z drugiej jednak strony już nie raz przekonałam się że współpraca tego samego reżysera z tym samym aktorem choć raz była błyskotliwa w następnych filmach staje się wtórna i nieciekawa. Być może chodzi o to żeby aktor i reżyser nie znali się zbyt dobrze i dostrzegali wzajemnie swoje wady i nie bali się o nich mówić. Tak zwierz powoli dochodzi do wniosku że inspiracją dla tego postu był jednak zwiastun Robin Hooda. Bo oglądając go zwierz doszedł do wniosku że on Gladiatora już oglądał i nawet płakał na końcu tak jak Pan Bóg przykazał i nawet omal nie wstał z krzesła oglądając bitwę w lesie z barbarzyńcami (do której pozwolono spalić prawdziwy las) ale czy zwierz chce to oglądać jeszcze raz? Cóż tego zwierz naprawdę się boi.