Przeglądam swoje konto na Instagramie, z pewnym zainteresowaniem. Szukam jednego konkretnego zdjęcia – tego na którym po raz pierwszy sfotografowałam się cała – oczywiście w sukience. To o które mi chodziło znajduję w marcu 2018 roku. Moment ważny. Nie dlatego, że wtedy zaczęłam nosić kiecki ale właśnie wtedy zrozumiałam że mogę je pokazać światu.
Dziś pierwszy post z cyklu 10×10 – dziesięć postów na dziesięciolecie bloga. Posty są na tematy zaproponowane przez czytelników i wylosowane z prawie stu nadesłanych propozycji. Tematyka będzie się bardzo różnić. Ale wszystkie będą o tym co czytelnicy zawsze chcieli tu przeczytać.
Ktoś kto dziś zobaczyłby moją garderobę pewnie z trudem by uwierzył, że całe niemalże dzieciństwo i sporą część nastolęctwa biegałam w spodniach i że miałam moment w moim życiu w którym uważałam, że bojówki i wyciągnięta czarna koszulka, to najlepszy zestaw. Zresztą prawda jest taka, że do dziś uważam, że nie ma lepszego zestawu niż wygodne jeansy i czarna bluza z kapturem. Gdyby nie próżność, a także pewne sytuacje w których trzeba założyć cokolwiek innego pewnie chodziłabym tylko w tym. Wygoda jest bowiem jednym z moich podstawowych założeń związanych z ubraniami. Jeśli ubrania są niewygodne a ładne, to człowiek powinien się ich wystrzegać. Zasada powinna brzmieć – rzeczy w których spędzasz dzień potencjalnie możesz nosić do wieczora. Jeśli musisz (a nie chcesz!) zrzucić je z siebie zaraz po wejściu do domu – to może czas przemyśleć czy na pewno są aż takie ładne (choć niektóre ciuchy zawsze będą warte cierpienia).
Sukienki zaczęłam nosić stosunkowo niedawno. Nie ma w tym żadnej ideologii. Raczej zespół dwóch czynników. Pierwszy jest dość prosty – obszerne, długie do ziemi spódnice, które uwielbiam i uważam za najwygodniejsze ubranie na świecie – chwilowo są nieco mniej modne. Druga sprawa – w końcu dość powszechne stały się rozmiary, w których się nie tylko mieszczę ale też niekiedy wyglądam korzystnie. Przez wiele lat miałam do wyboru, albo sukienka dobrze się układała na górze, albo na dole. Od pewnego czasu w modzie są fasony, które ku mojemu miłemu zaskoczeniu pozwalają ukryć pewne niedoskonałości figury (przez niedoskonałości mam na myśli niepokojące rozrastanie się Zwierza w niektórych rejonach Zwierza) i ładnie podkreślić inne (dokładniej te w których Zwierz się korzystnie zwęża). Ostatnim czynnikiem który przekonał mnie do sukienek jest upowszechnienie się legginsów – przez pewien czas trochę znikły z krajobrazu mody, a tymczasem legginsy wydłużają życie roczne sukienek (z ciepłymi legginsami można biegać w nawet bardzo lekkiej sukience) a do tego pozwalają wydostać się z dyktatu rajstop (mojego największego życiowego wroga, z którym od lat dziecinnych mam głęboko na pieńku).
Uważam że noszenie sukienek nie jest wyborem ideologicznym, ale w moim przypadku świadczy głównie o jednym – porannym lenistwie. Założenie spodni, bluzki, swetra i dobranie aż trzech (!) części garderoby do siebie, tak by wszystko się jako tako układało, a na dodatek było jednocześnie czyste i wyprasowane stanowi wyzwanie, które przez większość poranków nieco mnie przerasta. Tu na pomoc przychodzi sukienka, którą człowiek zakłada i oto właściwie trzy czwarte wysiłku jest już odhaczone, a jeśli nie jest bardzo zimno, a sukienka jest ciepła to w sumie tylko dodajemy (poza bielizną rzecz jasna) rajstopki i możemy podbijać świat. Co więcej od czasu kiedy szacowna matka podarowała mi prasowalnicę do ubrań nagle okazało się, że nie muszę już dzielić sukienek na dobre (nie trzeba prasować) i złe (trzeba prasować) bo przejechanie prasowalnicą po kiecce skraca proces prasowania z kilkunastu do kilku minut. Genialny wynalazek, mogłabym zostać jego ambasadorem w każdej chwili.
Nie uważam by w sukienkach wyglądało się mniej lub bardziej kobieco, bo cóż to znaczy kobieco. Uważam natomiast że sukienki niesłusznie dyskryminuje się w zimie, bo mam jedną sukienkę która ma miękkość i ciepłość swetra i jest ona najcudowniejszą przystanią w czasie zimowych miesięcy kiedy człowiek zadając sobie rano pytanie „W co się ubrać?” nie schodziłby z odpowiedzią poniżej stwierdzenia „Kożuch i coś ciepłego”. Inna sprawa, że sukienki są genialne latem, bo jednak jakoś łatwiej znaleźć chwilkę ochłody w przewiewnej sukience niż w spodniach. Dobra sukienka nie utrudnia też za bardzo życia i z doświadczenia powiedzieć mogę, że poza wędrówkami górskimi, sukienki nie stoją na przeszkodzie żadnych miejskich aktywności, z gonieniem tramwaju na czele.
Wróćmy jednak do daty sprzed roku, kiedy zaczęłam regularnie pokazywać w social mediach zdjęcia w kieckach. Otóż nie będę ukrywać – ta decyzja, by sobie robić zdjęcia w ciuchach wyciągniętych z szafy została zainspirowana przez inną blogerkę. Agata z bloga Gruba i szczęśliwa, założyła bowiem grupę na FB, gdzie w wątku „lato w sukience” (potem zmieniana na inne pory roku) zachęcała użytkowniczki by pokazywały swoje zdjęcia w sukienkach. Zaczęłam się udzielać w grupie i dorzucać moje zdjęcia w kieckach w których akurat gdzieś biegłam. Szybko poczułam się bardzo pewnie. Nie dlatego, że wyglądałam fantastycznie, ale dlatego, że w tej otwartej, nie oceniającej grupie w końcu spojrzałam na swoje zdjęcia inaczej. Zamiast koncentrować się tylko na niedostatkach figury zaczęłam się cieszyć tym jak ktoś pytał skąd mam sukienkę, albo ją komplementował. To tam nabrałam pewności siebie by w końcu uznać, że nikt nie umrze od mojego zdjęcia na którym prezentuję całą sylwetkę. To chyba fajny przykład jak pozytywne i otwarte działanie w sieci może naprawdę coś poprzestawiać w głowie. Nawet osoby teoretycznie tak pewnej siebie jak ja. Niesamowicie się cieszę, z tego że Agata dała mi szansę spojrzeć na siebie inaczej. I widzicie – to jest ciało pozytywność w najlepszym wydaniu. Żaden fetysz czy ekstremum, tylko poczucie, że nie trzeba się siebie wstydzić.
No dobra skoro już wiemy, że kiecki mam i lubię to może jeszcze dwa akapity nieco bardziej praktyczne/życiowe. Zacznę od tego co moim zdaniem powinna mieć idealna kiecka, i na co uważać. Jak wiadomo idealna kiecka ma kieszenie, co niestety nie jest normą. Jednak ilekroć pojawi się w waszym życiu kiecka z kieszeniami na pewno poczujecie, że jest to życie lepsze. Druga sprawa, na którą warto zwrócić uwagę to materiał. I nie chodzi mi tylko o skład – bo nie każdy zawsze kupuje ciuchy najwyższe jakościowo, ale o fakturę, to jak się układa, czy jest „lekki” czy cięższy. Mam jedną sukienkę którą uwielbiam ale niestety jest z lekkiego materiału i tak się podciąga (albo tańczy na wietrze) że jej noszenie jest dość uciążliwe. Druga sprawa to moja uwaga odnośnie rozmiarów. Otóż niestety wciąż żyjemy w świecie gdzie szersze kiecki są na wyższe dziewczyny (grubsze i niższe dziewczyny są chyba zdaniem producentów jak jednorożce). W większości przypadków jeśli sukienka ma ramiączka wystarczy jedna wizyta w poprawkach krawieckich by mieć najlepszą sukienkę roku. Trzecia uwaga, to fakt że sukienki wciągają – i trzeba tu uważać, bo szafa z dziesiątkami sukienek to jednak przesada. Mówię to jako osoba która zdecydowanie ma za dużo sukienek. Na całe szczęście co pewien czas można się wymieniać z koleżankami. Czwarta uwaga, to kwestia „mody” w sukienkach. Z moich obserwacji wynika, że sukienki stają się nie modne i modne w odstępach kilkuletnich (jak prawie wszystko) więc ukochanej niemodnej kiecki nie należy broń boże wyrzucać, tylko poczekać. Zaraz będzie się miało na sobie krzyk mody. Albo w ogóle się modami nie przejmować i nosić co się lubi.
Jak wiele kobiet jestem zwolenniczką przekonania, że zawsze warto mieć w szafie jedną kieckę którą zawsze awaryjnie można założyć na elegancką okazję, i która przez lata nie wyjdzie z mody. W moim przypadku jest to sukienka, którą kupiłam sobie na własne wesele – dopasowana u krawcowej – granatowa (choć teoretycznie zawsze trzeba mieć małą, czarną) z nie za dużym dekoltem i doskonale dopasowanym żakietem. Jej największą zaletą jest fakt że a.) się nie gniecie b.) ma cudowną podszewkę, z taką twardą halką. W ogóle o podszewkach można byłoby napisać osoby post ale powiedzmy sobie szczerze – sukienka z dobrą podszewką (nie zbyt ciasną!) potrafi każdemu kto ją nosi zrobić idealną (albo bliską ideału) figurę. Ogólnie jeśli nie mówimy o zupełnie dresowych kieckach to podszewka jest tym czego zawsze warto szukać (może z wyjątkiem niektórych sukienek letnich). Zresztą skoro już przy figurach jesteśmy to należałoby się pochylić nad wielką życiową niesprawiedliwością jaką jest niemożność kupienia zapisanej na biuście sukienki bez robienia niezamierzonego cosplay Napoleona. Serio gdyby więcej firm dodawało tam zakładki czy haftki, miałabym w szafie dużo więcej sukienek.
No dobra teraz część na którą sporo z was czeka – odpowiedź na powtarzające się pytania. Gdzie kupuje sukienki. Poniżej spis miejsc gdzie zdarza mi się kupić kieckę. Od razu powiem, że rzadko kupuję droższe kiecki przez Internet (tańsze zdecydowanie tak), bo mam taką figurę że nigdy nie wiem jak ostatecznie to będzie wyglądać (wiem, że są zwroty na Zalando ale ja jestem leniwa buła):
Tatuum – sukienki nie są tu najtańsze (powyżej 300 zł) ale rzeczywiście ładnie się układają i są zrobione z dobrych materiałów. Tu kupowałam sukienkę do występu na Oscarach. Mają dość dużo rozmiarów i to tak ładnie zaniżonych więc 40 i 42 są tam bardzo łaskawe. Ich kroje uwzględniają posiadanie biustu, a kolekcje są przygotowane tak że do ładnej sukienki, łatwo dodać żakiet czy jakieś inne dodatki.
Karolina Garczyńska – sukienki (w zaskakująco miłych cenach bo przy przecenach jest to przedział do 200 zł) poleciła mi koleżanka. Na razie kupiłam jedną – bardzo fajną bawełnianą, idealną na koniec jesieni czy zimę. Sukienki są dobrze wykonane, wygodne, i po prostu bardzo sympatyczne. Jedyna uwaga – są na trochę wyższe dziewczyny więc ja np. nie wyglądam źle ale widzę że wyglądałabym lepiej gdybym miała te dziesięć centymetrów wzrostu więcej.
Grey Wolf – sklep sieciowy z sukienkami, niestety jest tylko w kilku miastach w Polsce. W Warszawie na Nowym Świecie a np. w Toruniu tuż przy rynku. Mają tam głównie sukienki, które czasem wszystkie są śliczne a czasem w ogóle nie porywają. Ja mam słabość do ich letnich kolekcji bo mają naprawdę ślicznie i ciekawie zaprojektowane letnie sukienki do ziemi, które są moimi absolutnie ukochanymi. Jedyny minus – większość z ich sukienek straszliwie się gniecie.
Lindy Bop – wysyłający z Wielkiej Brytanii sklep z sukienkami w kroju retro. Przez pewien czas bardzo tam szalałam ale przestałam, po tym jak niestety dwa razy nacięłam się na sukienki zrobione z bardzo słabego materiału (bardzo trzeba czytać opisy materiałów z których wykonano sukienkę). Lindy Bop to firma która sukienki zdecydowanie przysyła i nie są bardzo różne od tego co na zdjęciach. Niestety nie jest tak, że w każdym modelu zmieścimy się dokładnie w ten sam rozmiar, więc jest to trochę loteria. Ja polecam krój Audrey, bo moim zdaniem jest najładniejszy.
CARRY – Carry to zwykła sieciówka, ale w Warszawie nie ma jej w każdej galerii handlowej. Lubię ich sukienki, bo mają taki prosty krój i ładne materiały. Do tego ich ubrania – niezależnie od rozmiaru są dość luźne, więc jeśli tak jak ja nie lubicie kupować ubrań o bardzo wysokiej numeracji, to z przyjemnością dostrzeżecie, że ich L są spore a XL przyjemnie szerokie. A nie tak że próbujesz przecisnąć głowę, przez sukienkę rozmiaru L i odkrywasz że jesteś za szeroka w uszach.
Zanzea – tu pewnie będzie dla was pewnym szokiem ale sporo najładniejszych sukienek mam z tej firmy. Zanzea to firma która swoje sukienki sprzedaje na AliExpress i Wish. Zwykle modowe zakupy na tych stronach kończą się rozczarowaniem. Jednak jak na razie wszystkie moje kiecki właśnie od Zanzea okazywały się ładne, wykonane z fajnych i przyjaznych materiałów, miały ciekawy krój i doskonale się nosiły. Nie polecam kupowania jakichkolwiek ciuchów przez chińskie strony, ale kiedy wchodzę na stronę i wpisuję Zanzea to wiem, że ubranie które do mnie dotrze (oczywiście jeśli będzie rzeczywiście tej firmy – z metką itp.), spełni moje oczekiwania. W życiu nie dostałam tylu komplementów pod adresem sukienek jak w przypadku kiecek tej firmy.
Sklepy w przejściu podziemnym przy Dworcu Centralnym – okej to nie jest najbardziej konkretna wskazówka ale właśnie tak jest, w przejściu podziemnym przy Dworcu Centralnym w Warszawie jest kilka sklepów z sukienkami (nazywają się Fashion Street czy jakoś podobnie). Ubrania w nich są w jednym stylu – dość wygodne, obszerne, robione na kobiety szersze i wyższe. Teoretycznie metki podpowiadają że są to ubrania robione we Włoszech ale mam pewne wątpliwości czy tak jest na pewno. Ceny sukienek wahają się od 120 zł do 39 w okresie przecen. Mam stamtąd kilka niewyobrażalnie wygodnych kiecek i spódnic. Idealnych do noszenia na co dzień.
Oczywiście zdarza mi się kupić sukienkę w Reserved czy czasem nawet w H&M ale w przypadku sieciówek to zwykle zupełna loteria czy się w kieckę wcisnę czy będę wyglądać jak człowiek w worze pokutnym. Do tego większość z nich jest dla mnie za długa, co jest dość frustrujące. Poza tym jednak chodzenie w sukienkach jest naprawdę bardzo przyjemne i powoli przebija u mnie słabość do spódnic. Może dlatego, że w sukience nic człowieka nie uciska w okolicach pasa i to daje radość i swobodę. Ostatecznie jak mówią znawcy – im nam wygodniej tym się nam lepiej funkcjonuje. Więc jeśli wam wygodnie w spodniach to chodźcie w spodniach, jeśli w kieckach to w kieckach, a jeśli w niczym to załóżcie szaliczki, żeby się nie przeziębić.
Ps: Nikt tego postu nie sponsorował poza mną samą, tzn. przed jego napisaniem kupiłam sobie mnóstwo kiecek i je nosiłam by nabrać doświadczenia.