Zanim zwierz wyjechał w góry miał okazję zobaczyć na jednym z przedpremierowych pokazów Amy. Wtedy nie było czasu za bardzo o tym pisać, ale zdaniem zwierza warto do filmu wrócić, bo to dokument ciekawy i ważny. I to nie tylko dla wielbicieli Amy Winehouse. Bardziej bowiem niż film o nieszczęśliwej piosenkarce jest to ciekawy zapis naszej rzeczywistości – nie tylko medialnej.
Trzeba bowiem przyznać, że w samym dokumencie nie jest najciekawsza sama historia utalentowanej piosenkarki która wspina się na szczyt by potem szybko z niego spaść w objęcia nałogu. To historia przykra i warta uwagi, ale ostatecznie nie nowa, ani też niezbyt oryginalna. Oczywiście fakt, że oglądamy młodą osobę która na naszych oczach marnieje, podejmuje co raz gorsze decyzje, czy w końcu nie jest w stanie sobie poradzić budzi w nas emocje, ale jesteśmy na nie częściowo przygotowani. Wszak gdyby wszystko potoczyło się dobrze nie siedzielibyśmy na dokumencie podsumowującym całe życie Amy. Jasne co pewien czas mamy ochotę potrząsnąć bohaterką czy jej bliskimi by zareagowali, ale zbyt często słyszeliśmy w radio Rehab by nie zdawać sobie sprawy, że w tym przypadku to raczej nic by nie dało. Możemy więc być tylko obserwatorami spokojnego ale bardzo wyraźnego upadku Amy – dziewczyny o której od pierwszych kadrów produkcji wiemy, że ma niesamowity głos i talent. Co więc w filmie jest poruszającego?
Produkcję rozpoczynają amatorskie zdjęcia nakręcone niewielką kamerą na czternastych urodzinach przyjaciółki Amy. Przepychające się dziewczyny, dużo śmiechu i trochę wstydu przed kamerą. Wszystko normalnie póki Amy nie zaczyna śpiewać „Happy Birthday” i z gardła kilkunastoletniej dziewczyny dobywa się głos jazzowej wokalistki,która nie jedną noc spędziła popijając moce alkohole w ciemnych klubach. Kolejne zdjęcia i filmy, wypełniają cały dokument. Amy na autostradzie wygłupia się w samochodzie, Amy śpi na tylnym siedzeniu tego samego auta, Amy poprawia makijaż w łazience, Amy śpiewa, Amy poznaje chłopaka, Amy pije, Amy ćpa, Amy wpatruje się wielkim oczyma w telebim na którym Tony Benett czyta że wygrała Grammy, Amy popija wodę w czasie sesji nagraniowej z Benettem itd. itp. 27 lat życia dokładnie udokumentowane. Od wydarzeń przełomowych, po zdjęcia zupełnie bez znaczenia. Nagrane rozmowy telefoniczne, wiadomości z automatycznych sekretarek, prywatne zdjęcia. Całe życie zamknięte w cyfrowej dokumentacji. Jeśli słyszmy w tym filmie znajomych czy rodzinę to tylko zza kadru – nie ma żadnych gadających głów, żadnych przerw w tym potoku kolejnych zdjęć i filmów. Paradoksalnie ten doskonale nakręcony dokument odnosi sukces przede wszystkim jako zapis tego co zostaje z nas po śmierci. Reżyser doskonale prześledził ten cyfrowy ślad Amy tworząc nie tylko obraz piosenkarki, ale przede wszystkim kultury która opiera się na zapisywaniu wszystkiego w pamięci telefonów, na filmikach, zdjęciach i kolejnych próbach rejestracji rzeczywistości. Nie trzeba być Amy Winehouse by zdać sobie sprawę, jak wiele z naszego życia jest obecnie rejestrowane, zapisywane i przechowywane. Co ciekawe – wcale nie budzi to wcale pozytywnych skojarzeń. Wręcz przeciwnie to współczesne „nie wszystek umrę” wydaje się niepokojące, obdzierające nasze doświadczenia z jakiejś przemijalnej jednostkowości.
Oczywiście w przypadku Amy Winheouse dochodzi jeszcze kwestia mediów. Ponownie – bez nich film by nie powstał, bo obok materiałów pozostawionych przez Amy dobrowolnie, drugie tyle stanowią zdjęcia i filmy wykonane przez paparazzich, albo przez wścibskie kamery programów telewizyjnych. Kiedy ogląda się z dystansu całą sytuację wprost nie sposób uwierzyć, że jesteśmy częścią kultury która tak bardzo opiera się na okradaniu ludzi z prywatności. W jednej ze sceny piosenkarka jedzie odwiedzić swojego męża w więzieniu. Kiedy wysiada z samochodu podbiegają do niej paparazzi. Zaczyna się scena która właściwe nie wymaga żadnego kontekstu. Dziewczyna zaszczuta przez grupę mężczyzn z aparatami fotograficznymi, spłoszona, spoglądająca w bok, w końcu zastygająca – bez możliwości ruszenia się. Przyglądając się tym scenom, czy ilości fleszy jakie oświetlają ulice przed barami z których właśnie wytacza się piosenkarka nie trudno się zastanowić – jakim cudem to jest legalne. Nie ma wątpliwości, że oglądamy czystą przemoc, i bardziej niż cokolwiek innego denerwuje nas bezradność wobec zachowania bezczelnych fotografów którzy każą się jeszcze zaszczutej dziewczynie uśmiechnąć. Ale nie tylko o paparazzich chodzi. Media które najpierw wynoszą pod niebiosa, komicy którzy grzecznie oddają przerwę na piosenkę gdy dziewczyna jest na szczycie, potem będą się z niej naśmiewać. I to chyba z perspektywy boli najbardziej. Wszak wszyscy byliśmy tego świadkami – co raz to nowych zdjęć co raz bardziej wychudłej piosenkarki i informacji o odwołanych koncertach. I wszystko to stanowiło codzienne tło prasy plotkarskiej zajmującej się donoszeniem o tym cóż dziwnego czy oburzającego czyniły danego dnia gwiazdy. Kiedy się jednak patrzy na całą tą medialną szopkę z dystansu nic nie wydaje się normalne. Ci ludzie naśmiewający się dość powszechnie z czyjegoś uzależnienia, media jakby uradowane tym, że ktoś jeszcze w XXI wieku tak pięknie i publicznie się stacza, niemal czuć ekscytację samych czytelników czekających na kolejne, najpewniej co raz gorsze zdjęcie piosenkarki. Pod tym względem film działa jak zimny prysznic na każdego kto myśli, że umie nabrać dystansu do pewnego sposobu myślenia jakie wtłaczają w nas współczesne media. Dokument doskonale pokazuje, jak bardzo dajemy się złapać w ciągłą pogoń za kolejnym zdjęciem i skandalem.
Jak zwierz pisał opowieść o Amy jest banalna. Mamy dziewczynę z pięknym głosem która robi dość szybką karierę. Mamy niewłaściwego chłopaka, narkotyki i drogę w dół, z której właściwie nie ma już powrotu. Mamy rodziców, którzy wolą liczyć zyski z sukcesu córki niż jej pomóc, i przyjaciół którzy powoli są odsuwani na drugi plan. A wszystko zmierza do tragicznego końca, który przecież wszyscy przeczuwamy niemal od początku. I właśnie to chyba najbardziej w całym filmie boli, czy wręcz podskórnie denerwuje. Amy nie była ani pierwszą ani ostatnią piosenkarką, która złapała się w tą samą sieć. Sławy, pieniędzy, pokus ale też zagrożeń. W końcu większość z nas mając dwadzieścia parę lat nie do końca wie kim jest i czego naprawdę chce od życia. Pewnie większość z nas postawiona w świetle reflektorów nie wytrzymałaby presji. Dlatego też im dłużej oglądamy film tym bardziej się zastanawiamy, dlaczego nikt nic nie zrobił. Upadek piosenkarki widzieli wszyscy. Wcale nie był nieuchronny, rozstanie z mężem czy ograniczenie alkoholu i narkotyków (pod nadzorem lekarzy i specjalistów) mogłoby pomóc. Gdyby ktokolwiek wyciągnął rękę, przerwał ten proces rozwijający się w pewnym momencie siłą inercji. Ale nie – rodzina nie ma najmniejszej ochoty, menażerowie chyba zdający sobie sprawę, że mają do czynienia z kimś kto się wypala próbują jeszcze coś dla siebie ugrać. Wszyscy stoją i czekają jakby się spodziewali, że stanie się cud i piosenkarka sama się opamięta. Ale cud się nie dzieje, bo dlaczego coś miałoby się stać. I nawet kiedy Amy umiera jest w tym jakaś przerażająco mało oryginalna konsekwencja całej tej historii. Co boli dużo bardziej niż można byłoby się spodziewać. Bo jednak jest coś bardzo nie tak w samej świadomości, że wiesz od początku jak to się wszystko skończy – nawet jeśli nigdy wcześniej nie słyszało się ani słowa o Amy Winehouse. Kiedy przyglądamy się jej koszmarnemu zupełnie mężowi to nie trudno dostrzec w piosenkarce wszystkie nasze znajome które wybrały tego najbardziej niewłaściwego faceta i zakochały się w nim na amen. Podobnie przyglądając się jak piosenkarka próbuje zdobyć miłość i uznanie ojca – który jawi się tu jako człowiek wyjątkowo mały i prymitywny – bardzo przypomina to pragnienie akceptacji, które znajdziemy u wielu osób czy to z rozbitych rodzin, czy po prostu ignorowanych przez któreś z rodziców. Nie ma w tych doświadczeniach nic specjalnego, co jeszcze bardziej nas w tej prostej historii uderza.
W wielu recenzjach można znaleźć wnikliwe analizy sugerujące, że piosenkarka nie była gotowa do sławy, że jej niechęć przed popularnością, która przyszła wraz z sukcesem był czymś wyjątkowym. Ale wydaje się, że Amy na nic nie była za słaba tylko była po prostu zupełnie normalną dziewczyną. Taką która mówi co myśli, nie jest do powstrzymania przez szefów od PR i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jakie koszty niesie za sobą popularność. Fakt, że piosenkarka nie wytrzymała presji nie świadczy ani o tym, że jest dziwna, wyjątkowa czy słaba. Raczej o tym jak wielka staje się presja świata wywierana na ludzi sławnych. Zwierz pisał kiedyś że nie istnieje taka suma która ląduje na koncie osoby, która dawałaby prawo do obdzierania jej z prywatności. Ale wciąż jest całkiem sporo osób które uważają, że wydanie płyty natychmiast oznacza sprzedanie wszystkiego co prywatne. Tymczasem to co Amy chciała światu dać znajdowało się w jej bardzo osobistych piosenkach. Jej zdjęcie z chłopakiem na spacerze w parku jest naprawdę niewiele warte wobec tego co opowiedziała o sobie w kolejnych przebojach. Ale to właśnie na zdjęciu będzie zależeć mediom bardziej. Przy czym jasne – widać od samego początku że mamy do czynienia z typową artystyczną duszą – osobą która musi trochę pocierpieć i pożyć żeby mieć o czym pisać. Ponownie – zwierz nie zdziwiłby się, gdyby piosenkarka popadła w nałóg nawet bez udziału mediów. Ale jednak współczesna wersja sławy niewątpliwie przypieczętowała jej los a na pewno przyśpieszyła pewne procesy.
Wychodząc z filmu zwierz miał okazję podsłuchać rozmowę dwóch osób o bardzo hipsterskim wyglądzie. Jedna z nich była zła na bohaterkę że postępowała tak głupio, druga oburzała się na fakt że tyle uwagi media poświęcały osobie która wydała raptem dwie pyty. Jakże pięknie w ich wypowiedziach obija się pewna nieświadomość tego, że oto stają się częścią świata której krytyki właśnie wysłuchali. Tak Amy wydała tylko dwie płyty i obie były dobre. W nagrodę dostała prawo do ograniczonej prywatności. W przeciwieństwie do ludzi którzy nie nagrali żadnej płyty i mają święty spokój. Ale – czego zapewne nie chce dopuścić do siebie hipster – Amy miała talent, dobrze śpiewała, jej piosenki miały ręce, nogi i przesłanie. Tak długo media powtarzały informacje wyłącznie o jej chorobie, że w końcu kompletnie zapomniano, że to nie była kolejna wyprodukowana gwiazdka pop ale utalentowana piosenkarka o doskonałym głosie. Pytanie nie powinno brzmieć dlaczego media zaszczuły osobę która wydała tylko dwie płyty, ale jak to się stało, że jakakolwiek ilość płyt możemy uznać za usprawiedliwienie. Co do kwestii złości na piosenkarkę – zwierz doskonale zna to uczucie kiedy bezradność zamienia się w złość. Ale jednocześnie miał wrażenie, że złość na Amy bierze się też stąd że zepsuła zabawę. Mieliśmy oglądać spektakl jej poniżenia aż w końcu znikłaby ze sceny by powrócić za kilka lat z nowym albumem, albo powinna rozmyć się w przestrzeni jak czyniło to wiele gwiazd przed nią. Umierając Amy zepsuła wszystkim taką doskonałą zabawę i jeszcze zmusiła do refleksji nad tym jaki jest nasz współudział w jej przedwczesnym zgonie.
Zwierz uwielbia filmy dokumentalne które naprawdę zupełnie nie są o tym o czym teoretycznie opowiadają. Jak dokument o parku narodowym w Virundze który niby opowiada o gorylach a tak naprawdę o konsekwencjach belgijskiej kolonizacji, Blackfish który z jednej strony opowiada o orkach i delfinach ale w istocie o granicach tego co można uznać za ludzkie i nie ludzkie, czy Człowieka na Linie który w ogóle nie jest o przechodzeniu pomiędzy wieżami WTC. Podobnie jest z Amy – można oczywiście obejrzeć film jako zapis krótkiej i burzliwej kariery piosenkarki. Ale w istocie zdecydowanie więcej jest tam refleksji nad mediami, nad naszym rozrzuconym śladem z którego można odtworzyć niemal dni naszego życia. Pod tym względem Amy to dokument doskonały, zmuszający do myślenia i absolutnie nie wymagający znajomości życia i twórczości artystki. Ale prawdą jest że wychodzi się z seansu z pewnym uczuciem, że jednak coś jest nie tak w państwie Duńskim. I tylko żal że tak łatwo przychodzi nam wykańczać tych którzy umieją ująć w słowa to co się nam czai w sercu.
Ps: Zwierz ogląda Nie ufaj zołzie spod 23 i nie jest w stanie zrozumieć dlaczego skasowano jeden z bardzo niewielu ciekawych sitcomów jakie w ostatnich latach pojawiły się w telewizji. To jest naprawdę dobre i śmieszne no i niestety ma angielskie 26 odcinków (OK takie nie do końca angielskie bo pewnie u anglików serial leciałby już trzy dekady)
Ps2: Na facebooku zwierz dobił do 11 tys. wielbicieli bloga. Ale tłumy. Na całe szczęście w Warszawie jest Stadion Narodowy i jak sobie próbuję wyobrazić tą grupę to ich tam sadzam w jednym sektorze.