Słynnemu Mendelejewowi ponoć przyśniła się tablica pierwiastków. Tak przynajmniej opowiadano mi na chemii, w szkole średniej. Zwierzowi pierwiastki się nie śnią. Ale ostatnio zasypiając zobaczył z jasnością niemal równą tej jakiej widzi się zapowiedzi nowych produkcji na Netflix, co by się stało gdyby dziś ktoś nakręcił kontynuację Przyjaciół.
Od razu zaznaczmy – sen Zwierza nie jest przypadkowy. Ostatnio sporo w mediach mówiło się o teoretycznej możliwości powrotu najpopularniejszego sitcomu lat 90. Popularność serialu na Netflix, fakt, że aktorzy z głównych ról nie wszyscy zrobili wielkie kariery no i najważniejsze – fakt, że 2018 to rok w którym na ekrany z mniejszym i większym powodzeniem powróciły seriale które zakończyły się równie dawno co Przyjaciele. Skoro może wracać Murphy Brown i możemy rozmawiać o powrocie Frasiera, to nic dziwnego, że Zwierzowi śni się reboot Przyjaciół.
To powiedziawszy Zwierz musi zastrzec, że jego słynny tekst, z którego wielu czytelników wnioskuje, że Przyjaciele to dla Zwierza serial fatalny, pozostaje w mocy. Zdaniem Zwierza Przyjaciele się po prostu w wielu aspektach koszmarnie zestarzeli. Plus, nawet oglądając Przyjaciół w czasie choroby (bo tylko to mózg Zwierza przyjmował zupełnie bez bólu) okazało się, że jednak pomiędzy naprawdę zabawnymi odcinkami jest sporo tak miałkich, że nie bawią. Ogólnie jest to zdecydowanie słabszy serial niż wynikałoby to z jego kultowego statusu. Jest to też dużo lepszy serial od wielu stworzonych wedle tej samej formuły (choć co ciekawe, o ile wznowienie Will and Grace bez zmiany ani jednego elementu było łatwizną, to już pozostawienie Przyjaciół w takim samym miejscu byłoby bardzo trudne).
No dobra ale przejdźmy do proroczych snów Zwierza. I tu ponownie – zaznaczam, że nie jest to wyłącznie moja podświadomość ale przefiltrowana po wstaniu, przez jakieś elementy narracyjnej logiki. Poniższy tekst należy traktować jako coś pomiędzy fan fiction a taką refleksją czy aby na pewno chcemy wiedzieć co się stało dalej z ulubionymi bohaterami. Zastrzegam też – co chyba jest oczywiste, że nie traktuje tych dywagacji śmiertelnie poważnie, warto to zaznaczyć bo jakiś czas temu przekonałam się, że każda rozmowa o Przyjaciołach jest traktowana śmiertelnie poważnie.
Zacznijmy od Rossa i Rachel – serial kończył się tak jak pragnęli tego widzowie. Ross i Rachel po latach sporów, dyskusji i nieudanych prób bycia razem w końcu ostatecznie wyznają sobie wszystkie uczucia. Nie mam jednak wątpliwości, że jakiekolwiek małżeństwo by zawarli (albo by go nie zawarli – biorąc pod uwagę, że Ross ma już na koncie sporo zawartych i nieudanych małżeństw) szybko by się rozpadło. Tzn. tak po dwóch, trzech latach. Dlaczego? Bo bohaterowie do siebie tak naprawdę nie pasują. Każde z nich ma inne wyobrażenie o szczęściu, co więcej niekoniecznie są wzajemnie zainteresowani swoim życiem, i osiągnięciami. Ile można być w związku z osobą z która nie ma się wspólnych zainteresowań. Poza tym podejrzewam, że to romantyczne „powinniśmy być razem, które ich do siebie ciągnęło mogłoby szybko wygasnąć w obliczu wspólnego życia, jako para. Gdzie byśmy ich spotkali te czternaście lat później? Ross doszedłby do profesury na swojej uczelni i byłby w miarę szczęśliwym związku ze swoją młodszą koleżanką z pracy. Dziewczyna byłaby jego byłą studentką która dostała się do kadry naukowej uczelni. Koniecznie młodsza by tytuł naukowy Rossa jej imponował. Z kolei Rachel wraz z Emmą pojechałaby w końcu do Paryża robić karierę w świecie mody. Emma chodziłaby do drogiej anglojęzycznej szkoły i widywała ojca tylko w wakacje. Co Rossowi by nie przeszkadzało skoro już zupełnie stracił kontakt z Benem (zresztą mam wizję odcinka w którym Ben, wychowany w końcu przez dwie postępowe matki wyrzuca ojcu wszystkie jego koszmarne zachowania wobec kobiet których świadkiem jesteśmy w oryginalnym serialu).
Przejdźmy dalej do Moniki i Chandlera – ponieważ mają już nastoletnie dzieci ich życie składa się głównie z dowożenia ich na różnego rodzaju zajęcia, bo to dokładnie ten rodzaj rodziców których dzieci mają kilkanaście różnych zajęć pozalekcyjnych. Jednocześnie życie na przedmieściach coraz bardziej ich frustruje. Zwłaszcza Monicę która po urodzeniu dzieci zrobiła sobie przerwę w pracy – w końcu nie łatwo się zajmować bliźniętami, ale teraz chętnie wróciłaby do pracy zawodowej. To z kolei podoba się Chandlerowi który ma trochę dość odpowiedzialności, która wiąże się z łożeniem na całą rodzinę. Oboje stanowią na pozór zgodne małżeństwo ale coraz więcej w nim resentymentu i coraz gorzej w nim z komunikacją. Zwłaszcza że np. Chandler nigdy nie wyleczył się do końca z zazdrości o Richarda, który choć zupełnie na marginesie ciągle jest trochę w życiu Moniki (choć przez chwilę pomyślałam że odcinek z jego pogrzebem byłby idealnym odcinkiem analizującym co jest nie tak w małżeństwie Chandlera i Moniki). Widzę ten wątek jako takie dobre pokazanie że marzenia o idealnej rodzinie rzadko biorą pod uwagę ile się po drodze może nagromadzić resentymentu czy niezadowolenia.
Nie mama wątpliwości że Phoebe i Mike byliby parą szczęśliwą. Z tym że Mike zrobiłby w końcu olbrzymią karierę jako muzyk i często jeździłby w trasy po świecie (nie stać nas żeby Paul Rudd występował regularnie w tym serialu). Przez pierwsze kilka lat Phoebe jeździłaby razem z nim ale w końcu zmęczona zostałaby na większość czasu w Nowym Jorku, czekając na powrót męża. Biorąc pod uwagę fakt, że jej mąż był zamożny z rodziny oraz pieniądze zarobione na karierze muzycznej Phoebe byłaby – ku zaskoczeniu wszystkich, najzamożniejsza z całej paczki, ale też najbardziej potrzebująca regularnych spotkań ze starymi znajomymi, których nie widziała od dawna. Jej charakter zasadniczo rzecz biorąc by się nie zmienił. Cały komizm tej postaci polegałby na połączeniu hipisowskiego ducha i nowo zdobytego majątku. Plus co pewien czas byłoby nas stać na odcinek w którym powracałaby jej mąż i oboje byliby wciąż tak obrzydliwie w sobie zakochani. Natomiast nie podejrzewam, że mieliby dzieci. Przez cały serial Phoebe zawsze wydawała się bohaterką która jednak niekoniecznie widzi się w roli matki. Jasne rzuca zdanie że chciałaby dziecko w ostatnim odcinku serialu ale najwyraźniej mózg Zwierza je wyparł.
Joey powróciłby z Los Angeles – po tym jak przez kilka lat grał w popularnym sitcomie. Popularność i zarobione pieniądze pozwalają mu zrobić sobie chwilę przerwy i przemyśleć, że w jakikolwiek sposób da się połączyć życie w Nowym Jorku i pracę aktora (bo w sumie prawie wszystko kreci się w Los Angeles). Jednocześnie Joey byłby naprawdę popularny – tylko, że w sitcomie grałby rolę bohatera który ma żonę, przez co wszystkie dziewczyny, które próbuje poderwać zakładałby że jest zajęty (ludzie mają poważne problemy z odróżnieniem aktorów od postaci). Sam Joey mógłby nabrać trochę świadomości, że jeśli chce się ustatkować to najwyższy czas. Problem w tym, że w sumie najchętniej znów zamieszkałby z jakimś facetem, bo właśnie okres mieszkania z Chandlerem wspomina najlepiej w swoim życiu.
Gdzie spotykamy naszych bohaterów? Oczywiście w hipsterskiej kawiarni, która jednak nie różniłaby się aż tak od Central Perk – może z tą różnicą że wszyscy piliby kawę z dripów i siedzieli z nosami w komórce. Co więcej – widzę jak wszyscy spotykają się w jednym miejscu – bo właśnie wszyscy spotykają się razem by pójść na pogrzeb ojca Rossa i Moniki. I właśnie kiedy tak siedzą i rozmawiają, do kawiarni wchodzi Rachel – oczywiście w białym kostiumie, przyjechała z Paryża specjalnie po to by towarzyszyć swojej córce na pogrzebie dziadka. Ale odwołano jej rezerwacje więc chciałaby się zatrzymać u kogoś z grupy dawnych Przyjaciół. Np. w pokoju gościnnym u Chandlera i Moniki…
Tyle zdążyło mi się wyklarować w głowie kiedy zastanawiałam się gdzie byliby bohaterowie popularnego sitcomu czternaście lat później. Myślę, że w sumie ta niekoniecznie najbardziej optymistyczna wizja, jest zgodna z pewną refleksją, że niemal wszystkie seriale komediowe kończą się w ostatnim możliwym momencie, na dobre zakończenie. Pociągnięcie ich trochę dalej mogłoby zostawić za sobą tylko smutek i świadomość, że w życiu nie ma samych dobrych rozwiązań. Z drugiej strony – czy to nie ciekawe ile jest seriali o tych formacyjnych dekadach naszego życia – tak do trzydziestki a potem robi się trochę dziura i bohaterowie powracają dopiero na emeryturze. Kto wie, może pomiędzy trzydziestką a tak pięćdziesiątką nie ma nic śmiesznego. A może nikt nie ma czasu się zastanawiać nad tym z czego by tu się śmiać.
Ps: Wiem, że to wpis dość dziwny, ale zrobiłam wcześniej sondę wśród czytelników i okazuje się, że czasem gdybanie ich też bawi. Jest okres około świąteczny więc można sobie pozwolić na tekst mniej poważny. W końcu po coś się tego bloga ma.
PS2: Tak jakieś 80% tego postu naprawdę mi się przyśniło. Ja mam bardzo dziwne sny.