Gdybym była zwolenniczką teorii spiskowych powiedziałabym, że konieczność przełożenia o tydzień startu astronautów w komos to najlepsza kampania promocyjna serialu Netflixa „Space Force”. Człowiek czuje się bowiem dość dziwnie, kiedy z jednej strony ogląda komediowy serial o wysyłaniu człowieka na Księżyc a tymczasem NASA na żywo pokazuje lot załogowy w kosmos. Nie jestem jednak aż taką zwolenniczką wizji, że Netflix zakulisowo włada światem, więc uznajmy, że był to ciekawy acz symptomatyczny zbieg okoliczności.
Nie da się bowiem ukryć, że „Space Force” to serial, który – choć pokazuje rzeczywistość w krzywym zwierciadle, trzyma się dość blisko realiów politycznych. Bohaterem serialu jest generał Mark Naird któremu powierzono, poprowadzenie siły kosmicznych, które mają zaznaczyć wojskową obecność Stanów w kosmosie. Kluczowym elementem nowego zadania jest przeprowadzenie udanego lądowania człowieka na Księżycu, do 2024 i założenie tam bazy – by potem móc ruszyć w kierunku Marsa. Zadania ambitne i kosztowne, ale nie łatwe do zrealizowania. Zwłaszcza w sytuacji, gdy brakuje funduszy, a główny naukowiec, z którym współpracuje Naird dr. Adrian Mallory jest w ogóle przeciwny obecności wojskowych w kosmosie. A w tle sukcesy odnoszą nie tylko Chińczycy, ale też Indie, i wygląda na to że wszyscy wyprzedzą Stany w podboju kosmosu. Jakby tego było mało życie prywatne Nairda nie jest szczególnie proste – nastoletnia córka prowadza się z rosyjskim astronautą, który prawie na sto procent jest szpiegiem, a żona odsiaduje czterdzieści lat w więzieniu za przestępstwo tak straszne, że nawet nikt nam do końca nie mówi za co tam trafiła.
„Space Force” miesza kilka porządków. Z jednej strony mamy tu bardzo aktualną satyrę polityczną. Choć nikt nie wspomina prezydenta z imienia i nazwiska, to fakt, że bohaterowie komunikują się z nim głównie przez Twittera, a jednym z największych problemów jest to jaki dać mu prezent na urodziny – nie trudno się domyślić, że chodzi o Trumpa. Podobnie, kiedy pojawia się wątek żony prezydenta pragnącej zaprojektować mundury dla nowych sił komicznych – raczej nie ma wątpliwości, że chodzi o Melanię Trump. Serial w nieco bardziej bezpośredni sposób odnosi się też do demokratycznej opozycji – mamy więc zarówno postać wzorowaną na Nancy Pelosi jak i postać, która nazywa się Anabela Ysidro-Campos, która jest oczywistą parodią Alexandry Ocasio-Cortez. Te elementy politycznej satyry wychodzą różnie – niekiedy udaje się wbić szpilę obecnej administracji, innym razem można odnieść wrażenie, że twórcom brakuje pomysłów i śmieją się z rzeczy tak oczywistych i wielokrotnie przerobionych przez amerykańskich satyryków, że trudno się uśmiechnąć. Jednocześnie – to odwoływanie się do obecnej administracji choć jest oczywiste (nie jest trudno żartować z Trumpa) odbiera całemu serialowi nieco bardziej uniwersalny wydźwięk. Bo prawda jest taka, że wojsko jako organizacja serwuje absurdalny komizm pod właściwie każdymi rządami.
Drugim elementem, który jest tu parodiowany jest funkcjonowanie nowej organizacji, w której nic nie idzie tak jak powinno zaś wojskowi pozostają w ciągłym sporze z naukowcami a gdzieś w tle biega irytujący spec od PR starający się każdą porażkę czy potknięcie sprzedać jako zwycięstwo. Przyznam szczerze, że z tym elementem mam największy problem. Twórcy, którzy tworzą produkcje o niedziałających organizacjach mają do wyboru właściwie dwie ścieżki szukania elementów komediowych. Pierwsza to, kiedy bohaterów niezwykle kompetentnych umieszcza się w niekompetentnym środowisku. Druga to, kiedy niekompetentni bohaterowie działają w niekompetentnej organizacji. Osobiście wolę ten pierwszy rodzaj humoru. Być może dlatego, że on się bardzo mocno odwołuje do realiów które znamy. Ile byś nie wiedział i ile nie chciał zrobić zje cię biurokracja i przepisy o przetargach. Tymczasem w „Space Force” problemem jest to, że twórcy nie mogą się zdecydować. Przedstawieni nam w serialu naukowcy są kompetentni, nasz główny bohater bywa kompetentny albo jest zupełnym idiotą – w zależności od odcinka. Problemy na jakie napotykają bohaterowie teoretycznie wynikają z tego, że wojsko i państwowa administracja mają idiotyczne procedury, ale trochę za mało miejsca się na nie poświęca. Bawić ma nas np. udawana bitwa, która ma rozstrzygnąć który egzoszkielet zakupi wojsko. Tymczasem problemem zwykle jest to, że ktoś nie złożył jakiegoś papierka, ktoś sprzedaje szkielet, ale już nie akumulator a kto inny pokłócił się z prezydentem na Twitterze. Ale być może przemawia przeze mnie duch humoru wschodniego, gdzie wobec absolutnej bezsilności pozostaje się tylko śmiać z dokumentacji ZUS.
Jednocześnie oglądając serial zastanawiałam się, czy największym problemem twórców nie jest fakt, że choć śmieją się z amerykańskiej armii to jednak wciąż gdzieś z tył głowy pamiętają, że Ameryka jest krajem który swoją armię kocha. Stąd ta postawa względem wojska, jego kompetencji, sposobów działania i w ogóle – wobec potrzeby istnienia sił kosmicznych jest niejednoznaczna. Z jednej strony – widać potrzebę wyśmiewania się z samego pomysłu. Z drugiej – to wciąż jest Ameryka, gdzie armia stanowi ważny element tożsamości, a patriotyzm w dużym stopniu wyznaczany jest przez symbole wojskowe. Stąd mam wrażenie, że jest tu pewne rozdarcie. Sporo jest śmiechu czy niekompetencji, ale też niekiedy widać jakiś drobny element autocenzury. Z armii można się podśmiewywać, ale bez przesady. Ostatecznie nikt nie chce zostać oskarżony o brak uczuć patriotycznych. Ameryka może nie być pierwszym mocarstwem, ale nie może się też zupełnie nie liczyć. Stąd są w armii postacie wredne (głównie wobec naszego bohatera) ale sama armia niekoniecznie jest tym co się wyśmiewa. Na całe szczęście, kiedy trzeba się z kogoś pośmiać zostaje jeszcze Europa i naukowcy. Te dwie grupy są zupełnie bezradne i można się z nich śmiać bez konsekwencji.
Trzeci element serialu, wobec którego mam naprawdę mieszane uczucia to kwestie obyczajowe. Otóż życie Marka Nairda nie rozpieszcza – niemal każdy osobisty wątek jego życia jest naznaczony jeśli nie tragedią to poważnymi problemami. Steve Carell jest, o czym przekonaliśmy się w ostatnich latach wielokrotnie, doskonałym aktorem. Umie zagrać tragedie swoich bohaterów tak, że chociażby byli niekompetentnymi idiotami to łapiemy się na tym, że chcemy ich dobra. Carell gra więc swojego bohatera na dwóch płaszczyznach – gdzieś pomiędzy Michaelem Scottem z The Office, a swoimi najlepszymi dramatycznymi rolami. W niektórych scenach Naird jest idiotą, w innych całkiem dobrym generałem, jeszcze gdzie indziej człowiekiem któremu posypało się życie, który chciałby lepszych stosunków ze swoją córką, i naprawdę nie jest się w stanie pogodzić z tym, że jego żona spędzi resztę życia w więzieniu. No i zawsze można liczyć że Carell kupi widownię odrobiną takiego czystego fizycznego humoru jak w scenie w której generał śpiewa i tańczy żeby się jakoś odstresować Te obyczajowe kawałki nie są zabawne, są w sumie dość poważne a niekiedy nawet mroczne, zwłaszcza kiedy patrzymy na samotność bohatera, na jego skomplikowane związki z rodziną, kiedy nagle, niby to dla zabawy pokazuje się nam jego starych zniedołężniałych rodziców (w sumie to mega przygnębiający wątek, który mnie wcale nie bawił). Te obyczajowe wątki wydają się być wzięte z zupełnie innego porządku, i czasem po zabawnym odcinku dostajemy scenę na tyle przygnębiającą, że robi się nam bardziej przykro niż zabawnie. A czasem nawet już nie wiemy, czy można się naśmiewać z bohatera w tak trudnej sytuacji.
Przy czym, żeby było jasne – Space Force to nie jest serial nieudany. Chociażby aktorsko jest bardzo w punkt – John Malkovich i Steve Carell tworzą doskonały duet aktorski, i ich ciągłe spory przerywane momentami świadczącymi o prawdziwej przyjaźni są naprawdę super. Dobre są też niektóre wątki na drugim planie – w tym moja ukochana postać rosyjskiego astronauty, o którym przecież wszyscy wiedzą, że jest szpiegiem. To takie właśnie absurdalne elementy najbardziej mnie bawią. Dobrze poprowadzony jest wątek przyjaźni, czy rodzącego się romansu pomiędzy astronautką Angelą Ali a naukowcem Chanem Kaifang. Scena, w której oboje jadą samochodem tańcząc do k-popowej piosenki jest naprawdę przeurocza. Tak więc nie można powiedzieć, że to serial niezabawny, czy taki, któremu nie warto poświecić uwagi. Po tym pierwszym sezonie miałam raczej wrażenie, że twórcy szukają odpowiedniego tonu dla swojej historii i jeszcze nie są koniecznie pewni w którą stronę chcą pójść – czy „Space Force” będzie zupełnie absurdalne, i dowcipne czy jednak zdecyduje się na nieco więcej powagi i zainwestuje w wątki obyczajowe.
Z punktu widzenia obecnych problemów z podbojem kosmosu trochę zabrakło mi tego skomplikowanego elementu jakim jest obecność prywatnych przedsiębiorców. W serialu pojawia się to tak naprawdę tylko raz, kiedy do tajnej bazy przyjeżdża szefowa start upu z nowym paliwem rakietowym, w które wszyscy inwestują, ale które pewnie nie działa. Dla mnie jednak bardziej niż z satyrą na związki z prywatnymi przedsiębiorcami na drodze do kosmosu, skojarzyło się to z Elizabeth Holmes i jej projektem testowania ludzi z kropli krwi. Miałam wrażenie, że tu wyśmiewano się głównie właśnie z takich start upów których produktu nikt tak naprawdę dobrze nie sprawdza. W każdym razie w serialu brakowało mi tego poczucia, że rywalizacja toczy się między krajami, ale nie da się jej prowadzić, przynajmniej w Stanach bez firm prywatnych. Myślę, że to by dawało dodatkowy komiczny element.
Ogólnie przyznam, że mam mieszane uczucia. Sam temat to właściwie idealny pomysł na serial komediowy. Nawet ostatnie odsłonięcie flagi sił kosmicznych, którego logo tak bardzo przypomina logo federacji ze Star Treka brzmi jak odcinek serialu satyrycznego. Tymczasem serial choć się stara chyba nie jest w stanie nadgonić absurdu rzeczywistości. Z drugiej strony – w przypadku półgodzinnych seriali komediowych – te Netflixowe sezony, po dziesięć odcinków nie działają bardzo na ich korzyść. Jednak tu przydałby się nieco dłuższy sezon, który pozwoliłby się rozruszać aktorom i scenarzystom i być może podrzucić trochę więcej bezsensów życia codziennego, i przede wszystkim dałoby to więcej miejsca na znalezienie odpowiedniego tonu. Myślę, że twórcy szukali czegoś w stylu „MASH” gdzie komizm mieszał się z rzeczami poważniejszymi, ale chyba nie udało im się znaleźć jeszcze dokładnie tego miejsca, gdzie ta równowaga jest idealna. Dlatego, mimo, że pierwszy sezon mnie nie porwał, daję produkcji szansę, bo akurat w przypadku seriali komediowych – często jest tak, że pomysł się musi dotrzeć. Jestem ciekawa, gdzie scenarzyści pójdą dalej i czy znajdą tą idealną równowagę. Bo prawda jest taka, że mają „coś” w rękach (poza tematem, mają też doskonałą obsadę i pojawiające się raz na jakiś czas naprawdę dobre sceny) więc żal byłoby to zmarnować.
PS: Zaczęłam też oglądać serial Love Life na HBO z Anną Kendrick ale po pierwszym odcinku miałam takie niesamowite wrażenie, że oglądam powtórkę z rozrywki. Jakby takich produkcji już było tak wiele.