?
Hej
Zwierz pisze o sprawach fandomowych niemal zawsze z poczuciem, że wkracza na terytorium, w którym proste zasady logiki przestają obowiązywać, zastąpione przez nie dające się niczym przewidzieć porywy serca. Oznacza to nie tylko, że o sprawach tych pisać trudno ale także, że część zjawisk choć łatwa do zauważenia, bywa trudna do wyjaśnienia czy raczej wyjaśnienia samych przyczyn ich występowania. Zwierz zresztą podejmuje takie tematy niezbyt często, naiwnie przekonany, że przecież wszyscy wiedzą. Dopiero potem wychodząc do świata zdaje sobie sprawę, że nie wszyscy żyją tymi sprawami na co dzień i nie wszyscy siedzą podłączeni do wirtualnego świata tak jak zwierz. Tak więc swoich głęboko zakorzenionych w świecie wszelkich fandomów czytelników zwierz przeprasza, za ewentualną banalność swoich przemyśleń, zaś tym, którzy dopiero o pewnych zjawiskach usłyszą, zwierz informuje, że na pewno nie jest żadnym wielkim ekspertem.
Mając za sobą taki konieczny wstęp czas przejść do rzeczy. Ale zacznijmy od przykładu. Elficki król Thranduil, którego gra Lee Pace pojawia się w filmie o Hobbicie na jakieś 45 sekund. Robi dokładnie dwie rzeczy – w jednej scenie niechętnie kłania się (no dobra cały ukłon to lekkie skinienie głowy) krasnoludzkiemu królowi, w drugiej gestem ręki zawraca swoje elfickie wojska (trzeba przyznać, że gest ten wykonuje siedząc na łosiu co nieco podnosi wartość sceny). No i tyle. Choć Peter Jackson zapewnia, że elficki król i ojciec Legolasa odegra w przyszłości większą rolę to jednak jak na razie fani filmów mają tylko te czterdzieści pięć sekund (no może odrobinkę więcej).
Tymczasem jeśli przyglądać się powstającym fan artom można byłoby dojść do wniosku, że Thranduil wybrał się na wyprawę razem z hobbitem i krasnoludami. Ilość obrazków i gifów z jego udziałem jakie rozsiane są po całej sieci jest przeogromna. Wszystko za sprawą fanów, których rozbawiła pozbawiona emocji twarz elfa. Ale nie tylko – trochę jakby obok filmowej kreacji i daleko od tej książkowej powstał też Thranduil stworzony przez fanów – elf hipster (znany jako Party king Thranduil?), z drinkiem i paskowanymi okularami na oczach. Ilość zabawnych memów z jego udziałem stała się tak duża, że zwierz odnosi niekiedy wrażenie, że Jackson ugnie się widząc szaleństwo fanów i w następnym odcinku Thranduil będzie już paradował z drinkiem w ręku. Co nie powinno dziwić bo fandomowe szaleństwo dopadło Władcę Pierścieni nie po raz pierwszy – wystarczy przypomnieć elfa Figwita. Figwita grał znany i posiadający bardzo wiernych fanów nowozelandzki aktor i muzyk Bret McKenzie (który wygrał zresztą w zeszłym roku Oscara za najlepszą piosenkę do filmu Muppety). Elf początkowo nie miał imienia i właściwie gdyby nie wierni fani nikt by go nie dostrzegł ale dzięki wiernym fanom nie tyko pojawił się jeszcze w kolejnych częściach ale także otrzymał imię będące skrótem od zdania „Frodo is great.who is that?”.
Zwierz nie chce ponownie wrzucać oryginalnej sceny ale ma nadzieję, że widzicie drobną różnicę. Tylko kto był pierwszy
Wyszukiwanie mało znaczących postaci z tła i wynoszenie ich do rangi znaczących postaci to jedno z bardziej charakterystycznych zachowań fandomów. Najlepiej widać to na przykładzie Gwiezdnych Wojen. Przywoływanym najczęściej właściwie nie znaczącym tak wiele bohaterem który urósł do rangi jednej z pierwszoplanowych postaci jest Bobba Fett. Jeśli odrzucimy drugą trylogię, to w pierwszej gra on kluczową, ale po pierwsze składającą się z zaledwie sześciu linijek po drugie dość krótką rolę. Ale fani obdarzyli go wiernym uczuciem, które wywindowało Boba Fetta na jedną z głównych i najlepiej rozpoznawalnych postaci w świecie Gwiezdnych Wojen. Chyba jeszcze ciekawszym przypadkiem jest Wedge Antilles, który właściwie z niewielkiej rólki (znacznie z resztą ograniczonej bo z tego co zwierz pamięta początkowo bohater ten miał zdecydowanie dłuższą scenę z Lukiem w pierwszej części) wyrósł na jedną z głównych postaci uniwersum. Tu do fanów dołączyli się przede wszyscy twórcy książek dopisując Antillesowi wspaniałą przyszłość i czyniąc go jednym z bardziej lubianych bohaterów rozszerzonego uniwersum Gwiezdnych Wojen. Trzeba wam zresztą widzieć, że grający go w filmach Denisl Lawson jest nikim innym jak wujkiem Ewana McGregora, który grał Obi Wan Kenobiego w drugiej trylogii. Choć akurat Gwiezdne Wojny o tyle nie są dobrym przykładem, że tu do rozszerzenia roli każdej nawet najbardziej drugoplanowej postaci bardziej niż fandom przyczynili się autorzy książek rozgrywających się w tym uniwersum, którzy po prostu potrzebowali wciąż t nowych postaci. Nie mniej zwierz wciąż jest zaskoczony kiedy ktoś mu mówi, że Mara Jade jest widoczna przez kilka sekund w pałacu Jabby.
Zresztą to zawsze jest problem powiedzieć, co było pierwsze. Fani czy filmowcy. Dobrym przykładem jest tu Agent Coulson z serii ekranizacji komiksów Marvela. W pierwszym Iron Manie pojawia się jako agent SHIELD i właściwie tyle. Jedyne co wnosi do roli to wymawianie nazwy SHIELD w całości, bez skrótu co jest zabawne dla wszystkich fanów komiksów. Jedna z każdym kolejnym elementem opowieści prowadzącej do Avengersów jego znaczenie rosło – choć wiąż tylko „wpadał” do filmów by powiedzieć swoich kilka linijek dotyczących najczęściej innych filmów to fani wiedzieli już doskonale jak się nazywa zaś Coulson bliźniaczo podobny do grającego go Clarka Gregga zaczął pojawiać się w komiksach. Aż w końcu w Avengersach okazał się postacią niemal kluczową a dziś trwają rozmowy czy nie stworzyć osobnego serialu wyłącznie o poczynaniach SHIELD w którym agent Coulson grałby kluczową rolę. Nie ulega wątpliwości, że fani polubili Coulsona całym sercem jeszcze przed Avengersami ale trudno powiedzieć, do jakiego stopnia rozszerzanie znaczenia tej drugoplanowej postaci było zaplanowaną strategią twórców serii a do jakiego odpowiedzią na rosnące zainteresowanie fanów. Zwłaszcza, że sam grający (i chyba szczerze kochający) Coilsona Gregg twierdził, że o tym iż jego postać pojawi się w następnym filmie dowiadywał się na bieżąco. Przy czym warto zaznaczyć, że to przypadek inny niż Lokiego. Loki stał się ulubieńcem fanów na tej samej zasadzie na jakiej raz na jakiś czas postać drugoplanowa kradnie film postaciom pierwszoplanowym. To częste zjawisko – natomiast fakt, że postać z trzeciego planu nagle okazuje się mieć całe zastępy oddanych fanów to znak, że jesteśmy w samym środku fanomowego szaleństwa.
Zwierz zamieszcza ten gif by udowodnić, że niektórzy mają nieco mniej niszowe poczucie humoru.
A skoro o szaleństwie mowa – chyba jak zwykle najdalej poszli fani Sherlocka BBC. Co nie dziwi bo to dość zdesperowana, lekko sfrustrowana i nadaktywna internetowo grupa. Tym razem znaczącą częścią fanodmu stała się postać, której w serialu nie ma. A może jest. Chodzi oczywiście o Sebastiana Morana. Tych, którzy nie śpią z Shelockiem Holmesem pod poduszką zwierz informuje, że Moran, to snajper współpracujący z Moriratym, który jeśli zwierza pamięć i wiedza nie myli pojawia się w jednym opowiadaniu Conan Doyla. W serialu BBC pojawia się snajper. A właściwie nie snajper tylko profil snajpera, który celuje do Watsona. To nawet nie jest jakaś dłuższa scena migawka. Snajper nie ma imienia, nigdzie nie jest powiedziane, że to Moran, nikt do postaci nie zwraca się bezpośrednio. Innymi słowy jest to nieznośna dla fanów postać nie zapełniona, pozbawiona historii, którą fandom czuje się w obowiązku dopisać. Tu oczywiście padło na Morana i tak bohater którego w serialu nie ma właśnie się w nim pojawił. A skoro pojawił się w serialu, pojawił się też na fan artach w fan fiction i właściwie został uznany za jak najbardziej obecnego.
Wydawać się może, że to naprawdę tylko kwestia szalonych bardzo powiązanych z Internetem fandomów, które nie mają nic lepszego do roboty tylko wymyślać historie i rysować fan arty dotyczące postaci pobocznych. Ale taka niespodziewana kariera pobocznej postaci, która skradła serca fanów filmu, może się przytrafić otoczonej nieco mniejszą ilością fanów produkcji. Kilka lat temu kiedy Incpecja zawładnęła wyobraźnią zbiorową widzów na całym świecie (podły zwierz ogłosił wtedy votum separatum) jednym z najpopularniejszych bohaterów stał się ten odgrywany przez Toma Hardego. Wszystko za sprawą wyglądu, nonszalancji i jednej znakomitej linijki wypowiedzianej w filmie. Problem polega na tym, że w całym tym spektakularnym spektaklu była to postać bardzo drugoplanowa. Przy czym co warto zauważyć – niekiedy takie przywiązanie do postaci, które pojawiają się w filmach na bardzo krótko bierze się ze sposobu w jaki wytwórnia (najczęściej zupełnie świadomie) zmontowała trailer. W przypadku Sin City wysunięto na pierwszy plan Jessicę Albę bo była śliczna i raczej rozebrana co sprawiło, że grana przez nią postać, zanim film się ukazał, zebrała dużo większą bazę potencjalnych fanów niż Marv, właściwy główny bohater filmu. Z kolei koszmarny, koszmarek jakim był film Doomsday (przekonujący nas, że jeśli zamknie się ludzi na terenie Szkocji to wcześniej czy później powrócą oni dość naturalnie do średniowiecza) przekonywał wszystkich, że postać wytatuowanej dziewczyny wojowniczki będzie odgrywać większą rolę w całej produkcji, kiedy okazała się zupełnie drugoplanową. Zresztą dość podobnie nabrano widzów w przypadku War Horse, który najpierw pochwalił się najbardziej przyciągającą w zeszłym sezonie do kin obsadą (Sherlock i Loki w jednym filmie!) by potem radośnie powierzyć aktorom zaledwie kilkanaście minut na ekranie.
Zwierz przygląda się wpisowi i widzi tu kilka zjawisk, które funkcjonują obok siebie. Jedna to skłonność członków fandomu do rozszerzania znaczenia postaci, które z jakichś powodów wydadzą się ciekawe i zabawne. Druga to dopisywanie historii postaciom, które właściwie nie istnieją ale są potrzebne w powiększającym się uniwersum. Trzecia to gra twórców i dystrybutorów z tą słabością fanów. Wszystko jednak razem pokazuje niesamowitą nieprzewidywalność reakcji widowni. Niekiedy można co prawda widzów skłonić by polubili mniej znaczącą postać, ale chyba nie da się z góry przewidzieć kogo nagle fani wyłowią z produkcji i obdarzą zainteresowaniem. Co więcej czasem może się okazać, że emocje wzbudza postać, której wcale nie ma. Jakkolwiek może się to wydać szalone, zwierz nie jest w stanie się powstrzymać przed refleksją, że to w sumie nie takie złe zjawisko. Oczywiście Randy Thrandy nie wystawia najlepszej cenzurki filmowej interpretacji tej postaci ale daje całkiem niezły wgląd w fanowskie poczucie humoru. Ale już to co spotkało bohaterów Gwiezdnych Wojen każe spojrzeć z życzliwością na fanów, którzy pragną każdej napotkanej na ekranie postaci nadać imię, dopisać jej historię i rozszerzyć świat, w którym dzieje się opowiadana historia. Tym jednak co zwierza najbardziej wzrusza jest nieprzewidywalność. W biznesie, w którym wszystko wydaje się zapięte na ostatni guzik, pieniądze wydaje się w niepojętych ilościach a na promocje przeznacza więcej niż nie jedno małe państwo na ochronę zdrowia, może się okazać, że największą gwiazdą filmu jest elf na łosiu. No jak nie kochać takiego paradoksu.
Ps: Dziś zwierz idzie na Lincolna więc jutro kolejna recenzja do kolekcji recenzowanych filmów nominowanych do Oscara.
Ps2: Przed wczoraj skończyło się 30 Rock. Serial który zwierz oglądał wiernie przez 6,5 sezonu ale gdzieś już prawie pod koniec odpuścił. 30 Rock to najlepszy przykład serialu, który zdecydowanie powinien skończyć się wcześniej niż się skończył bo kiedyś był przykładem absolutnego scenariuszowego geniuszu a potem, niestety stał się cieniem samego siebie. Ale dał wielką popularności Tinie Fey (z czego zwierz się bardzo cieszy) i podniósł lekko podupadająca karierę Aleca Baldwina (z czego zwierz się bardzo, bardzo cieszy). Przyniósł też małe oświecenie zwierzowi bo gościnny występ Jona Hamma przekonał go, że ten aktor ma zdecydowanie większy potencjał niż jedynie granie Dona Drapera. Jeśli 30 Rock nie oglądaliście radzę sobie obejrzeć pierwsze trzy sezony. Są w nich znakomite sceny przypominające, że amerykanie miewają naprawdę wspaniałe poczucie humoru. Ciekawe czy coś zastąpi ten dość niezwykły serial.
Ps3 : W ostatnich dniach zwierz znalazł na kilku blogach życzenia powodzenia na dalszych etapach walki w konkursie o Blog Roku. Zwierz chciałby wszystkim trzymającym kciuki i linkującym z całego serca podziękować. Zwierz naprawdę się tego nie spodziewał i jest mu bardziej niż miło.